2023/3 - CHILE

                                                                                                                 2023 Rok


 "Zawsze bądź pierwszorzędną wersją siebie, zamiast być kiepską kopią kogoś innego"

                                                                                                         Judy Garland

 

 

Wczesnym rankiem wyjechaliśmy wygodnym autobusem, żegnając Bariloche i udając się w kierunku Chile. Już po chwili zmienił się krajobraz. Przecinaliśmy Andy ze wschodu na zachód wśród pięknych gór i mocno zielonej roślinności. Zupełna zmiana krajobrazu. Gdyby nie liche, wiejskie domostwa czulibyśmy się jak w Alpach.

Pierwsze miasteczko w Chile








I tak dojechaliśmy do Puerto Montt. Měli Pulli jak nazywali to miejsce Mapuche zanim dotarli tu biali wyzwoliciele. Czekałem na to miasto. Czekałem na muzeum Mapuchy, czekałem by pogłębić moją znajomość z Mapuczami… A jednak nie było mi to dane. Niewielu chętnie wyrażało się tu o Mapuczach. Antagonizm pomiędzy Mapuczami a imigrantami trwa nadal. Nie znalazłem tu tylu informacji ile znalazłem przed tą podróżą w różnej literaturze na temat tej części Patagonii…

Kościół katolicki na głównym Plaza de Armes


Na tym samym placu flaga Mapuchy i podpis "Plaza Meli Puli"




Pierwsze pamiątki

Znamienny pomnik gdzie "ktoś" pokazuje przybyłej rodzinie gdzie jest jej miejsce 😉



Znaleźliśmy jednak Pueblito Meli Puli (miasteczko), gdzie królują pamiątki i lokalne restauracje. I my tam byliśmy, lomo wagunia jedliśmy, cervezę piliśmy i kilka pamiątek dla naszych najbliższych kupiliśmy.










Zaraz po połowach


W cudownej lokalnej knajpie

A miasto Puerto Montt ? Po Europejczykach nie znaleźliśmy śladów. Wszystko jest tu dokładnie pomieszane. Nie usłyszeliśmy tu ani jednego angielskiego ani niemieckiego ani żadnego innego niż hiszpański języka. Imperium Niemieckie to zapewne już daleka historia. A Polonia ? Oczywiście LEWANDOWSKI !!!! Już nie Waleza już nie Johanus Paulus… Jak szybko mija czas. Jak szybko zaciera ślady... A jednak wciąż jako Polacy istniejemy w świadomości tych miłych i gościnnych skądinąd Chilijczyków. Tak, polubiliśmy ich i czuliśmy się tu dobrze.






Przed nami kolejny etap naszej wyprawy : wsiadamy na jacht i rozpoczynamy nawigację po kanałach i wyspach Patagonii Północnej…Temperatura nas nie rozpieszcza. W dzień jest 18-20 stopni, w nocy spada do 9-ciu. A woda ? Słyszeliśmy tylko, że ma temperaturę ok. 8 stopni...


Lwy morskie nie boją się ludzi. Przyzwyczajone. Złych istot jest tu mało. Stąd, kiedy tylko zaświeci słońce, wyłażą wygrzewać się na pomosty mariny i platformy kąpielowe ruf jachtów. Cisza. W marinie też. Tak jak wszyscy, morskie lwy cieszą się spokojem i naturą. 


Płyniemy. 50 mil morskich, 7 godzin słońca i drobnego chłodku. Jest koło 19 stopni. Z każdej strony widzimy wyspy. Nie widać ich osobno. Wydaje się, że to jeden połączony ląd.


Już późnym popołudniem dopływamy do wyspy Mechugue z małą miejscowością o tej samej nazwie. Wpływamy do głębokiej zatoki. Wkoło jak na Podlasiu. Małe, zielone wzgórza pokryte łąkami i drzewami liściastymi. Cisza. Wielkość tego świata mierzy się nie tyle krzykiem nowojorskich wieżowców ile głębią spokoju i ciszy. Tylko dzikie kaczki odzywają się gdzieś w oddali. Mechuque to miejscowość jak z obrazka. To jak zbudowane z plasteliny przez przedszkolaków kolorowe małe domki. Domki na palach. Wszak pływy dochodzą tu do 10 metrów. Dwie małe restauracyjki nie czekają na turystów, których tu nie widać. Są zamknięte. Otwiera się je tyko na specjalne zmówienie, na okolicznościowe bankiety. 

Mały, niebieski, drewniany kościół i plac centralny godny jest postawienia tu białej, polskiej stopy… Cisza…. Przy odpływie kolorowe łódki rybaków śpią na czarnej plaży jakby wyrzucone przez morze. Morze ich nie chce, morze boi się nawet takich intruzów. Tu ma być tak ja stworzył Bóg. W tej zapomnianej przez świat zatoczce nasz jacht kołysze się lekko na fali wywołanej przez przepływającą łódź lokalnych rybaków. Z głośnika leci mój ulubiony B.B. King a ja nie mogę nacieszyć się tym światem i nie mogę jednocześnie go zrozumieć. 


