2024/14 - NOWA KALEDONIA - Główna Wyspa

                                                                                                                        2024/14

 

„To było bardzo ciekawe przeżycie. Bogactwo natury, kłębowisko zieleni, utopione domostwa we wciskający się w każdy centymetr palmowy gąszcz i „klepiskowe” spanie, z pewnością przybliżyło nas do biologii i naszego miejsca „w szeregu”. Nie, nie jesteśmy lepsi. Ta noc przypomniała nam o pokorze i szacunku wobec podobnych nam istot, podobnie jak my, (choć z własnego kaprysu) śpiących „na glebie” i myjących się w zimnej, „potokowej” wodzie. DZIĘKUJEMY Julie.
Dziękujemy również za wspaniały „intelektualny” wieczór, który otworzył nam oczy na Wasze życie. Na życie ludu Kanak.
                       7 from Poland : Alicja, Alina, Ania, Irenka, Zbyszek, Jarek i Marek”


Niech powyższy wpis, który zamieściłem w pamiątkowej księdze gości naszej gospodyni Julii, rozpocznie ten kolejny rozdział moich wspomnień.

Najpierw, mając jeden wolny dzień w Noumea, w stolicy Nowej Kaledonii, postanowiliśmy zwiedzić muzeum historyczne. 


                                                        Totemy Kanaków przy wejściu do muzeum

Jeszcze wówczas nie wiedzieliśmy, że prawdziwa chata niekoniecznie jest tak czysta jak ta wystawiona w muzeum. Wkrótce mieliśmy przekonać się o „dobrodziejstwach” płynących z zamieszkania takich chat.

Kolejnego dnia, samochód z wypożyczalni Point Rouge, podstawiony został w marinie, gdzie zacumowaliśmy nasz jacht. Easy przeprowadzka zajęła nam zaledwie kilka minut, by już o 9h00 ruszyć w drogę na objazd głównej wyspy.

Odkryta w 1774 roku przez James Cook’a, Nowa Kaledonia stała się jednak francuską wyspą w 1852 roku, kiedy Francuzi zrobili z niej swoją kolonię dla więźniów skazanych na ciężkie roboty. Może Jean Valjean też tu kiedyś zawitał i to stąd Victor Hugo wziął inspirację do swoich „Nędzników” ?

I właśnie w Forcie Taremba rozpoczęliśmy zwiedzanie Grand Terre, czyli głównej wyspy Nowej Kaledonii. Ten pierwszy francuski fort zbudowany został w pobliżu dużej zatoki gdzie łatwo przycumował pierwszy francuski statek z więźniami. A po wyjściu na ląd, należało znaleźć wodę pitną, coś do jedzenia, skonfrontować się z nieznanymi sobie istotami i zacząć kopać, kopać, kopać i kopać w tej spalonej ziemi fundament swojego własnego więzienia. Szaleństwo wymyślone gdzieś 16 000 kilometrów stąd w Paryżu a wcześniej jeszcze w Londynie...

Tubylec i skazaniec. Choć „cywilizacja” dla obu była okrutna to jednak nie zawsze łączyła ich wspólna niedola. Sami siebie nawzajem też nie kochali.

Nie szybko powstawały murowane cele więzienne ogrodzone kamiennym murem. Nie szybko rdzenna ludność zaakceptowała tych niezwykłych i niepotrzebnie odzianych intruzów. Jedni zaprzyjaźniali się z więźniami inni, za garstkę szklanych świecidełek łapali i odstawiali do więzień śmiałków, którym zamarzyła się ucieczka w ten lądowy suchy, szary bezmiar, rozjaśniany tylko w krótkich okresach roku wspaniałymi czerwono kwitnącymi drzewami zwanymi przez Francuzów „flamboyant” (płonący). 


 
Muzeum w Bourail gdzie zamierzaliśmy „spotkać się” z Antonim Berezowskim było zamknięte podobnie jak wiele innych atrakcji turystycznych. Niespokojny politycznie czas nie sprzyjał turystyce. W Koumac, gdzie zamknięta do zwiedzania była również stara kopalnia odkrywkowa chromu i niewielka wioska jako jej zaplecze, skręciliśmy w poprzek wyspy na wschodnie wybrzeże. 

