2022/8 - KANADA

                                                                                                                    2022 Rok

„Większość ludzi jest tak szczęśliwa, na ile się zdecydują”.                                                                                                                                         Abraham Lincoln


                            


Do Saint John (Saint Jean) dotarliśmy już wieczorem po 8-mio godzinnej drodze. Los był dla nas łaskawy. Jeszcze dwa dni temu uciekaliśmy przed huraganem Ian, który nadciągał nad Florydę, a teraz gonimy huragan Fiona, który jest trzy dni przed nami. Promy z Saint John do Nowej Szkocji nie pływały, most na Wyspę Księcia Edwarda był zamknięty, a my kontynuowaliśmy podróż „nawigując” przy wspaniałej, słonecznej pogodzie pomiędzy huraganami.

Na szczęście już nazajutrz zapowiedziano powrót transportu promowego i nasza rezerwacja została potwierdzona. Spokojni o kolejne dni poszliśmy na kolację do centrum Saint John… Marne to miasto wieczorową już porą. Puste, mokre i jakby bezludne.

Po huraganie ? Nie wiemy do dziś. Fakt faktem, że otwartych było zaledwie kilka knajp. Wchodzimy do jednej z nich, poleconej nam przez hotelową recepcjonistkę : Angielski Pub. Nie kocham takich klimatów. Kojarzą mi się z hektolitrami wypijanego piwa, dymem papierosowym, hukiem rozmów i marnym jedzeniem. Nie pomyliłem się. Już zaraz za progiem zobaczyliśmy pijanego faceta tańczącego w rytm okropnie głośnej muzyki. Przy stolikach, z wielkimi kuflami słabego piwa, siedzieli młodzi mężczyźni, wszyscy w czapkach z daszkiem na głowach. W kącie sali rzuciła się w oczy mała scena a na niej około 50-cio letnia, zgrabna, choć bardzo już pomarszczona kobieta, wydzierająca się do mikrofonu w rytm swojej gitary… MASAKRA.

- Myszka co robimy ?... Zapytałem... - Głodna jestem bardzo - zostajemy.

Usiedliśmy do nakrytego ceratą stołu. Naprzeciw mnie, przez stale uchylone drzwi do toalety, widziałem podskakujących facetów strząsających ostatnie krople moczu do pisuaru. Młody kelner o wadze około 150 kilogramów, w niepranym od tygodni podkoszulku, podał nam krążki cebuli z głębokiego tłuszczu i frytki w plastikowym koszyczku, na plastikowej serwetce upodobnionej do gazety (żeby było smaczniej). I tak „zimnym prysznicem” powitała nas Kanada mlekiem i miodem płynąca… Po tym było już tylko lepiej. Następnego dnia zaokrętowaliśmy na prom, gdzie mając trzy godziny wolnego czasu zacząłem opisywać nasz pobyt w USA.

Czas więc na Kanadę pachnącą żywicą…Kanadę, której nazwa pochodzi od Indiańskiego słowa kanete czyli osada.

Nowa Szkocja pozytywnie zaskoczyła nas piękną, słoneczną pogodą a Annapolis Royal wspaniałym Queen Ann Inn, z młodymi zarządcami Kate i Laszlo (prosto z Budapesztu). 

        

Kolejnego dnia przyszedł czas na historię.

A było to tak….

     
     Pierre Dugua                      Samuel du Champlain

Był 26 czerwca 1604 roku, kiedy namiestnik króla Francji, Pierre Dugua, kartograf Samuel du Champlain i 100 pierwszych osadników wylądowało na wyspie St. Croix na rzece wpadającej do Zatoki Fundy. Cel ? Założenie francuskiej kolonii w Nowej Francji, jak nazwano ten nieznany jeszcze ląd. Zaskakujące… Przygotowali się do tej wyprawy o wiele lepiej niż pragmatyczni Anglicy. Na pokłady swoich statków zabrali zbudowane jeszcze we Francji i zdemontowane do transportu domy. Była tam wspólna sypialna, kuchnia, piekarnia, kuźnia i stołówka służąca jednocześnie za salę spotkań. Pierwsze zabudowania złożyli w pośpiechu, każdy dom niezależnie od drugiego, co było dużym błędem bowiem sroga północna zima uniemożliwiła wzajemne i wystarczające ogrzewanie. Przeżyła zaledwie połowa i to przy czynnej pomocy lokalnych Indian. Kolejnego roku, w 1605 roku, Samuel du Champlain odkrył zatokę (odnoga Fundy), którą uznał ze tak wspaniały, naturalny port, że nazwał go „królewskim” (Port Royal) i postanowił właśnie tam założyć osadę. Tym razem, domy zabudowano w kształcie czworoboku, by sąsiadujące ze sobą ścianami nie były izolowane.

