2023/2 - ARGENTYNA

                                                                                                                     2023 Rok.  

 

  „Aby uczynić z ludzi niewolników, należy dać im pieniądze, których nie zarobili.”

                                                                                                            James Cook




CZYSTE POWIETRZE (Buenos Aires) nie przywitało nas jak Kanada pachnąca żywicą pijanymi kowbojami w angielskim pubie w Saint John. Nie przywitało nas też huraganową pogodą. Przywitało nas za to przepięknym słońcem i zgrają „cinkciarzy” prosto z PRL’u.

Ale zacznijmy tę kolejną balladę o „Staruszkach podróżujących przez świat” od początku.

Był maj 1985 roku, kiedy wieczorową już porą, do paryskiego hotelu d’Albret, weszły dwie zagubione młode Włoszki. Właśnie wysiadły z taksówki i ze smutnymi minami podeszły do recepcji, w której królował nocny stróż Marek WIACEK.

- Bonjour Monsieur - natychmiast zagadnęły. – Właśnie wysiadłyśmy z taksówki ale wydaje nam się, że 500 Franków z dworca Gare du Nord to chyba nieco za dużo…

- Tak proszę pań. Taksówka z tego dworca kosztuje jedyne 80 Franków… Bienvenue a Paris, bezlitosnego miasta dla niepewnych, nowych i zbłąkanych turystów…- szybko je pocieszyłem.

Pół wieku później, tenże sam Monsieur WIACEK, zaprawiony w podróżach staruszek, porozumiewający się względnie kilkoma językami, doświadczony w negocjacjach i NIGDY nie ufający pierwszym narzucającym się taksówkarzom, poprzez swoje zwykłe lenistwo oskubany został w podobny sposób jak Włoszki w Paryżu, zaledwie pół godziny po postawieniu stopy w Czystym Powietrzu na końcu świata…

Najpierw zapłacił 40 USD za taksówkę która kosztuje 18 USD, a dodatkowo łaskawy kierowca zechciał mu wydać w pesos po oficjalnym kursie, który jest dokładnie 60% mniejszy niż kurs czarnorynkowy.

Tak, czytaliśmy, że tu istnieje czarny rynek ale nie przypuszczaliśmy, że aż na taką skalę. Kiedy recepcjonista w hotelu sam zaproponował nam wymianę po czarnorynkowym kursie pomyślałem że to prawdopodobnie domena hotelarzy bo gdzież dziś mogą być jeszcze znani nam z komuny cinkciarze…

Błąd,… który szybko naprawił nasz pierwszy spacer po Buenos Aires… Na każdym skwerze, na każdej ulicy, w każdym zaułku, dosłownie co kilkadziesiąt metrów słyszeliśmy cambio, cambio, cambio, cambio, dolar, euro, euro dolar….

I tak zaczęła się nasza przygoda z Argentyną. Potem było już tylko lepiej… 

 

 

…choć Buenos Aires nie powaliło nas swoją pięknością. Centrum miasta pokratkowane idealnie jednokierunkowymi uliczkami posiada tylko dwie/trzy uliczki wyłączone z ruchu kołowego z przeznaczeniem głównie na sklepy. Serce miasta Plaza de Mayo (Plac Majowy), na którym 25 Maja 1810 roku proklamowano Republikę Argentyny, to w zasadzie jedynie ciekawy bo różowy (kolor otrzymano z pomieszania wapna z krwią byków jak podają niektóre źródła choć nie brzmi to wiarygodnie) pałac prezydencki. Liczne, kiedyś piękne, stuletnie kamienice zastąpiono „plombami” z lat 70-tych ubiegłego wieku co okropnie dysharmonizuje ten wielki plac, na którym odbywają się wszelkie manifestacje. Stąd, być może, zadeptane trawniki pokrzywione ławki i estetyka odległa do wizytówki godnej stolicy. Owszem, pachnie tu historią i jest to miejsce spotkań Argentyńczyków, tak więc zobaczycie wszędobylskie tango, grających gitarzystów i produkujących się adeptów piosenkarstwa.

Dzielnica finansów i Most Kobiet

Fregata Sermiento z XIX wieku

Plac Majowy

Pałac Prezydencki

Buenos potrafi jednak zaskakiwać jeżeli potraficie przemierzać jego kilometry na piechotę.

Niestety... widzieliśmy ich wielu..

Spowiedź pod gołym niebem... i bardzo dobrze...


Dzielnica Puerto Madero ze starymi dokami zaadaptowanymi na bardzo drogie restauracje.


Tango tańczy kto może i jak może...

I tak, powaliła nas prestiżowa dzielnica Recoleta. Jeżeli czasem porównuje się Buenos Aires do Paryża to tylko tutaj odnalazłem piękne mieszczańskie kamienice z paryskiej XVI dzielnicy. Tylko tu widzieliśmy pięknie przystrzyżone trawniki i tylko tu zapachniało Europą i Paryżem z najwyższej półki.