I tak dotarliśmy do wioski Ballade, gdzie jako pierwszy biały postawił swoją stopę James Cook a dopiero ok. 70 lat później Francuzi „wzięli te wyspę w swoje posiadanie”. W Ballade zwiedziliśmy skromny, ale istniejący od 1843 roku kościół pierwszej francuskiej misji katolickiej. Nie, nie utrzymali się długo. Podejmując próbę narzucenia „chrześcijańskiej, zachodniej cywilizacji” musieli szybko uciekać na Wyspę Sosen by jednak powrócić tu już na stałe w 1851 roku a już wkrótce poprzez gąszcz dżungli i wysokie góry nawiązać kontakt z kolonią karną po drugiej stronie wyspy... 


Powyżej, monument upamiętniający „wzięcie Nowej Kaledonii w posiadanie francuskie” (1852). Poniżej,  flaga Kanaków rozwieszona pomiędzy ich totemami...

                                     ...i kamienna tablica z poniższym tekstem (tłumaczenie MW)

 „Poprzez wniesienie sztandaru ludu Kanak tu w Ballade, my kobiety i mężczyźni tego miejsca kładziemy ostateczny kres 158 lat „wzięcia nas we własność”, kolonizacji, grabieży i konfiskowania naszych ziem. Dziś, w dniu 24 września 2011 roku, po wielu cierpieniach, my Kanacy, zdecydowaliśmy ponownie powstać i stać się takimi jakimi jesteśmy : kobietami i mężczyznami wolnymi. Wolnymi od kolonialnego uścisku, tak by żyć pełnią życia, dumy i głębokich aspiracji naszej kanackiej ziemi.
                                                                                             Komitet 150 lat później”
 

Schludne choć małe domostwa przy głównej drodze wschodniej części wyspy nie zapowiadały bałaganu u Julii.

Z Ballade droga wiodła „magicznym wybrzeżem” jak powinienem go nazwać. Po Costal Road w Omanie to druga najwspanialsza droga jaką poznaliśmy przemierzając ten świat wzdłuż i wszerz. Tamta w Omanie wyrąbana została w skalnych pagórkach, które odkrywały mineralogiczne i geologiczne piękno tego globu. Ta w Nowej Kaledonii to szaleństwo zielonych odcieni od jasnego, przez butelkowy aż do ciemno-soczystego. Ta paleta zieleni, ta różnorodność drzew, palm, wielkich paproci i bujnej roślinności oszołomiła nasze jestestwa a oczka odsłaniającego się granatowego oceanu z białymi plażami czyniły z tego skrawka lądu jakieś utopijne zjawisko. I cisza i spokój i brak ludzi i małe wioski na drodze i niewiele samochodów na doskonałej nawierzchni dróg, a co jakiś czas małe stoiska kiedyś pełne owoców. Dla kogo ? Kto tu kupuje ? A jednak żyć trzeba i parę groszy może zawsze podreperować domowy budżet. 

Zatrzymaliśmy się przy jednym z większych straganów. Bieda. Zaledwie kilka ananasów, małych bananów, pokrojonej papaja i cytryny. Siedzo... Badajo nas niepewnym wzrokiem. Z daleka widzo, że obcy. Francuzi ? Nie Francuzi ? Nie znają mnie jeszcze. Zamaszyście zmierzam przed „ladę”, powiewam biało-czerwoną i szczerzę resztki mojego uzębienia. Nie, nie jestem Wam wrogiem. Kocham Was, kocham te klimaty, kocham te rozmowy z wami, to przekomarzanie się i tą zabawę. Już wkrótce dowiadują się, że jesteśmy z kraju papa Jean Paul II, już wkrótce któraś z Kanaczek mówi o siostrze Faustynie z Krakowa, już wkrótce łamią się wszystkie lody, już wkrótce jesteśmy jak bracia i siostry i podobnie jak na wielu kontynentach świata fala pozytywnych emocji zalewa obie strony.

Kupujemy kilka owoców i żegnani machaniem rąk jedziemy dalej. 