  
                        Fascynująca dyskusja z przewodnikiem

Ciekawe było to osadnictwo i jego cel. Podczas kiedy Hiszpanie tonami wywozili zrabowane złoto i srebro z dzisiejszego Meksyku i Peru, Francuzi i Anglicy zakładali placówki handlowe (faktorie) i handlowali z Indianami. Piękny to był handel wymienny : skóreczki za gwoździe, skórki za noże, skóry za siekiery…
 

Nic więc dziwnego, że pierwszymi osadnikami byli sami mężczyźni. W 1663 roku, „Nowa Francja” liczyła już 3000 mężczyzn i „aż” 65 kobiet. Aby zwiększyć zaludnienie król Francji zdecydował o wysłaniu na koszt państwa, około 800 kobiet, nazwanych „Córkami Króla”. Wszystkie dziewczyny były sierotami lub pochodziły z bardzo ubogich rodzin. Brawo !... Już 10 lat później, w 1673 roku, populacja „Nowej Francji” potroiła się do 10 000 osób -😉

Nieodparcie narzuca się skojarzenie : sto lat wcześniej hiszpańscy konkwistadorzy tonami wywozili skradzione Aztekom i Inkom złoto i srebro… Gdzie wówczas byli nasi Francuzi i nasi Anglicy ? Dlaczego obudzili się tak późno i zamiast rabować, handlowali z Indianami ? Czy jednak karma nie wraca ? Gdzie dzisiaj znajduje się Hiszpania a gdzie Wspólnota Brytyjska ?

I choć moje olśnienie wyda się niektórym jak z kosmosu to jednak zaryzykuję tezę, że najbiedniejsze państwa na świecie to państwa oparte na chrześcijaństwie. Katolicyzm chroniony przez Inkwizycję, mariaż tronu z ołtarzem, sztywna, zdyscyplinowana i dobrze zorganizowana struktura, nie pozwalały na bogacenie się jednostek i ich niezależne myślenie, czego najlepszym przykładem niech będzie uboga i katolicka prawie w 99% Ameryka Południowa, gdy tymczasem swoje bogactwo, Ameryka Północna zawdzięcza tolerancji, różnorodności ras, religii i najróżniejszych kultur. I znowu, jak dalekie echo, brzmi w mojej głowie coś, co zdziwiło mnie podczas naszej podroży do Japonii : Japonia wyrzuciła chrześcijan i zabroniła chrześcijaństwa już w XVI wieku ze względu na jego negatywny wpływ na prawa jednostki. Na obywateli… Czyżby Japończycy mieli rację ???

Jakby na potwierdzenie tych słów, sfotografowałem dom biskupa kościoła Metodystów. I pomyśleć, że w tym samym czasie pan Jędraszewski wprowadza w Małopolsce DZIESIĘCINĘ od każdej zarządzanej przez siebie parafii… A gdzie skromność i modlitwa ?

 

                       Flagi LGTB w kościołach i „Pałac” biskupa

Wróćmy jednak do naszej historii.

Port Royal, który Anglicy przemianowali w 1710 roku na Annapolis Royal po wyparciu Francuzów, był PIERWSZĄ, stałą osadą Białych na kontynencie północno-amerykańskim. Dopiero 2 lata później, Anglicy z marnym skutkiem założyli Jameston, który wcześniej zwiedzaliśmy.

Na moje więc pytanie skierowane do francuskiego przewodnika dlaczego to New Plymouth (Mayflower 1620 rok) a nie Port Royal (1605 rok) uznany został za pierwszą amerykańską osadę, odpowiedź była prosta : US marketing is much more stronger -😉


 
                                    Port Royal dziś i w 1605 roku...

---------------------------------------------------------------------------------------------------

I tak dotarliśmy do Wyspy Księcia Edwarda.