Był 1989 rok, a więc tak niedawno, kiedy konflikt pomiędzy Argentyną a Chile zagroził pokojowi obu tych państw. Po co ? Dlaczego ? Przecież tu było pusto. Przecież wszyscy tu mówią tym samym językiem. Przecież wszyscy jesteśmy od tego samego, przywleczonego przez konkwistadorów Boga, przecież wszyscy jesteśmy europejsko-indiańskimi mieszańcami. A jednak musimy mieć więcej. A jak mieć to zasiedlić, to postawić tu naszą stopę, by nikt nie zarzucił, że jest to ziemia niczyja. Ofiarowano więc Chilijczykom kwoty równoważne z wybudowaniem na tych odległych patagońskich wyspach domu, zagrody, kupna kilku krów, baranów i kur… 30 lat później wyrosły kolorowe wsie o kilkuset mieszkańcach. Wsie/miasteczka jak Mechuque…

W takiej scenerii zasypiamy


Ranek obudził nas tym cholernym spokojem, lekkim słońcem i odbijającymi się w tafli spokojnego morza kolorowymi domkami. Z naszym sternikiem Rodrigo płyniemy pontonem na brzeg… Jesteśmy w regionie Chiloe. Regionie Chiloe bowiem największa wyspa tego regionu położonego wzdłuż Pacyfiku też nazywa się tak samo : Chiloe – kiedyś kolebka ludu Mapuche. Nie jest to tak proste z tym ludem jak mi się wydawało. Rozmawiam dużo o nich i o historii Chile z Rodrigo… Natura ludzka jest wszędzie taka sama. Jak tylko się da bierzemy pod siebie. Dziś więc, Mapouche widząc niepodległościowe ruchy w wielu zakątkach świata, też domagają się więcej i więcej. Kiedyś sprzedawali tanio swoje ziemie imigrantom. Teraz twierdzą, że byli nieświadomi. Wielu z nich jest dziś wykształconych, wielu jest prawnikami. Stąd : oddajcie nam nasze ziemie bo nieświadomie sprzedawaliśmy je za tanio… Super… Mapuche Conflict niestety trwa… 


Rodrigo i ja

Ale wróćmy do Mechuque. Płyniemy pontonem na brzeg. Piękne są te kolorowe domki w porannym słońcu. Pierwszy punkt zwiedzania to Museum Don Paulino. Uschnięty staruszek cały swój dom poświęcił na muzeum. 

Muzeum Don Paulino


Ja i Don Paulino

Graciarnia okropna. I stare zardzewiałe maszyny do pisania, i stare telefony, i telewizory sprzed pół wieku i stare radia. Kilka flag zdobi ściany. Poznajemy Don Paulino. Polaków tu jeszcze nie widział. Wpisuję się do księgi pamiątkowej i obiecujemy przysłać mu polską flagę. Niech też zdobi ściany tego muzeum. Póki co wpinamy naszą wizytówkę w jedną ze ścian. Don Paulino bardzo nas polubił… Wszak przybywamy z kraju Lewadoski… Ach Panie Robercie ! Powinien Pan dostać medal Orła Białego za tak wspaniałą reklamę naszego kraju.


Don Paulino odprowadza nas do restauracji. Musi wstawić się za nami by ją otworzyli. OK, za godzinę będzie ryba, frytki i sałata (zielona z pomidorami, marchewką i ogórkiem). 


Rodrigo wlecze nas na szczyt wyspy skąd podziwiamy widoki tej „mazurskiej” ziemi. W dali widzimy ośnieżone Andy. Dziś właśnie tam zamierzamy popłynąć.


Przygotowany obiad był wspaniały choć nie tyko my skorzystaliśmy na otwarciu tej restauracji. Były też 3 lekarki przybyłe z Puerto Montt (tutejsza placówka medyczna posiada jedynie pielęgniarkę i raz na jakiś czas wpadają lekarze) a także grupa kilkunastu osób z tutejszej szkoły podstawowej. Jakaś nagroda ? Rodrigo nie ma pojęcia.

Czas się pożegnać. Kurs na pełny wschód. Odbijamy od Pacyfiku i kierujemy się w kierunku ośnieżonego pasma Andów. Z początku pełna flauta przeradza się w coraz mocniejszy wiatr. Dochodzi do 14 węzłów. To już niezła „czwórka”. Płyniemy bajdewindem na pełnych żaglach mając przed sobą te majestatyczne góry. Jest cudownie. Słońce stoi wysoko. Nie możemy nacieszyć się widokiem tych gór. Jeszcze nigdy nie pływaliśmy w takim otoczeniu. Ileż tu piękna… Czy człowiek byłby w stanie sam to wymyślić ? Mówimy to zawsze : jeżeli jest piękno i miłość to musi być Bóg.. Tak jest też i tym razem… Już późnym popołudniem wpływamy w wąską, głęboką zatoczę pośród otaczających nas gór. Znowu ta wspaniała cisza i tyko szczebiot ptaków i mowa natury wprowadzają nas w nieznany nam stan… Pusto i pięknie. Tylko my, jacht, woda, słońce i te różnorodne góry z ośnieżonymi wierzchołkami…




 