Zatrzymujmy się by kupić kilka owoców u przydrożnych przekupek. Początki komunikowania się z ludem zawsze są trudne ale...

... ale przy odrobinie wysiłku szybko stajemy się przyjaciółmi : "vive le Pologne vive le pays de Kanak".

Dojeżdżamy do serca, do wnętrza ludu Kanak : HIENGHENE nad rzeką o tej samej nazwie a potem jeszcze 24 kilometry w głąb wyspy 50% drogą szutrową by dotrzeć do plemienia Tendo w pobliżu zamkniętego Parku Narodowego Mont Panie ze szczytem 1629 m npm, który zamknięto w 2012 roku na skutek między innymi niewyjaśnionych zgonów... Muszę przyznać, że jak coś wymyślę to „na ostro”, o czym zresztą nie poinformowałem moich towarzyszy podróży... Przeżyliśmy i nikt tam o niczym takim nawet nie wspomniał. Nawet nasza Julia ...-😉


Najpierw zameldowaliśmy się u Astride, która dzielnie pomagała mi w organizacji pobytu u Julii i ze szczerą radością powitała „Marek z dalekiej Polski”. Natychmiast zadzwoniła do Julii :

- tak Julia już na was czeka. To tyko pół godziny szutrowej drogi w głąb wyspy.  


Mój „kanacki” kontakt, Astride, która załatwiła nam 14-to godzinny pobyt u Julii, we „wnętrzu” ludu Kanak...


Slalomując pomiędzy dziurami w przebudowywanej właśnie drodze, niepewność coraz bardziej ściskała moje gardło. Czy było to potrzebne ?

Z południa Borneo w dalekiej Indonezji do ludu Dayaków jest około 1000 km a w Nowej Kaledonii należącej do Francji, z Noumea do ludu Kanak jest 300 km. Niby Indonezja i Dayakowie to trzeci świat w konfrontacji z bogactwem Europy Zachodniej a jednak smród, brud, rodzynki luksusu (pralka, lodówka i telefony komórkowe) nieistniejąca higiena, życie w symbiozie z pasożytami pająkami, wężami i całą przyziemną fauną dżungli są identyczne.

Dojechaliśmy... Na centralnym wybetonowanym placu wiejskich ceremonii, obok którego stoi stary zaniedbany kościół protestancki bez jednej, jedynej ławki czeka na nas syn Julii, właścicielki. Gburowaty, w wełnianej czapce na głowie choć z nieba żar się leje, nie zamierzał pomóc nam z bagażami tylko powiedział : 

- Dalej nie pojedziecie. Chodźcie za mną...

Przeskakując przez bruzdy błota nieśliśmy tylko bagaż podręczy. Już wiedzieliśmy, że tu spać będziemy tak jak stoimy, myć będziemy się w zimnej wodzie i że nie będzie tu miejsca na galanterię i na elegancję. Przez chaszcze i gąszcz zieleni doszliśmy do kilku murowanych, niskich zabudowań, z których wyzierał nieprawdopodobny brud i bałagan. Na zewnątrz „kuchnia” czyli betonowy postument, pod którym pali się lokalnym drewnem przygotowując posiłki. „Łazienka” to stojąca beczka z zimną wodą i chochlą do polewania ciała. Skrajnie brudna umywalka z bieżącą jednakowoż wodą odstraszała od położenia naszego mydła i szczoteczek do zębów. Sracz ? Owszem, z muszlą i ślizgającym się sedesem zamiast dziury w desce postawiony jest na drewnianym podeście. Nie potrzeba spłuczki ani dołu kloacznego : wszystko z muszli leci ok. 2 metry w dół prosto na glebę... 


 
    Julia pokazuje nam naszą chatę...

- Ta z lewej to sypialnia mojego syna (ten z „przyjaznym” wzrokiem bazyliszka), ta z prawej wasza... 

Hmm... czy my naprawdę przetrwamy ten 14 godzinny survival ?? Ok, biało-czerwona umocowana : „wzięliśmy tę ziemię w posiadanie”. Trudno było ? NIE. Tylko dlaczego Jagiellonowie nie ruszyli w bezkres oceanów ?