A potem był niecodzienny cmentarz Recoleta, założony przez francuskiego architekta zaledwie 12 lat po uzyskaniu przez Argentynę niepodległości. 

 



Cóż to jest ten sławny cmentarz ? Nie jest to ani amerykański ani polski styl. To nieprawdopodobne grobowce o wysokości kilku metrów. To architektoniczne dzieła sztuki wykonane z marmuru, granitu, bazaltu i piaskowca. Większość trumien w tychże grobowcach układanych jest na podłogach i półkach. 

 


Zastanawiałem się czy wszystkie ciała są zabalsamowane czy też rozkładają się na wolnym powietrzu.




Ale istnieją też wyjątki… Ku naszemu zaskoczeniu dowiedzieliśmy się, że jedynie trumna Evy Peron, słynnej Evity, ukochanej przez lud, pierwszej damy Argentyny (wystąpiono nawet o jej beatyfikację, którą jednak Watykan zdecydowanie odrzucił) leży zakopana na głębokości 9 metrów. Dlaczego ? Jakże skomplikowana a jednocześnie płytka jest ludzka natura… Jakże często nie tyle ludzkie zasługi, praworządność, uczciwość, pracowitość, lojalność, ludzkość przez duże „L”, a pochodzenie, „błękitna krew”, pozory i małostkowość są doceniane i stanowią sztuczne i niezrozumiałe granice podziału pomiędzy ludźmi.

Maria Eva Duarte pochodziła z biednej 5-cio dzietnej rodziny, którą samodzielnie wychowywała matka, a owszem, będąca na utrzymaniu kilku nieznanych dzieciom panów. Widząc dziś małe argentyńskie miasteczka możemy tylko wyobrazić sobie jak biednie wyglądała odległa od stolicy, w pełnym interiorze, gdzieś na końcu świata, mała wieś, gdzie w 1919 roku przyszła na świat Maria, Eva… Bieda, marazm, brak perspektyw, „skazanie na życie”. A jednak Eva nie zgadzała się na tę rolę przypisaną jej przez los. Postanowiła zagrać w innym, większym i nieznanym teatrze i w wieku 14 lat pojechała do nieznanego sobie wielkiego świata jakim było Buenos Aires. Tu, dzięki swej charyzmie ale też olbrzymiej pracy pokonywała kolejne zakręty swojego życia by w wieku 24 lat poznać ówczesnego pułkownika a potem ministra pracy i spraw socjalnych Juana Dominga Peron. Cwana, sprytna, niemoralna, „po trupach byle do celu” - powiedziało by grono zazdrosnych i małostkowych… Ale czy rzeczywiście ? Ewa Peron z domu Duarte okazała się świetnym politykiem. Nikt wcześniej nie pomyślał o najuboższych. Nikt wcześniej nie zwrócił się do mas z jakimkolwiek przesłaniem, z jakąkolwiek ofertą. A to ona wpływając na swojego męża pozwoliła podnieść się kobietom zakładając partię kobiet. To ona zakładała żłobki i przedszkola. To ona dzięki akcjom charytatywnym budowała szpitale i szkoły dla pielęgniarek i to ona w dużej mierze postawiła na najbiedniejszych. To ona też, zwróciła się do tych, z których wyszła i to ona miała odwagę mówić o swojej przeszłości i swoim pochodzeniu. Populizm, którego nienawidzę, ale który czy czasem nie jest aktem sprawiedliwości ? Na pewno jest, byle „dawanie” było dawaniem a nie demagogią mającą na celu utrzymanie lub zdobycie władzy za cenę oszustw, hipokryzji i manipulacji…

Pisałem to już wcześniej przygotowując tę wyprawę : Matka Teresa i Kleopatra w jednej osobie. Nic więc dziwnego że Juan Peron bardzo szybko został prezydentem a ona sama uwielbiana była przez lud…

Los jednak jest nieprzewidywalny i zaledwie w wieku 33 lat Maria Eva Duarte de Peron odeszła na wieczną wartę…

Odeszła, choć nie w pamięci jej zwolenników ale również tych, którzy uważali ją za parweniusza.

I to właśnie oni kilkakrotnie wykradali jej ciało z cmentarza Recoleta uważając ten cmentarz za godny tylko „dobrze urodzonym”. I to właśnie dlatego jej zwolennicy zakopali ją w rodzinnym grobie na głębokości 9 metrów by nikomu więcej nie przyszło do głowy, że nie jest to miejsce dla takich jak ona wiejskich „parweniuszy”…

Dziś, 70 lat po jej śmierci, na tym olbrzymim i przeznaczonym dla najwspanialszych obywateli Argentyny cmentarzu, tylko na jednym grobie zawsze leżą świeże kwiaty, zawsze zmierzają grupy turystów i zawsze ktoś napisze Evita Vive… 

Ach, jak bardzo przypomina mi się grób Damy Kameliowej na paryskim cmentarzu Montmartre...