Godzina 9h00 rano. Irenka i Rodrigo jeszcze śpią a ja zaczynam kolejną korespondencję z tego cudownego, bezludnego zakątka świata. Jedyny człowiek na tym pustkowiu, nie potrafię rozmawiać z naturą. Nie czuję się jej cząstką. Nie jestem jej wart. Jestem intruzem. Czuję to i nie wiem co musiałoby się stać aby to zmienić…

Wiem jednak na pewno : ci barbarzyńcy, poganie, dzikusy i czort wie jeszcze jak nazywani przez pobożnych białasów, byli tysiąc razy bardziej szczęśliwi bo żyli w pełnej symbiozie z tą naturą. Bo byli jej częścią. Bo „posiadanie” było dla nich czymś obcym. Wszystko było ich, tak jak oni byli własnością NATURY… Czy trzeba szukać porównania z zabieganym białasem wstającym na dzwonek budzika o 5h00 by jednym haustem wypić łyk kawy lub herbaty, wskoczyć w samochód lub autobus, w korkach dojechać „do roboty”, przepracować lub przemęczyć się 8 godzin, w pośpiechu wracać do domu, odebrać dzieci ze szkoły lub przedszkola, zrobić coś na obiadokolację, zobaczyć dziennik telewizyjny i jakiś marny serial i położyć się do spania wdychając skażone smogiem powietrze ???


Dziś Porcelana. Płyniemy tym szerokim fiordem z północy na południe. Wiatr, choć w tych okolicach i w tym czasie południowy, to właśnie tu skręca w Porcelanę i dmucha z północy. Wspaniale płyniemy na pełnego motyla. Udaje się. We wschodnim kierunku od Porcelany (nazwa po hiszpańsku i po polsku oznacza to samo a pochodzi od znalezionych tu pokładów kaolinu) wcinają się dwa wąziutkie fiordy. Wchodzimy do pierwszego z nich. Estero Quintupeu. Bajka…


Wodospady, jedna farma łososi, wysokie góry, skały, tafla wody i MY. Rodrigo opowiada o niemieckim okręcie wojennym z I-szej wojny światowej „Dresden”. Najpierw go naprawiali schowani z dala przed Anglikami, w końcu na wieść o przegranej wojnie (jak dotarła do tego pustkowia ?) zatopili okręt na głębokości około 90 m. Bo choć to wąski fiord to jednak bardzo głęboki.


Płyniemy dalej. Lubię te rozmowy z Rodrigo na szerokie tematy. I polityka i historia i jedzenie. Ciekawy świata pracuje jako skipper tu w Patagonii od stycznia do marca a od listopada do stycznia na Karaibach. Ma chłopak talent nie tylko do żeglowania ale i gotowania. Przygotowuje nam wspaniałe kolacje na bazie tutejszego dobrego mięsa. Do tego podaje wyborne chilijskie wina. Cieszy się naszym entuzjazmem a nam jest głupio bo po raz pierwszy w życiu, popijając aperitif, oczekujemy na podanie kolacji. Pysznej kolacji…

I tak docieramy do końca Porcelany. Przydatność Rodrigo to nie tylko dobre jedzenie, Tu rzeczywiście jest trudny do żeglowania akwen. Byłem nastawiony na cumowanie : dwie cumy z lądem, z przodu kotwica. Nie jest to jednak takie proste (jak w Europie) przy pływach 8 do 10 metrów. Nigdy nie wiecie ile zostawić luzu na cumach by niski poziom nie zatrzymał jachtu dziobem w dół i rufą ponad wodą. Jest tu natomiast dużo boi gdzie można i należy przycumować. Problem w tym, że wszystkie są pomarańczowe i „industrial” (od industrii hodowli łososia) lub prywatne i zupełnie niewidoczne, ledwo wystające z wody. Do której więc przycumować by ktoś nie wygonił was w środku nocy. ? To niezbędna wiedza w tutejszym żeglowaniu.

Tubylcza "chata"

Delfiny bawią się tuż przy jachcie

Po zacumowaniu do „właściwej” boi wychodzimy na ląd. Idziemy do Hot Sprins (gorących źródeł) a po drodze napotykamy na wspaniałą hacjendę. Jak oni tu żyją na tym pustkowiu ? Choć w zimie nie ma śniegu to temperatury ok. 5 stopni i okropna wilgoć nie wydają się czymś do pozazdroszczenia. Chilijska flaga powiewa z dumą już od dawna. Niestety, dwa „baseny” źródlane są zajęte przed dwie pary. Posiedzą tu na pewno jeszcze z godzinę. Wracamy na jacht. Spróbujemy jutro.

Jako się rzekło, kolejnego dnia już o 10h00 dopływamy do ciemnoszarej, kamienistej plaży i pniemy się przez prawdziwą dżunglę (tak, tu nawet bambusy rosną) do gorących źródeł. 


Jest ich w sumie 5 ale tylko dwa najniższe są dostępne do kąpieli. Najniższy ma temperaturę wody około 30 stopni (za zimo), drugi to już 40 stopni i ten jest najpopularniejszy. Kolejne 3 to już dużo powyżej 45 stopni a więc nie dla nas. Już samo podejście w tej dżungli stanowi dla nas wielkie przeżycie. I nagle wśród wielkich paproci i dzikiej zieleni widzimy oczko wody z lekko unoszącą się parą. Jesteśmy na miejscu. 