Stolica Charlottetown dwa dni wcześniej przeżyła przejście huraganu Fiona. Wiele drzew było powyrywanych, drogi dopiero udrożniono a wiele hoteli (w tym nasz) było zamkniętych i uszkodzonych (zerwane dachy, brak prądu itp…)

      

       Po przejściu huraganu                     Czekoladki też ?

A jednak znaleźliśmy jeden, w którym na informacje, że „przyjechaliśmy aż z Polski by odwiedzić Anię z Zielonego Wzgórza” dostaliśmy rabat w wysokości 40%... Polak jednak potrafi (się sprzedać - jak zauważyła Irenka).

Kolejny ranek obudził nas wspaniałym słońcem. Jadąc do Green Gables mogliśmy podziwiać całą Wyspę Księcia Edwarda. Zwłaszcza zaś, jej wspaniałe, malownicze domki poustawiane na trawiastych dywanach. Żaden nie był nie tylko identyczny, ale nawet do siebie podobny.

 
   

Potem było już tylko spotkanie z Anią z Zielonego Wzgórza na posesji Marty i Mateusza i radość z osiągnięcia kolejnego celu naszej podróży.

----------------------------------------------------------------------------------------------------

Po kolejnych 9-ciu godzinach jazdy dotarliśmy do miasta Quebec - północno-amerykańskiej perełki. Miasta, jak paryskie wzgórze Montmartre. Miasta (starówka), tysiąca sklepów z pamiątkami, setek restauracji, urokliwych zakątków, ulicznych grajków, najróżniejszych kwiatów i… staruszków. - Dlaczego staruszków ? - Ktoś zapyta. Sami zadawaliśmy sobie to pytanie i chyba znaleźliśmy odpowiedź. Europa jest marzeniem i wzorem dla wielu Amerykanów i Kanadyjczyków. Francja, Włochy, Hiszpania, Polska, piękne starówki, Art de Table czyli sztuka jedzenia i nakrycia, są obiektem marzeń. I właśnie tu, w Quebec, amerykańscy i kanadyjscy emeryci znajdują starą Europę bez długich, męczących, lotniczych podróży. I właśnie tu, staruszkowie znajdują to co mogliby zobaczyć za Atlantykiem. I właśnie tu, w wieku emerytalnym, mają na to pieniądze i w końcu tak cenny czas. 


    

Zapoznajmy się nieco z historią tego wspaniałego tygla różnorodności.

Nazwa Quebec w języku lokalnych Indian kebek, oznacza „zwężenie”. Zwężenie, bo to właśnie tu, rzeka Świętego Wawrzyńca zwęża się z ok. 1,5 km do kilkuset metrów by zaraz za miastem rozszerzyć się ponownie.

Quebec to jedno z najstarszych miast w Ameryce Północnej, założone w 1541 roku przez francuskiego nawigatora Jacques Cartier, który pozostawił tu 400 pierwszych osadników. Niestety nie przeżyli ostrych zim i niechętnych im Indian.

                                  

Pierwsze spotkanie Jacques Cartier z Indianami w 1535 roku.


Potrzeba było kolejnych 73 lat, by w 1608 roku, na zgliszczach pierwszej wyprawy Jacques’a Cartier, znany nam już Samuel du Champlain, zwany Ojcem Nowej Francji, założył osadę, która rozwinęła się i przetrwała do dziś.

Dziś nad miastem wznosi się Chateau Frontenac nie mający jednak nic wspólnego z historią i z zamkiem. To po prostu jeden z najlepszych, najelegantszych i najdroższych hoteli w Kanadzie, wybudowany dopiero z początkiem XX wieku.

          
                                               Chateau Frontenac


                                

Pomnik uchodźców z Syrii w formie używanych przez nich kamizelek ratunkowych. O tolerancji, zarazkach i bakteriach, napiszę jeszcze przy okazji wizyty w Montrealu.

------------------------------------------------------------------------------------------------

Montreal powitał nas zaniedbanymi kamienicami z początku XX wieku. 4-ro gwiazdkowy hotel, który dawno ma za sobą lata świetności, zaprezentował się brudnymi wykładzinami w pokojach a czerwony dywan przed głównym wejściem przypominał tylko czerwień. W małej zaś knajpce, kelner w błękitnym kiedyś, a dziś brudnym i zaplamionym na brzuchu podkoszulku, podał nam fisch & chips o chipsach (frytkach) nie nadających się do spożycia i niezłego hot doga z niejadalną sałaką colesław w kolorze brudnego fioletu… Po urokliwym Quebec to był szok. OK. Zaczynamy kolejną przygodę w Kanadzie mlekiem i miodem płynącej i pachnącej żywicą swych wspaniałych lasów.