Turyści zbierają się głównie tam...



I tak doszliśmy do dzielnicy La Boca...

Początek XX wieku. Robotnicza, brudna, błotnista i biedna dzielnica La Boca na obrzeżach ówczesnego Buenos Aires wydaje na świat talent artysty. Artysty malarza Benito Quinquela Martin. Jest sierotą zaadaptowanym przez ubogiego dokera i maluje smutne obrazy otaczającej go rzeczywistości : robotników, dokerów rozładowujących statki, brudne nabrzeża i przypływające parowce. 

 




Było szaro, brudno i błotniście

W końcu maluje obraz ludzi w pośpiechu rozładowujących płonący statek. W płomieniach nie było miejsca na szarość i na płótnie ukazała się paleta jaskrawych kolorów. Czerwień, żółć, zieleń, pomarańcz i błękit przebijają ponad treścią obrazu.

Następuje zwrot w postrzeganiu rzeczywistości i już wkrótce robotnicza brać zaczyna malować swoje często blaszane domki w jak najbardziej jaskrawe kolory, solidaryzując się ze swoim sąsiadem, bratem, przyjacielem… 


 Jest wesoło i kolorowo

I tak powstaje radosna, robotnicza dzielnica, która dziś nie żyje z fizycznej pracy a całkowicie poświęciła się się turystyce. Na każdym kroku kramarze sprzedają pamiątki, w każdej knajpie bez przerwy trwają pokazy tanga, niektóre uliczki wypełnione są obrazami wystawionymi do sprzedaży a turyści chodzą na wszelki wypadek z plecakami na piersiach… wszak pokłosie niebezpiecznej dzielnicy istnieje do dziś… 

Na wszelki wypadek 😌




Dzielnica La Boca to nieprawdopodobne przeżycie. W Salwadorze była wszędobylska salsa. W Chicago króluje blues a w Nowym Orleanie jazz na Bourbon Street. W La Boca tańczy się tango lub podziwia tango znad swojego stolika smakując krwistego argentyńskiego steka popijanego czerwonym winem Malbec…

I jak tu skoncentrować się na jedzeniu ?

 

A skoro tango to...

- Jeszcze dwie pięćdziesiątki i po tatarku – zwróciłem się do przechodzącego kelnera a do Karola dodałem – trzeba zrobić lepszy podkładzik bo zaraz zagrają tango.

Był gorący sierpień 1974 roku kiedy zamiast szlifować wiedzę na praktykach studenckich gdzieś w zielonogórskim, zaliczaliśmy po kolei wszystkie dancingi w podłych, powiatowych knajpach typu Miejska czy Popularna. Czy miałem wówczas pojęcie co to jest tango ? Nie… To nie są dwa kroki w przód i jeden w tył. To nie jest kręcenie się w kółko z głupawym podpitym już uśmiechem…

TANGO to emanacja życia. To emocje sięgające zenitu. To wyrażenie miłości, nienawiści, rozstań i powrotów. Tango to gra wstępna, to seks, to radość ale też i smutek. Tango to ŻYCIE.

Powstało pod koniec XIX wieku z połączenia rytmów i melodii ówczesnych imigrantów przybyłych z Hiszpanii, Afryki, Włoch i Europy Wschodniej z jej żydowską ludnością. To konglomerat bluesa, jazzu, candoble, oberka, flamenco i innych. Teksty pisywane do tej wielokulturowej muzycznej wypadkowej były sprośne by nie powiedzieć wulgarne. Powstawały w licznych domach publicznych i to tam grano i śpiewano tango oczekującym w kolejce panom. Wszak niedobór kobiet był wieki, popyt ogromny a moce przerobowe ograniczone. Należało więc umilić czas oczekującym na swoją kolejkę z zaciśniętymi kolanami panom, ofiarując im spektakl, którym było śpiewane i tańczone tango. 

Tango nie było akceptowane w Argentynie i uważane za rozrywkę dla plebsu. A jednak zawędrowało przez Atlantyk do Paryża gdzie w początku lat XX zachwyciła się nim paryska bohema na ulicy de la Gaite na Montparnasie. A jednak Tamara Łempicka, Josephine Baker, Coco Chanel i inne artystki słuchały jego nieprawdopodobnie emocjonalnych rytmów być może uprawiając niejednokrotnie grupowy seks na barkach przycumowanych do Sekwany. A jednak tango podbiło paryskie kręgi artystyczne i zawędrowało pod dachy francuskiej arystokracji a skoro tam… to wróciło w chwale do Buenos Aires gdzie od tamtego czasu króluje na salonach (choć czasem z politycznymi przerwami… Ale to na inną historię).