Rodrigo pyta : - chcecie mieć trochę prywatności to oddalę się na jakiś czas i wrócę po was… - Nie - zaprzeczam, - lepiej zrób nam kilka zdjęć – odpowiadam, a w duchu myślę sobie…. - Biologii nie da się zatrzymać.


Po cudownej kąpieli schodzimy do jachtu i jak niczym nie zatamowany górski potok, nieokrzesana myśl wciska się do mojej głowy : jak ja zachowałbym się żyjąc w tej cudownej głuszy, bez pośpiechu, ambicji, wyścigu szczurów, itp… gdyby nagle stanęli przede mną brodaci, nieznani ludzie, odziani w coś bardzo twardego w srebrnym kolorze, z jakimiś dziwnymi, twardymi jak najtwardszy kamień, szpiczastymi, srebrnymi czapkami, często na dziwnych, dużych zwierzętach przypominających olbrzymie psy, i zaczęli do mnie mówić nieznanym językiem. A na moje zdziwienie, już na migi, przekazali mi następującą wiadomość : - przybywamy tu w imieniu króla (co to jest - pomyślałbym) i papieża (a to, to co ?) i bierzemy tę ziemię w nasze posiadanie. Pozwalamy wam tu zostać, być naszymi niewolnikami w zamian za co nauczymy was naszego języka, damy wam naszą wiarę i nauczymy żyć w cywilizowany sposób… Cóż mógłbym wtedy ja, autochton zakochany w tej ziemi, scalony z nią bez granic, żyjący w symbiozie w tej głuchej ciszy mąconej tylko filharmonią śpiewu ptaków, pluskających ryb, lwów morskich i delfinów odpowiedzieć ? - Wyp…..lać… I tak zapewne skończyłbym na stosie…

 

Pogoda nas nie rozpieszcza. Po kilku pierwszych słonecznych dniach jest zimno, pochmurnie i czasem pada mały deszcz. Wszak to już koniec tutejszego lata, które ma miejsce od grudnia do lutego. Powoli kierujemy się z powrotem do Puerto Montt ale jeszcze podpływamy do wielodzietnej rodziny lwów morskich. Jest ich kilkanaście sztuk spokojnie wygrzewających się na ocieplonych porannym słońcem skałach.

Na nieszczęście nasz wspaniały Rodrigo został odwołany bo jakiś klient zażyczył sobie tylko jego. Mamy następcę : Adriana. Super sympatyczny, wesoły, przyjacielski ze słabym angielskim ale dzięki temu ćwiczymy nasz hiszpański…. Problem w tym, że nasz kochany Adrian to ZERO żeglarskie. Zastanawiam się kto dał mu patent. Może ma sternika motorowego ? Wszak to bardziej proste niż żeglarstwo. Płyniemy do Juanity na kolację. Adrian nie ma pojęcia o żeglowaniu. Robi błąd za błędem. Płyniemy na samym silniku byle tylko dopłynąć do celu. Dopiero około 20h30 jesteśmy na boi. Oczywiście źle cumuje i choć mówię mu jak ma to zrobić, jest uparty. On tu jest kapitanem. Ok ! – płyniemy na brzeg. Pływy dochodzą do 10 metrów. Adrian zostawia długą na 15 m cumkę do pontonu na jachcie i cumuje na krótkiej cumie do betonowego, schodzącego prostopadle do morza, nachylonego w dół nabrzeża. Ja nie mam tabeli pływów ale mówię, że przy tej krótkiej cumie, ponton albo wciągnie pod wodę, albo będzie wisiał w powietrzu. - Eeee, tam. Będzie dobrze. Idziemy do Juanity na kolacje.

Przygotowała się. Jeszcze nigdy nie widziała Polaków. Zna tylko Juan Pablo II i kocha go szczerze. Jedzenie w jej małym, typowym dla regionu, niskim na 180 cm domku jest przepyszne. Świeże małże o konsystencji rozpływającej się galaretki z cytryną i majonezem, kraby i cudowna smażona w cieście ryba z pomidorem. Popijamy to wspaniałym, zimnym, chilijskim Savignon Blanc…

                                                                      My, Juanita i radosny Adrian

Czas na pożegnanie. Wracamy na jacht. Adrian z latarką w telefonie komórkowym i w cienkiej bluzie. My, zaprawieni w bojach, w kurtach nieprzemakalnych (już pada) z czołówkami na głowach. Dochodzimy do pomostu. Jest przypływ. Ponton oczywiście wciśnięty pod nabrzeże i utopiony w wodzie. Jedyna rada dla Adriana : - wskakuj do wody otwieraj dwa zawory do pompowania, spuść powietrze abyśmy mogli wyciągnąć ponton na plażę, tam napompować i wrócić na jacht… Zimno i ciemno. To nie dla niego. 

Ja bym się nie zawahał gdybym był odpowiedzialny za jacht. Przez godzinę krzyczymy w ciemnościach by ktoś zlitował się ze stojących rybackich łodzi i nas zawiózł na jacht. Po godzinie podpływa jakaś łódź, bierze nas na jacht i umawia się z Adrianem na 7 rano jak będzie odpływ.