      

               Jacques Cartier i Osada Irokezów, którą zobaczył

Już w 1541 roku, francuski nawigator, Jacques Cartier zacumował w tym miejscu na rzece św. Wawrzyńca. Zaprowadzony przez Indian Irokezów na najwyższe okoliczne wzgórze (ok. 230 m npm), spojrzał na panoramę i zawołał „Mon Dieu, quel Mont Royal” (mój Boże, jaka królewska góra). I pomimo, że dopiero 101 lat później niejaki Monsieur Maisonneuve, założył tu pierwszą osadę, nazwa MontRoyal ewaluowała do Montreal i tak już pozostała.

Tak zresztą jak w Quebec, pierwsze próby kolonizacji nie powiodły się choć Samuel du Champlain naniósł na swych mapach to miejsce jako idealne do zasiedlenia już w 1603 roku. Dopiero wyprawa osadników w 1641 roku doprowadziła do powstania stałej osady.

Dziś, Montreal choć z początkiem dla nas „niemiły”, zaskoczył nas jednak pozytywnie.

Po pierwsze, wspaniała jest Góra Mont Royal. Montrealczycy nie zabudowali jej i pozostawili na pamiątkę tak dziewiczą jaką była 1000 lat temu. Zbudowali jednak drewniane schody (około 400 stopni) i ścieżki by móc dotrzeć na jej szczyt i jak Jacques Cartier podziwiać widoczną z niej okolicę. 

 
       

Po drugie, zaskoczył nas fakt, że Montreal był do niedawna największym MORSKIM portem wschodniej Kanady. „- Morskim” ? Ktoś zapyta ? - Przecież to jest 200 kilometrów od Atlantyku ! Właśnie. Ale rzeka Świętego Wawrzyńca jest na tyle szeroka i głęboka, że morskie statki, tankowce, drobnicowce, kontenerowce i inne, dopływają do Montrealu nawet nie zatrzymując się w ”wąskim gardle” jakim jest Quebec.

Po trzecie, spacerując ulicami Montrealu, polubiliśmy jednak jego niezbyt wysokie, nowoczesne budynki, piękny ogród botaniczny, muzeum historyczne i nadbrzeżną dzielnicę.

      

Po czwarte, przypadkowo znaleźliśmy polską restaurację „Stash Cafe”, z doskonałym polskim jedzeniem, którego nie powstydziłaby się Pani Magda Gessler… I ja tam byłem i na moje urodziny, polską żubrówkę, przez Irenkę postawioną, z przyjemnością piłem…

     
                       Monteral                                     „U Staszka”

Po piąte w końcu : Bazylika Notre Dame. Już w 1657 roku, wybudowano tu pierwszy kościół pod wyzwaniem Marii Panny. W 1824 roku, kompletnie przebudowano go w stylu gotyckim i dziś jest arcydziełem sakralnej sztuki gotyckiej w całej Ameryce Północnej. 

 
                                  Muzeum Historyczne                              Bazylika

Choć kościoły nie są dla nas najatrakcyjniejszym miejscem do zwiedzania to poszliśmy zwiedzić go i my…

Stoimy w dość długiej kolejce. Przed nami wygolony na łyso chłopak w kolczykami w każdym uchu. - Nie pomylił stadionu piłkarskiego z kościołem ? pomyślałem sobie. Przed nim, małżeństwo Indian w wieku około 60-ki. On w czapce wełnianej na głowie, bo jest dość chłodno, ona w wełnianym płaszczu do kolan i w klapkach „japonkach” na gołych nogach. Uśmiechają się do każdego przyjaźnie. Kolejka rośnie… Nagle do jej czoła podchodzi starsze, Czarne małżeństwo, które odprawione zostaje z kwitkiem : - do końca kolejki proszę. Jesteśmy na około 10 metrze a za nami kolejka ma już 100 metrów. Czarnoskóry, o inteligentnej twarzy, ma już siwe włosy a jego żona jest niepełnosprawna. Widzę rezygnację w ich oczach na widok końca kolejki. W tym momencie Indianin podchodzi do nich i proponuje zajecie kolejki przed nimi. - Będzie awantura – „wygolony” nie odpuści… pomyślałem ponownie. Tymczasem ze zdumieniem słyszę łysego, który zwraca się Indian : „appreciat…true, you are welcome” (doceniam ten gest… jesteście tu mile widziani) - dodaje zwracając się do Czarnoskórych. Nie wiem czy śnię, czy pomyliłem szerokość geograficzną. Raczej spodziewałem się od „łysego” wyjęcia pałki baseball’owej… Indianin spogląda na mnie. Nasze oczy krzyżują się przyjaźnie i on już wie, że ja też akceptuję jego decyzję…