Jak więc być w Buenos i nie zaliczyć choćby jednego spektaklu TANGO ? Nie da się… I my tam byliśmy. I my tam najwspanialsze wino piliśmy i my tam najwspanialszego steka jedliśmy i my wzruszaliśmy się do łez na widok tańczących lub raczej grających jakiś nieprawdopodobny spektakl muzyczny, par.

Gracja tańczących, smukłe sylwetki tancerek i kocie ruchy tancerzy wyciskały nam łzy a brawa na stojąco nie milkły aż do późnych godzin nocnych. To było cudowne i piękne przeżycie… 


 

A potem był pierwszy wypadek samochodowy w moim życiu...

Wyjechaliśmy z Buenos Aires około 9h00, drogą Nr 3 na południe. Masakra, Ruch na wąskiej drodze bardzo nas zaskoczył. - Jak na Polach Elizejskich - pomyślałem. Najgorsze były ciężarówki i różnego rodzaju tiry : cysterny, chłodnie, z przyczepami, bez przyczep, itp. Każdy spieszy się jak może i każdy ma zamiar wyprzedzać każdego. Jedzie taki tasiemiec złożony z 5 do 10 ciężarówek i każda z nich co jakiś czasy wychyla się by próbować wyprzedzić kolegę. Nie bardzo to się udaje. Lepiej wychodzi to samochodom osobowym, które wyskakują z szeregu i wciskają we wnętrze takiego tasiemca by uniknąć zderzenia.

I tak, dziwiąc się tym tańcom na wąskiej drodze dojechaliśmy do pierwszego miasta zaledwie 100 kilometrów od Buenos Aires. Pierwsze rondo, hamuję bo mam znak „cede el passo” i widzę z lewej strony dwa nadjeżdżające samochody… Błąd. Należało wymusić pierwszeństwo tak jak miał zamiar zrobić to kierowca tira za mną… On był pewien, że ja wymuszę… Ja nie miałem zamiaru… Rezultat… BUUUUMMM… - Koniec jazdy - powiedziałem tylko do Irenki. - Koniec podróży.

Zjeżdżamy na pobocze a tir grzecznie za nami. Wymiana dokumentów, zdjęcia uszkodzeń i telefon do wypożyczalni samochodów. - Ktoś jest ranny ? – Nie. - Możesz jechać dalej ? - Mogę… - No to jedź i przyślij zdjęcia dokumentów… - Don’t worry, - jakby mój rozmówca mówił o zupie pomidorowej… I tak też się stało. Pojechaliśmy dalej. A kiedy napotkani ludzie widzieli potrzaskany bagażnik, ze zrozumieniem mówili : - Camion Signor, camion - 😉… - Si Signor, grande camion…- odpowiadałem.



Dalej, to już tylko nieprzebrane przestrzenie Argentyny.


Przestrzenie. Niewyobrażalne przestrzenie. Jechaliśmy wciąż na południe, prostą jak włos Mongoła drogą, wśród tysięcy hektarów żółtych kobierców słoneczników i zielonych dywanów kukurydzy. Od czasu do czasu, czarne kropki krów pasły się jakby nieruchomo rozsiane po szaro-zielonych łąkach. Zielono-szaro-żółta pustynia, która po 1000 kilometrach zmieniła się w klasyczne pampas czyli coś w rodzaju stepu, pustyni i niskich, czarnych uschniętych krzewów. 

Na nocleg zatrzymaliśmy się w Trelew, w oazie piękna, zieleni i ciszy. La Casona del Rio… tak nazywa się ten heaven…. 

Kolacja z właścicielką otworzyła nam oczy na epokę peronistów. Tak, Juan Domingo Peron wykorzystał popularność Evity ale dalej będę się upierał, że jej dobroczynne akcje wynikały z wielkiego serca a nie politycznych kalkulacji. Nie jestem historykiem więc może się mylę. Tak czy inaczej, w każdym mieście i miasteczku Argentyny, są ulice i avenidy Eva Peron lub zwyczajnie Evita… To była wspaniała kolacja i długa rozmowa o historii, polityce i szerokim świecie, który nie zawsze jest tak kolorowy jak wygląda na turystycznych folderach. Kilka godzin wypoczynku, rozmowa z Yaniną (mieszanka Walijczyków i Niemców) i dobry argentyński Malbec spowodowały, że zapamiętamy to czarujące miejsce na zawsze. To dla takich chwil przemierza się setki kilometrów i w tym leży sedno poznawania inności. Poznawania świata…


Z Trelew do Comodoro Rawidawia prowadzi kolejny już raz, droga prosta jak strzała. Oczywiście nikt tam nic nie widział o historii księdza Dąbrowskiego, odkryciu ropy naftowej i powstaniu miasta. Z trudem też odnajdywaliśmy pompy eksploatujące ropę naftową…

Po tych wielu wrażeniach pojechaliśmy dalej Ruta Nr 3 do Saint Julian, jadąc przez nieprzebranie pusty i ogromny kraj gdzie szosa znikała za horyzontem. Tym razem drogę umilały nam wigonie, guanako, argentyńskie strusie zwane strusiami Darwina (nieco mniejsze od australijskich), lisy i barany.