 

Źle śpimy tej nocy. Myślę o tym co jeszcze wymyśli ten facet (jacht był bardzo źle przycumowany do boi) i czy uda nam się wrócić do Puerto Montt na czas. Wstajemy kiedy ledwie podnosi się mrok. Przez bulaj widzę, że jest odpływ a ponton jak flak wisi na krótkiej cumie w połowie betonowego nabrzeża. Silnik pontonu cały, ale noc spędził w słonej wodzie. Jedna burta i dmuchana podłoga są w strzępach, podobnie jak drewniane mocowanie silnika…. Straty finansowe olbrzymie… Adrian jak gdyby nigdy nic uśmiecha się i żartuje. Ledwo odpala silnik jachtu bo bateria prawie padła. Zostawił światła na całym jachcie kiedy poszliśmy na kolację. W nocy nie działała już pompa wodna i nie działał elektryczny kibel. Odetchnąłem z ulgą kiedy silnik jachtu w końcu odpalił… Płyniemy „do domu”…. Co za ulga. Deszcz zaczyna padać coraz mocniej, wieje prawy tylni wiatr, jacht kolebie niemiło a nasz bohater marznie i moczy się za sterem. Daję mu moją kurtkę i robię dwie mocne kawy. Dopływamy do mariny. Adrian nie chce wejść bo „zbyt duży wiatr”. - W marinie nie wieje więc na co czekasz, naciskam. Ale on się boi. W końcu decyduje się przycumować do zewnętrznego pomostu. - Ale jak to robisz !!! - powoli tracę nerwy. - Podchodź pod wiatr a nie z wiatrem. - Dlaczego ? Pyta. Nie mam siły mu tłumaczyć… W końcu wiatr nieco cichnie i nasz bohater wchodzi do mariny, woła na kogo się da by mu pomóc wejść na swoje miejsce. Zjawia się 3 facetów i udaje się bez kolizji przycumować. Ufff… Adrenalina była duża. A Adrian zadowolony odwozi nas na dworzec autobusowy i mówi że chciałby przyjechać do Europy i może do Polski. OK, daję mu wizytówkę choć mam szczerze nadzieję, że nie będzie tak podróżował jak prowadzi jachty….

Zmasakrowany ponton ale szczęśliwy, że to już koniec "żeglowania"


Przez 6 godzin czekamy na autobus i podziwiamy organizację transportu autobusowego w Chile. 12 stanowisk. Autobusy piętrowe i bardzo komfortowe, Podjeżdżają i odjeżdżają co pół godziny z dokładnością do 2 minut. Sprawnie, szybko i komfortowo. Na 23h30 dojeżdżamy do hotelu w mieście Valdivia. Uff, co za cudowne wielkie łóżko, biała pościel, duża łazienka i duży pokój. Pierwszy prysznic od 6 dni smakuje wybornie… To było cudowne uczucie ale cały tydzień w Patagonii na jachcie pozostawi jeszcze lepsze i niezapomniane na zawsze wspomnienia…

Rano, pierwsze spotkanie z cywilizacją. Idziemy na śniadanie. Sobota. Czy to dlatego tak dużo tu ludzi ? Czy też wróciliśmy właśnie do cywilizacji ? Jak tu mało miejsca. Ludzie dosłownie ocierają się o siebie. To po kawę, to po sok pomarańczowy, to po dobrą skądinąd jajecznicę. Tylko dlaczego jest ich tu tak dużo? Dlaczego stoliki są tak blisko siebie. Co to za prostokątne płaskie pudełka większość z nich nosi w tylnej kieszeni spodni a inni pomiędzy kolejnymi łykami kawy wpatrzeni są w te małe, prostokątne, płaskie pudełka ?? A co robią inni pochyleni nad jakiś ekranem ? Co tam czytają ??

Och, jakże odległe to jest od tego pustkowia, tej ciszy i tej natury gdzie byliśmy tylko my, delfiny, ptaki, lwy morskie, spadające z szumem jak szalone wodospady, małże Juanity, gorące źródła, itd… A przecież to tylko 300 kilometrów stąd… Smutni, jak gdyby jednocześnie przyszła nam do głowy ta myśl, wymieniamy z Irenką te spostrzeżenia, Chyba wolelibyśmy pozostać tam, razem z nimi, w tych górach spadających wprost do morza i w tej ciszy…

Raz jeszcze opowiadam Irence o historii Ameryki Południowej. Wkrótce stanę się jej specjalistą… Raz jeszcze odrabiam lekcję z ludzkiej zachłanności, agresji, egoizmu i braku jakiejkolwiek moralności.

Czas na poznanie miasta Valdivia. Tej perełki Chile, założonej przez konkwistadora Pedro de Valdivia w rozgałęzieniu 3 dużych rzek poprzecinanych wieloma kanałami… To był dla Hiszpanów raj… Tylko dlaczego mieli tubylców za powietrze ??? Dlaczego za „dobrą” religię i „dobry” język zabrali im wolność, radość i zrobili z nich niewolników ?? Chyba trudno będzie mi się z tym pogodzić. 


Na zwiedzanie Valdivia mamy jeden cały dzień. To w zupełności wystarczy. Nie muszę już szukać muzeów i fortów. Wydaje mi się, że już dużo wiem o Ameryce Południowej. Idziemy więc na spacer. 