I znowu jak grzmot wali w moją głowę nieokrzesana myśl : jak naród w 99% katolicki, mający na sztandarach miłosierdzie, może tolerować wypierdka, który „miłosiernie” obraża każdego INNEGO, zarzucając mu rozsiewanie zarazków, bakterii i złowrogiej ideologii. Czy nie nadszedł już najwyższy czas by zacytować mu dwóch klasyków ? „Kończ Waść, wstydu oszczędź” i „spieprzaj dziadu”, oszczędź naszą ojczyznę.

Wszak siła narodu wynika z jego różnorodności. Wszak siłą narodu jest wielokulturowość. Wszak siłą narodu jest to co u każdego najlepsze. Czy istniałby Elvis Presley gdyby nie przyjaźnił się z czarną biedotą w slumsach ? Czy podziwialibyśmy Carlosa Santanę, B.B. Kinga i Michaela Jacksona ?
-----------------------------------------------------------------------------------------------------

A potem był już „żabi skok” do Ottawy, bo jak nie poznać administracyjnej stolicy Kanady, skoro poznało się Waszyngton DC.

Był rok 1812, kiedy znakomity już wówczas wywiad brytyjski doniósł o planowanej inwazji nowego państwa USA na tereny wciąż należące do Korony Brytyjskiej. Granica pomiędzy nimi przebiegła na Rzece Świętego Wawrzyńca i to właśnie tu miał nastąpić atak.

Atak ten nie nastąpił nigdy (z czego wynika, że ten wywiad nie jest taki najlepszy -😉), ale w dalekim Londynie zapadła decyzja o zbudowaniu kanału łączącego jezioro Ontario z miastem Kingston, przez aktualną Ottawę. Bagatela, to tylko 202 kilometry przy deniwelacji ponad 120 metrów, co było możliwe przy wybudowaniu 45 śluz.

Misję budowy tego nadzwyczajnego dzieła, tego majstersztyku sztuki inżynierskiej, powierzono pułkownikowi, inżynierowi, John’owi BY.

Ten znakomity inżynier i organizator z energią zabrał się do dzieła. Zatrudnił blisko 5000 bezrobotnych angielskich, holenderskich i francuskich robotników, którzy z radością wyjechali do nowego raju na tej ziemi. Los nie zawsze jest jednak łaskawy : 20% z nich zmarło w fatalnych budowlanych warunkach a reszta, po 6-ciu latach budowy (1826-1832), znalazła się bez pracy i środków do życia, skazana na margines ubóstwa lub przestępczości.

Osadę robotników w miejscu, gdzie dziś leży Ottawa, John BY nazwał BYTOWN od swojego nazwiska a kanał "CANAL RIDEAU", od francuskiego słowa „kurtyna”, jakoby była to kurtyna przed ewentualnym najeźdźcą.

Budowa kanału zakończyła się olbrzymim sukcesem inżynierskim docenionym dopiero w … 2007 roku przez UNESCO. Dlaczego tak późno ?... Hmmm, bowiem John BY przekroczył wyznaczony mu przez parlament brytyjski budżet (jakby biedaczysko wiedział jak dokładnie policzyć koszt tak olbrzymiego przedsięwzięcia w obcym terenie) i za karę został odwołany do Londynu, pozbawiony wynagrodzenia a jego BYTOWN zamienione na OTTAWA od indiańskiego słowa „handel”, bowiem przepływająca w tym miejscu rzeka (też tak zresztą nazwana) była miejscem handlu międzyplemiennego tubylczych Indian.