Saint Julian to historia Magellana, jego okręt Victoria i szubienica z 1520, na której Ferdynand Magellan powiesił buntowników, którym znudziło się dalsze szukanie przejścia na Pacyfik. Kilkadziesiąt lat później, korsarz jego królewskiej mości Sir Francis Drake, zrobił to samo z buntownikami na tej samej szubienicy.


                                               "Victoria" Ferdynanda Magellana


Tablica pamiątkowa : "Tu 31.03.1520 zatrzymał się Ferdynand Magellan"


"Patagon"... tak nazwał ten lud Magellan i od tego powstała kraina Patagonia



W końcu dojechaliśmy do Rio Galleate… Kiedy w hotelowej recepcji zapytałem co możemy zwiedzić w tym mieście recepcjonista po długiej chwili zastanowienia odpowiedział… - hmmm, w lewo będzie park… w prawo brzeg morza. Poszliśmy w prawo. W kierunku morza a tu… Cieśnina Magellana !!!

Uwaga… tak myślałem. Nie długo trwała jednak moja radość bowiem prawda okazała się zupełnie inna. Prawdę, dane nam było odkryć kolejnego dnia kiedy przekraczaliśmy cieśninę Magellana 250 kilometrów dalej na południe. To co uznaliśmy za cieśninę Magellana było tylko olbrzymią rzeką wpadającą właśnie tu, do Oceanu Atlantyckiego i gdzie nasz bohater wpłynął by spędzić kilka dni.

A na deser ? Na deser zostało nam najbardziej na Południe wysunięte miasto na świecie. „Koniec świata, początek wszystkiego” : mistycznie i egzotycznie brzmiąca Ushuaia


Aż trudno uwierzyć, że ten koniec świata zaludnił się do 80 000 osób w ciągu zaledwie 120 lat…. 

Zimno, mgliście, deszczowo i śnieżnie, przy temperaturach spadających do 2 stopni w środku lata. Surowo i zarazem pięknie. Rześko a jednak z ciekawą roślinnością. Położne na morzem, które nigdy nie zamarza. Otoczone górami o wysokości około 1000 m npm pokrytymi śniegiem nawet w środku lata. Piękno w pigułce. Piękno zamknięte na małym obszarze. Surowość, która jednak przyciąga tu ludzi. Wzruszający obraz, kicz, gdzie błękit nieba miesza się z białymi górami, kolorowymi małymi domkami i szarzyzną morza. Tak… można się zakochać w tym landszafcie…





Ta „Daleka Zatoka”, w języku Indian Yagan „Ushuaia”, powstała w 1884 roku choć już 20 lat wcześniej powstała tu pierwsza misja kościoła anglikańskiego (prosto z Londynu) by nawracać „dzikusów” na „właściwa wiarę”… Ach… skąd my to znamy. Jak wszędzie to się powtarza. Jak straszna jest ludzka natura, że pod każdym pozorem zagarnia pod siebie coraz więcej i nigdy nie jest nasycona. Szczytem hipokryzji tutejszego „nawracania” był fakt, że nawracano i cywilizowano tu „dzikusów” ucząc ich języka angielskiego w Argentynie posługującej się językiem hiszpańskim…-😉 


Tak było i tym razem. Nic to, że z 4000 autochtonów Yogan aż 3800 zmarło od nieznanych, przywleczonych przez Białych chorób w ciągu 50 lat od przybycia „nawracaczy”. Nic to, że ten olbrzymi teren pomieściłby miliony i białej rasy i rdzennej ludności. Nic to, że na tym bezmiernym obszarze dla wszystkich było miejsce… Nic to…

Musimy mieć więcej i więcej i więcej nawet jeżeli do niczego nam to nie służy…

Tak też było z tym wciśniętym w głęboką zatokę skrawkiem lądu. Gdy w 1881 roku Chile podpisało traktat z Argentyną, na mocy którego Ushuaia znalazła się w obrębie Argentyny, już 3 lata później sprowadzono tu pierwszych osadników a 15 lat później zdecydowano o wybudowaniu srogiego więzienia dla najciężej skazanych… Należało szybko zaludnić „swoje” ziemie swoimi obywatelami…

A było z kogo brać przykład. Najpierw była pragmatyczna Wielka Brytania, która na zaludnienie „swojej” Australii (po stracie Ameryki Północnej) wysłała w 1788 roku pierwsze okręty skazańców. Potem za jej przykładem poszła Francja wysyłając do Nowej Kaledonii 22 000 więźniów w latach 1864 – 1877 by zakorzenili się w „swojej” Francji, na antypodach. W końcu, zachęcona tak wspaniałą ideą pieczętowania „swoich” ziem Argentyna, wysłała pierwszych skazańców do budowy więzienia i miasta w 1896 roku.