Oczywiście jak wszędzie tam gdzie swoją stopę postawili Hiszpanie jest centralny plac zwany Plaza de Armes, a przy nim kościół i naprzeciw urzędy administracyjne (prezydent, burmistrz, itp..) Mało ciekawy. Idziemy w kierunku rzeki. Wielkie targowisko. Nieprawdopodobne. Tu można kupić wszystko. Olbrzymie sępy spokojnie czekają aż ktoś ze sprzedawców rzuci im odpad jakiegoś mięsa czy ryby. Owoców i nieznanych warzyw są tysiące.


Tuż za nimi - sprzedawcy pamiątek i lokalnej biżuterii. Kawałek dalej włazi po pomoście lew morski a za nim kilkanaście innych. Dochodzą prawie do ulicy i tylko lokalny sprzedawca głośnym stukaniem zawraca je bliżej rzeki. Leżą, opalają się i wygrzewają na rozpalonym od słońca nabrzeżu. Jeszcze nigdzie na świecie nie widzieliśmy dzikich zwierząt tak nie bojących się ludzi. 3 samce (prawdziwe lwy z grzywami) i kilkanaście samic. Walka o tron i o króla trwa. Obserwujemy to bez końca. To nieprawdopodobne. Dzieciaki podchodzą by dać się sfotografować rodzicom. Staruszki robią sobie selfi a my jak w amoku nie możemy oderwać wzroku od tego zjawiska… 



Pod wieczór bierzemy taksówkę wodną i wracamy do hotelu. Valdivia to piękne miasto choć mimo wszystko należy to rozumieć w kategoriach drugiego świata….



 

Samolot przeniósł nas na ostatni punkt naszej podróży. Santiago de Chile… Stolica Chile, o której tak negatywnie wypowiadała się i Juanita i Adrian i recepcjoniści we wspaniałym hotelu Plaza de Saint Francisco. Podobno jest bardzo niebezpiecznie.

Nie ryzykujemy. Na ten pierwszy dzień bierzemy lokalnego przewodnika i mamy nadzieję znaleźć się w dobrych rękach…

Alvarez to bardzo miły chłopak. Napisał rozdział o SANTIAGO w przewodniku Lonely Planet. Smutnieje na moje pytanie czy tu naprawdę jest niebezpiecznie… - Tak, od 2019 roku kiedy były rozruchy i komuniści doszli do władzy w mieście, a prezydentem został socjalista, to jest prawdziwa rozpacz. Nikt nie pilnuje porządku, sklepy są zamykane, turyści nie przyjeżdżają, jest brudno i obrzydliwie przez wszędobylskie graffiti. Fakt… bardzo nam się to nie podoba. Rozglądam się co jakiś czas za siebie kiedy Alvarez bierze ode mnie mój mały plecak, w którym mam kamerę i wodę do picia. - Nic nie szkodzi, że to nie ma wielkiej wartości. Złodzieje tego nie wiedzą a po co ich prowokować. Sam poniosę ten plecak bo jestem tutejszy a po was od razu widać, że turyści…. Świetnie zaczyna się zwiedzanie Santiago. 7 milionów ludzi. 

Tysiące biednych, bezdomnych i emigrantów z innego raju jakim jest Wenezuela. Masakra. Czy ludzie nauczą się czytać, poznawać, interesować się światem i uczyć historii a nie tylko żreć i wymagać ?? Przecież wszystko to ćwiczyliśmy już w Europie…

Alvares prowadzi nas po ładnej części Santiago. Tylko dlaczego tak tu wszędzie brudno ?


Przed pałacem prezydenckim jakaś rozpierducha. To protest emerytów i wołanie o więcej. W małej uliczce spotykamy prawdziwego Mapucha sprzedającego pamiątki. Cieszę się ogromnie i kupuje statuetki Mapuchy i prymitywny nóż pamiątkowy z kamienia i rogu Guanako. Indianin nie jest zestresowany i myślę, że Mapuche są tu bardziej akceptowani niż w ich sercu czyli regionie Chiloe.

Mapuch w czapeczce

Dochodzimy do Plaza de Armas, które wg recepcjonisty w hotelu powinniśmy przemykać pod ścianami kamienic a w żadnym wypadku nie przechodzić przez środek. Alvarez nam tłumaczy : - Tak, miał rację. Dlaczego ? - Bo zarośnięty drzewami chowa w sobie wszystkie męty świata, prostytutki obojga płci i drobne rzezimieszki. Z Alvarezem przechodzimy ten plac i rzeczywiście widzimy na pobazgranych kolorowymi farbami ławkach nieprzyjazne twarze. Od Alavreza dowiadujemy się też wielu ciekawostek na temat powstania Santiago i genezy tej nazwy. Sant Iago to Święty Jakub. Tak, widziałem o tym ale nie wiedziałem dlaczego i jakie tworzą to słowa.