Jak już wspomniałem, kanał Rideau nigdy nie spełnił funkcji, dla której był wybudowany. Amerykanie nigdy nie zaatakowali Kanady. Dziś więc, kanał Rideau stanowi nie lada atrakcję turystyczną. Poprzez rzekę Świętego Wawrzyńca, można zrobić pętlę kajakiem, łodzią motorową, specjalną barką lub małą żaglówką… To tylko 5 do 6 dni.

Nie koniec to jednak fantastycznej opowieści o Ottawie. Do 1844 roku, wtedy jeszcze BYTOWN, był małym, prowincjonalnym miasteczkiem, z zazdrością spoglądającym na rozrastające i rywalizujące ze sobą o palmę pierwszeństwa Montreal, Toronto i Kingston. A jednak królowa Wiktoria wybrała właśnie BYTON (zmieniając nazwę na OTTAWA) na stolicę Kanady, motywując to większą odległością od amerykańskiego „niebezpieczeństwa” i położeniem w połowie drogi pomiędzy wspomnianymi wcześniej rywalizującymi miastami.

I podobnie jak Waszyngton, Ottawa przeznaczona na stolicę, budowana była praktycznie od zera, dopiero od końca XIX wieku, zaczynając od parlamentu, budynków rządowych, sądu najwyższego i mieszkań dla wyższych urzędników.

     
         Ottawa dziś…                                        i 180 lat wcześniej

Dziś, jest to najbardziej odwiedzane miasto Kanady. (12 mln turystów w 2020 roku), choć stare budynki rządowe, parlament, senat i wszystko wybudowane w tamtym okresie, poddawane jest gruntownej odnowie i modernizacji. Dziś, jest to jeden wielki plac budowy. A jednak i to miasto też polubiliśmy, zwłaszcza doskonałe fisch and chips na jednej z małych uliczek. Uczestniczyliśmy też w obradach kongresu i senatu, czego nie udało nam się zaliczyć w naszej Rzeczypospolitej…

 
                           Remontowany Parlament                          Kanał Rideau


Podsumowanie.

Na Florydę wracaliśmy szczęśliwi, zadowoleni i wyśpiewani. Nawigując pomiędzy huraganami Ian i Fiona mieliśmy zawsze słoneczną pogodę. W pokonywaniu tysięcy kilometrów asfaltowych salonów pomagali nam Andrzej Korycki i Dominika Żukowska – para cudownie śpiewających „bardów”. Ich szanty, ich piosenki Okudżawy i Wysockiego towarzyszyły nam bez przerwy. DZIĘKUJEMY, choć oni zapewne o tym nawet nie wiedzą.

Kiedy opowiadaliśmy przypadkowym Amerykanom i Kanadyjczykom o trasie naszej podróży to najczęściej nie wierzyli lub pukali się w czoło. Jak można wybrać się w tak długą i daleką podróż samochodową. Po co męczyć się 7000 km w czasach ery szybkich i częstych połączeń samolotowych. Po co ta męczarnia, kiedy można leżeć przez 4 tygodnie na plaży lub przy basenie. Po co ryzykować spotkaniem huraganów, jeżeli można zobaczyć to wszystko w telewizji…

Tak, można, ale wtedy nie zobaczy się asfaltowych salonów i płynących jak rzeka setek samochodów. Nie zobaczy bezmiernych, kolorowych, mieszanych lasów, gdzie króluje oczywiście czerwony w tym okresie klon. Nie zobaczy się w wyobraźni Indianina w czółnie na odbijającej niebo nieruchomej tafli wody utopionego w lasach jeziora. Nie zobaczy grubasów i zaniedbanych kobiet pałaszujących ohydne przesłodzone, polukrowane „pączki”. Nie porówna historii zdobywców obu Ameryk i nie zobaczy tego olbrzymiego kontynentu od podszewki, z wszystkimi jego dobrymi, mocnymi i złymi, słabymi stronami. A właśnie my z Irenką tak wyobrażamy sobie dobrze spędzony urlop… i chętnie przepłynęlibyśmy Kanałem Rideau…

Choć dla nas była to cudowna podróż, to wspominając nasz Kraków, Libiąż i ukochane Kościelisko, nie sposób zakończyć jej słowami Wincentego Pola : „Cudze chwalicie, swego nie znacie sami nie wiecie co posiadacie…”

Bo czasem trzeba zrobić właśnie aż 7000 kilometrów po najbogatszych krajach świata, by się o tym samemu przekonać… 

 



















Komentarze