I po co Ci to było ???

Ciężko było. To nie były klimaty Australii i Nowej Kaledonii a jednak nasi bohaterowie w pasiakach „zakorzenili się”. Wybudowali więzienie, domki dla administracji więziennej, drogi, mosty i kolej wąskotorową by zwozić drewno z pobliskich lasów…

Dziś jest to tylko turystyczna atrakcja, która w trakcie dość krótkiej przejażdżki pokazuje piękno tej krainy.




Polecamy bardzo króciutki, choćby godzinny trekking, podczas którego zachwycicie się jeszcze bardziej. Inne niż europejska roślinność przypominała nam nieco Milford Track w Nowej Zelandii. Tak.. zachwycaliśmy się i przyrodą i widokami na końcu świata – początku wszystkiego.










A potem był rejs kanałem Beagle do wysp na stałe zamieszkanych przez kormorany, lwy morskie i pingwiny… To było nieprawdopodobne przeżycie. Osobiście czułem się jak Karol Darwin i Fitz Roy na swoim okręcie Beagle, którzy po raz pierwszy widzieli te brzegi w 1832 roku…







A skoro wspomnienie Darwina i Fitz Roya to oczywiście dwa istniejące muzea w Ushuaia, z których poniższe fotografie niech same opowiedzą o naszych przeżyciach.

Darwin : "to najbardziej nikczemne i odrażające istoty. Ci ludzie lub nienadające się opisać zwierzęta o czerwonej ludzkiej twarzy i ramionach porośniętych długim, zielonym włosem przypominali diabłów”.

Fitz Roy : „To satyra człowieczeństwa… Ich mieszkanki, z uprzejmości nazywane kobietami są małe i liczą ok. 130cm. Twarze mają barwy mocno starego mahoniu. Skudlone, szorstkie i niezwykle brudne włosy, skrywają a jednocześnie podkreślają nikczemny wyraz twarzy najpodlejszych dzikusów”,


Darwin : „trudno uwierzyć, że są bliźnimi i mieszkańcami tego samego świata”.


Darwin kpił z ich języka, „który trudno uznać za mowę artykułowaną”

Darwin szydził z ich łodzi („jakby z kory drzew”), 


                                        Fitz Roy : "to dlatego że tak daleko mieszkają od Ziemi Świętej"


Koniec FIN DEL MUNDO… Czas wracać na Północ. Czas na lodowce Perito Moreno w El Calafate…


EL CALAFATE. Ta mieścina położona na końcu świata nad największym jeziorem Argentyny Lago Argentino to 10 000 mieszkańców pracujących 4 miesiące w roku by pokazać tysiącom turystów „cud” : jedną z największych atrakcji turystycznych Argentyny, czyli lodowiec Perito Moreno w Parku Narodowym Los Glaciares. Potem przychodzi 8 miesięcy by przeżyć z tego co zarobiło się teraz. A teraz ? Teraz to pękające w szwach hotele i pensjonaty, to wypożyczalnie samochodów, to autobusy i busy stale podwożące turystów pod lodowiec, to dziesiątki restauracji i barów. To jedna główna ulica jak Krupówki w Zakopanem. Ale nie tylko to upodobnia El Calafate do Zakopanego… Jak duży popyt to i duże ceny zwłaszcza gdy rezerwujesz w ostatniej chwili. Chcesz zarezerwować pokój w Zakopanem na dwa dni przed Sylwestrem ? Zapłać za pokój 1200 PLN/noc. Chcesz w El Calafate pokój w ostatniej chwili ? Zapłać 270 USD/noc za wyrko w pokoiku 9m2. - Witajcie w klubie - pomyślałem, gdy zmuszony do zmiany terminu rezerwacji ukazała mi się cyfra 270 USD za noc w America del Sur Hostel… - Hostel ? Za taką cenę ? Zastanawiałem się… - Chyba tak dla żartów nazwali ten 5* hotel bo jakby inaczej za taką cenę…



Podjeżdżamy. Tu już koniec asfaltowej drogi i bury, sypki piasek przed wejściem do hostelu miesza się pod stopami i nie pozwala na ciągniecie naszych bagaży. Dźwigamy... Ściany hostelu w kolorze buraka i dwa sikające psy… - Nie jest dobrze - pomyślałem. Wchodzimy do środka. Klimat. Jest pięknie… Tylko, że to typowy hostel dla „backpacker’sów”. W wielkiej, recepcyjno-salonowo-jadalniano-bawialnianej sali sama młodzież. 18 – 19 – 20 lat. „La boheme” przypomina mi się Charles Aznavour. W recepcji 20-to latki uśmiechają się do nas przyjaźnie. Wkoło widzę „przepaki” czyli coś co czytałem w książkach Wojtka Lewandowskiego : mały plecaczek z przodu i ogromny z tyłu. Czasem trzeba je przepakować. To jest „przepak”. A więc na podłodze leżą majtki, skarpetki, bluzki, trochę papieru toaletowego, grzebienie, szczoteczki do zębów, dokumenty, itp…

 
 Recepcjonistki i oczywiście Puchar Świata
 

W fotelach lichej jakości, rozwalona młodzież z nogami na innych fotelach. Boso lub w skarpetkach dopiero co wyjętych z wielgachnych buciorów trekkingowych stojących nieopodal. Wszyscy zapatrzeni w ekranik smartphona… Na ścianach kolorowo. Rysunki, karteczki, reklamy, jadłospis. W środku stół do pingponga służący rankiem jako bar śniadaniowy…. Super. Klimat.