Katedra na głównym placu zbudowana jest na gruzach inkaskiej świątyni (skąd my to znamy) co odkryło dopiero ostatnie trzęsienie ziemi w 2010 roku. Okazało się też, że Pedro de Valdivia zakładając miasto znalazł tu prostokątny plac ze świątynią i domem inkaskiego gubernatora. Nie wiedziałem, że Pedro de Valdivia zaadoptował syna, któremu hiszpańscy zbóje zabili rodziców. Nazwany Philippe, wzrastał i uczył się wszystkiego od Hiszpanów a kiedy doszedł do 18-go roku życia zabił swego „dobroczyńcę” i uciekł do Mapuchy stając się ich przywódcą. Czy nie było do przewidzenia, że chłopiec nosić będzie w sercu nienawiść do zabójcy (choć pośredniego) jego rodziców ? A co z kochanką Pedro de Valdivia, Ignez de Suarez, która tak dzielnie i okrutnie broniła Santiago w jego imieniu ? (patrz mój program wyjazdu). Niestety nie odziedziczyła po nim bogatej fortuny. Zgodnie ze specjalnie „pod Valdivię” ustalonym prawem, z Hiszpanii sprowadzono (za karę na jego koszt), prawowitą żonę Marinę i to ona została dziedziczką, a całą fortunę przekazała na kościół Św. Franciszka gdzie została pochowana. I jak nie odwiedzić tego kościoła ?

Katedra (z lewej) i dom gubernatora

Ja i Alvarez na tle katedry

Kocham te rozmowy z przewodnikami. Dużo już wiem o Ameryce Południowej i historii świata i zaskakuję czasem przewodników swoją wiedzą nabytą głównie dzięki naszym podróżom.. Tak czy inaczej nie jesteśmy biernymi słuchaczami a partnerami w rozmowie.

Pedro de Valdivia na koniu

Kolejnym etapem zwiedzania była dzielnica Bella Vista z domem Pablo Neruda, polityka, poety i pisarza.. I znowu ciekawa historia, którą muszę Wam opowiedzieć.

Dom Pablo Neruda w Bella Vista po rozbudowie. 

Pablo miał bogatą żonę i nie stronił od kobiet. W małym domku w Bella Vista często odwiedzał swoją młodziutką kochankę. Był też roztargnionym facetem i nie przykładał wagi do finansów. Kiedy jednak nie płacił ogrodnikowi, ten opowiedział jego żonie o drugim życiu Nerudy. Rezultat : - Wynocha z rodzinnego domu… i… przeprowadzka do Bella Vista. To tu przyjmował artystów z całego świata. Przyjaźnił się z Picassem i wieloma innymi artystami (może poznał Tamarę Łempicką ?) i dziś tylko tu można zwiedzać jego muzeum. I my tam byliśmy i masę zdjęć w tak pięknych okolicznościach zrobiliśmy…

Następny dzień zaczęliśmy od zwiedzania kościoła Świętego Franciszka i muzeum w obrębie zakonu Franciszkanów. Tu również poprosiliśmy o przewodniczkę, która choć bardzo religijna nie negowała negatywnego nastawienia do kościoła. Podobno Chilijczycy masowo odchodzą od kościoła, raz przez odkrywaną pedofilię, dwa przez bardziej atrakcyjną „religię”, która daje tu i teraz, czyli komunizm (?!). Przewodniczka opowiedziała nam o wielu ciekawostkach, jakże odległych od naszej wiedzy i nawet najśmielszych podejrzeń.





Pokutnik przed celą mnicha

Kiedy Hiszpanie zajmowali coraz większe połacie Ameryki Południowej budowali wszędzie kościoły, które należało zdobić wielkimi, robiącymi wrażenie obrazami. W latach więc 1668 – 1692, w inkaskim mieście Cuzco (Peru) zatrudnili kilkunastu lokalnych malarzy artystów, którzy „taśmowo” malowali sceny z życia Św. Franciszka. Problem w tym, że nikt z nich nigdy nie widział i nie znał czasów, w których żył Św. Franciszek (1182 – 1226) i nikt nie był prawdziwym artystą. Malowano więc taśmowo. Jeden malował głowy, drugi ręce, trzeci ubrania, twarze, przyrodę włoską, itp… I tak jak z taśmy produkcyjnej, z rąk mistrzów wychodziły obrazy z jednakowymi twarzami, ubraniami, jedzeniem, zastawionymi stołami, itp… Kilka lat temu zwieziono z wielu kościołów w całej Ameryce Południowej tych 54 obrazów i udostępniono je do zwiedzania.

Pasjonująca dyskusja z przewodniczką

Ale to nie jedyna ciekawostka. Do Świętego Antoniego z Padwy modliły się chilijskie panny o dobrego męża gdy nadchodził czas zamążpójścia. By jednak modlitwy przynosiły pożądany skutek należało odwrócić figurę świętego do góry nogami i modlić się do postawionego na głowie….. Irenka nie chciała zmiany i takiej modlitwy.