Piszę do bliskich, że tu pięknie choć to nie całkiem nasze już klimaty… Basia odpowiada : - Nie martw się. Oni uważają Was za cool… - „Cool...wa” - myślę sobie - tylko dlaczego 270 USD za coś co warte jest 10 USD ? I natychmiast powraca pocieszająca mnie myśl : - „Witajcie w klubie”. Może kiedyś przyjedziecie na Sylwestra do Kościeliska… -😉-😉

Kolejnego ranka wstajemy mocno zmotywowani do wyjazdu na lodowiec. To aż 78 kilometrów od El Calafate. Nie jesteśmy sami. W tym samym, jednym jedynym kierunku ciągnie się stonoga samochodów, autobusów, busów i motorów. Wszyscy jak do sanktuarium…


I cóż to jest to sanktuarium ?


Odkryty w 1879 roku, nazwany na cześć podróżnika, naukowca i polityka Francisco Moreno, lodowiec Perito Moreno jest trzecim co do wielkości lodowcem na świecie. Przesuwa się z prędkością około 1 m dziennie w środku i 40 cm na obrzeżach. Jego grubość to 170 m, w tym 60 m na powierzchni a reszta zanurzona w wodzie. Jego powierzchnia to ponad 250 km2 czyli więcej niż Buenos Aires z przedmieściami. Szeroki na 4 km, długi na 30 km, swój początek bierze na wysokości 1500 m npm, nad którą górują okoliczne szczyty wysokie na około 2500 m npm.




A kiedy „zaliczycie” już to arcydzieło przyrody, to popołudniową porą, tą długą stonogą pojazdów mechanicznych, wrócicie do El Cafalate, bo tu przyjeżdża się przeważnie na jeden, jedyny, pełny dzień. Chyba,… chyba że ma się swój samochód i zjedzie się z trasy, by wjechać w czeluści pampasu i wnętrza Argentyny i w samotności, jak mikroorganizm na bezmiernym obszarze i w niezmąconej niczym ciszy, wśród zapachów uschniętych traw i krzewów, pokochać je… Chyba też, że jest się prawdziwym backpackersem i oprócz zobaczenia lodowca Perito Moreno kocha się trekking i drytooling (czyli wspinaczkę po lodzie). 

Tak. Parki Narodowe są na pewno atrakcją i wielką siłą Patagonii…







A podsumowując ten hostel to prawdę mówiąc było cudownie : piękne widoki za olbrzymimi oknami, relaksujące popołudnie na fotelach przed hostelem z widokiem na dalekie ośnieżone Andy, wspaniałe steki prosto z rusztu z metalowej beczki po paliwie zrobionej jak na Grenadynach, doskonałe vino tinto de la casa i… i czerwona koszulka Irenki z napisem Katmandu, na którą cała młodzież zerkała dyskretnie z pełnym uznaniem. Tak. Rzeczywiście byliśmy cool w tym środowisku, a szczęście nie ma ceny 😊.

Widok z naszego hostelu i "nasza" ławeczka

 Jest tego trochę... ale był najlepszy..

Przed nami już tylko Bariloche...i Ruta 40...



Nasz wierny rumak już po 3800 kilometrach



Kiedy sympatyczny kelner w Bariloche zapytał mnie jak podoba nam się Argentyna odpowiedziałem : - Argentyna czy Bariloche ??

... bo Bariloche to nie jest Argentyna. Zasiedlona stosunkowo późno bo dopiero w 1902 roku, bez specjalnej historii, podbojów lokalesów, rabowania autochtonów i siłowego nawracania na dobrą wiarę, uznana została za pierwszych imigrantów z Niemiec, Szwajcarii i Austrii za bezcenne i darmowe piękno. 

 

Położone jest wśród wysokich gór nad cudownym jeziorem i dosłownie przypomina Alpy. Z jedną tylko różnicą. Południowa część jeziora jest zupełnie nie zabudowana i nie zobaczycie tam nawet światełka nocą. Miasto rozłożyło się na północnej części jeziora. Stąd i wielkomiejski styl i nieprzebrana pustka kilka kilometrów dalej. A ta zamieszkana część ? Część zamieszkana to jakby szwajcarski Saint Moritz. Jedna główna ulica pełna restauracji, sklepów z pamiątkami i biur podróży oferujących najrozmaitsze aktywności sportowe.