Ciekawostka to nie pierwsza, nie druga i nie trzecia. Jak wszyscy wiemy, lokalesi, autochtoni, Indianie czy jak ich nazwać, mieli tę jedyną, najwspanialszą szansę by być ewangelizowanym, cywilizowanym i przyjąć katolicką wiarę. Nie zawsze jednak (lub raczej nigdy) nie chcieli korzystać z tego dobrodziejstwa. Udawali więc, że modlą się do katolickich, narzuconych im siłą świętych ale faktycznie modlili się do swoich odwiecznych bogów. I tak, Gwatemalczykom w Chile nakazano wyrzeźbienie Jezusa Chrystusa modlącego się na kolanach. Wyrzeźbili. Modlono się do niego przez wieki aż nadeszła chwila renowacji tego dzieła. Jakież było zaskoczenie konserwatorów sztuki gdy w plecach Jezusa odkryli skrytkę a w niej inkaskiego bożka… I pomyśleć, że tak wielu nieskazitelnych katolików modliło się przez wieki do barbarzyńskiego i pogańskiego bożka, a co gorsza, przynosił on im prawdopodobnie szczęście…  Czytaliśmy, że istniało coś podobnego na Kubie a spotykaliśmy się z tym w Brazylii.

Ostatnia ciekawostka to godło Jerozolimy… Był rok 1096 kiedy rycerze I-ej krucjaty wyrżnęli muzułmanów (za co nota bene przeprosił papież Jan Paweł II) i zajęli Jerozolimę. Natychmiast utworzono nowe państwo : Królestwo Jerozolimy i stworzono godło i herb, w którym pięć równoramiennych krzyży, jeden większy centralny i cztery małe po bokach, symbolizowało chrześcijaństwo i cztery strony świata lub jak podają inne źródła, cztery państwa uczestniczące w pierwszej wojnie krzyżowej lub jak jeszcze inne : 5 ran Chrystusa.

 Krzyż Jerozolimski

Nie wiadomo jak jedna kopia takiego herbu dotarła do Chile ale wiadomo, że uznano ją za krzyż z Ziemi Świętej przywieziony przez Św. Franciszka (który nigdy nie dotarł do Jerozolimy i urodził się 100 lat później). Nie tylko modlono się do niego ale całowano go w czasie mszy. Przekazywany z rąk do rąk przewędrowywał przez wszystkie kościelne ławki i całowany był przez wszystkich wiernych. Rezultat..? Po 200 latach zaniechano tego obrządku bo rodziło to liczne pandemie i masowe choroby… I tak, ten scałowany jerozolimski krzyż, z nieco fałszywą historią, można oglądać w kościele Św. Franciszka w Santiago de Chile do dziś.


Wejście do krypty jest zakazane i nie zobaczyliśmy grobu Mariny de Valdivia -☹

Dwa oblicza (strony) jednej ulicy

A potem był jeszcze krótki, samodzielny spacer po podobno (nie podzieliliśmy tej opinii) najpiękniejszej uliczce miasta i tak zakończyliśmy zwiedzanie Santiago de Chile…. Nie powaliło nas. Nie zakochaliśmy się w nim. Buenos Aires było do potęgi ciekawsze…
 

Podróżnicy


La amo



Podsumowanie


Nieco izolowane w świecie bo otoczone naturalnymi przeszkodami jak pustynia od północy, góry Andy od wschodu i morza od południa i zachodu, Chile ukazało nam się jako bardzo przyjazny kraj. Nie będę pastwił się nad aktualną polityką tego kraju, nad brudnym, zaniedbanym i zniszczonym Santiago. Wolę napisać coś o ludziach i kraju jako takim. Pięknie i ciekawie położony zawiera wszystko by go zróżnicować a pewna izolacja być może pozostawiła w nim więcej charakteru niż w Argentynie. Ludzie są bardzo przyjaźni, pomocni i uśmiechnięci. Dwa razy korzystaliśmy ze znakomitej komunikacji autobusowej gdzie dworce pełne były podróżnych o mocno indiańskich i mieszanych twarzach. Nie zawsze jest tu bogato. Nie zawsze czysto i pięknie, ale bardzo miło zapamiętamy ten bain de foule (kąpiel w tłumie), te różnorodne twarze, tą niepewność nurzania się wśród jakże innych i obcych ludzi, ten dreszczyk emocji pośród biedaków w miejskich toaletach i to emocjonujące BYCIE z autochtonami  i ich tobołkami na dworcach w Puerto Montt i Valdivia. Na zawsze też zapamiętamy wielu życzliwych ludzi, których poznaliśmy z bliska jak Rodrigo, Adrian czy Juanita. Nie będę pisał o samej Patagonii i jej północnej chilijskiej części. Poświęciłem temu osobny, kolejny rozdział. Jedno jest pewne : Chile to kraj warty odwiedzenia, bezpieczny (za wyjątkiem może Santiago), urozmaicony, z równie jak w Argentynie wspaniałymi winami. Kiedy w internecie szukałem co ciekawego można zobaczyć w Santiago to ukazały się 4 winnice i zwiedzania miasta z przewodnikiem. Nie jest więc przypadkiem, że Chile nie tylko łososiem i małżami stoi, ale też wspaniałymi winnicami i doskonałym winem.

I coś jeszcze ważnego, co wzruszało nas do łez : Juan Pablo II. Miło być Polakiem kiedy na słowo Polonia widzi się na ustach rozmówcy szeroki uśmiech radości, sympatii, wdzięczności i kiedy słyszy się : - Lo amo (kocham go). Jemu też należy się medal Orła Białego za świętość i tak wspaniałą promocję naszego kraju…


Dziękujemy Chile za tę piękną i pouczającą podróż. 

 

A jednak ich podziwiam

Komentarze