Do tego mały plac centralny jakby z alpejskiej miejscowości wyjęty i masa sklepów z czekoladkami. Wszak Bariloche stolicą czekolady jest i drugim na świecie pod względem wielkości centrum narciarstwa…Szok… Chcecie poszusować na nartach po niezliczonych kilometrach tras narciarskich w środku polskiego lata ? W lipcu czy sierpniu ? Zapraszamy do Bariloche…

Czym dodatkowo uszczęśliwiło nas to miasto ? Trafiliśmy na karnawał a więc występy na placu centralnym i w pobocznych uliczkach trwały całe dnie i do późnych godzin nocnych… 

 

TAK, Bariloche to nie jest Argentyna. Bariloche to europejska, górska, turystyczna miejscowość -😊

I tak dojechaliśmy do końca naszych przygód w Argentynie. Pozostało jak zwykle podsumowanie.


Podsumowanie :


Hmmm... Często bardzo popularna, często bardzo pozytywnie opisywana, niegdyś bardzo bogata, pożądana przez wielonarodowościową emigrację...


Czy zrobiła na nas tak dobre wrażenie ?


Buenos Aires to osobny rozdział. To nie Argentyna. To wspaniałe tango, to dzielnice La Boca, Recoleta i Puerto Madero. To na pewno coś, co na długo pozostanie w naszej pamięci, co nas zachwyciło, co mocno przeżyliśmy i co wgryzło się w nasze osobowości.

Pampas ? Tak, wielkie przestrzenie, stepy po horyzont, strusie, guanaco i wikunie. Proste jak strzała drogi kończące się w falującym „na końcu świata” powietrzu. Cisza, spokój i ocean stepu. Ileż ta ziemia może jeszcze pomieścić ludzi i dlaczego niektórzy mordują, zabijają i krzywdzą innych by zagarnąć "miedzę" sąsiadowi. Po co i dlaczego ?


Bogata historia? Brak, bo Mapuche zaledwie przekraczali Andy a lokalni Indianie ograniczali się do Ziemi Ognistej.


Brak też wielkiej odrębności... Większość to pomieszani emigranci. A jednak ci Europejczycy nie potrafili jakoś zrobić z Argentyny drugiej Europy. A jednak to wciąż „drugi świat”. A jednak niedbalstwo, bałagan i lekki brud zdominowały to multinarodowe społeczeństwo. Czy nam się to podobało ? Niekoniecznie. Czy rzadkie miasta na Ruta 3 czy Ruta 40 powaliły nas swoim klimatem ? Niekoniecznie. Czy zderzenie wiedzy, opowiadań i literatury z autopsją wyszło na korzyść tej ostatniej...? Niekoniecznie.


No i wizytówki Argentyny : Ziemia Ognista, Parki Narodowe, Ushuaia, El Calafote i Bariloche... Ziemia Ognista Parki Narodowe to prawdziwe cuda natury. A wymienione miasta ? To tłumy turystów z całego świata. To statki-hotelowce cumujące w Ushuaia i wypluwające na główną ulicę miasta tysiące turystów kupujących pamiątki produkowane w Chinach i jedzących nareszcie coś świeżego po statko-hotelowych zamrażarkach. To setki przyjeżdżających do El Calafote by zobaczyć lodowiec Perito Moreno, to tysiące chętnych na czekoladę z Bariloche, na tamtejsze stoki narciarskie i okoliczne góry.

Pięknie i światowo. Ale czy nie brakuje tam tożsamości, autentyczności, odmienności, inności i historii, która tak bardzo nas pociąga na całym świecie ?

 

Steki i wspaniałe czerwone wina ?  Nie zapomnimy. W Polsce przechodzimy z francuskich na argentyńskie. Tylko dlaczego Argentyńczycy tak późno jedzą i dlaczego restauracje otwierają wieczorowa porą dopiero o 20h00 ?  To było nieco za późno jak nasze zwyczaje...


Nie była to niepotrzebna podróż bo nie ma niepotrzebnych podróży. Z pewnością otworzyła wiele "zaryglowanych drzwi” w naszej świadomości. Na pewno nie zapomnimy przestrzeni pampas. Na pewno nie zapomnimy Yaniny i Saint Julian. Na pewno nie zapomnimy lodowca Perito Moreno, kilku chwil upajania się przyrodą i spokojem po zjechaniu z Ruta 40 w zupełne bezludzie i bezdroże. Na pewno pokochaliśmy Ziemię Ognistą, jej różnorodność, roślinność, kanał Beagle, pingwiny i kormorany, które przeważały nad tłumami turystów. Na pewno mocno i pozytywnie przeżyliśmy Buenos Aires…


Dziękujemy Ci Argentyno, która mocno odbiłaś swoje piętno na naszych jestestwach.


















Komentarze