Idziemy na kolację. Zamówiłem lokalną potrawę Bugna. Bugna to rodzaj zapiekanki w liściach bananowca z maniokiem, kurczakiem lub krewetkami. Nie jest to złe, ale otoczenie nie napawało do degustacji. Do kolacji postawiliśmy dwie butelki czerwonego wina, które rozeszły się jak woda i ożywiły naszych gospodarzy. To był bardzo ciekawy wieczór i rozmowa o wszystkich aspektach życia ludu Kanak. 


                                                                                Jadalnia
                                                                           Kuchnia
                                          Córka Julii o trudno wymawialnym, kanackim imieniu...

                                                          ... i Julia serwująca Bugna.

 
Czas na spanie....
Otwór wejściowy naszej chaty zasłaniała jakaś przykrótka szmata. Wchodzimy. Na podłodze rozłożone 4 materace. Zaduch i półmrok. Palenisko przykryte jakimś skrawkiem grubego płótna. Ok ! Jest nas 7 osób. Luksus... Ktoś powiedział : 

- Marek, a może by coś skombinować i zamknąć ten otwór wejściowy...
- Ok, ale macie do wyboru : umrzeć ze smrodu w tej duchocie jeżeli zamkniemy ten otwór lub z ukąszenia jakiegoś węża, skorpiona czy pająka jeśli będzie ta szmata... 

Wybierają to drugie. 



Nie jest łatwo. Obserwuję kochaną przez wszystkich 4-o letnią Alicję. Pukle cudownych, kręconych włosów blond, mama upięła jej wysoko na głowie. Tancerka, „Tadek niejadek”, w „naszym świecie” tzw. „panienka z dobrego domu”. Ale tu ? Dla niej nie ma to znaczenia. Dla niej liczą się dzieci. Jej rówieśnicy. Nie przeszkadza jej inny kolor skóry, wiszące „gile” pod nosami autochtonów i półnagie spocone, niedomyte ciała.. Lgnie do nich... Zawsze podziwiam dzieci w konfrontacji z dorosłymi. Dzieciństwo to czystość, to dobro lub zło, miłość lub nienawiść to czerń lub biel, ale NIGDY szarość. Szarość to dorosłość : nigdy prosto a zawsze krętą drogą. Zawsze podteksty, zawsze podejrzenia, zawsze intrygi i brak tej dziecinnej czystości. 

Rodzice Alicji nie są chyba zachwyceni. Tata pół nocy z latarką obchodzi wkoło jej posłania strzegąc przed gośćmi prosto z dżungli. Po przemęczonej nocy w „pełnym rynsztunku” wstajemy. Byle dalej, byle złapać trochę luksusu w naszym wspaniałym samochodzie Renault. 

 
Jeszcze spacer po wsi i wyjeżdżamy pełni wrażeń a zwłaszcza szczęśliwi, że cali, zdrowi i nie zjedzeni przez jakieś dżunglowe badziewie.



Wracamy do Noumea. Nasz czas w Nowej Kaledonii powoli się kończy. Nasza wspaniała wyprawa dobiega końca. 


Jeszcze w oczekiwaniu na samolot powrotny poznajemy plac, na którym mieścił się sztab amerykańskiej armii odpowiedzialny za Pacyfik Południowy podczas II-ej wojny światowej. 



Jeszcze fotka z Kanaczkami i tu niespodzianka...


- Czy mogę sfotografować panie z moja małżonką  ?- zwróciłem się do grona autochtonek ubranych w lokalne stroje.
- Oczywiście ...
I kiedy po podziękowaniu odchodziliśmy, jedna z nich zapytała :
- A to wy jesteście Polakami, którzy podróżowali po wyspie dużym, białym samochodem Renault ?
- Oczywiście, że my...
Tak, to my z białego samochodu
 
 


A jednak daliśmy się poznać, a jednak POLONAIS zawsze już kojarzył im się będzie z sympatią i pozytywny emocjami... A jednak „warto być przyzwoitym” jak powiedział kiedyś Władysław Bartoszewski... A jednak jak dajesz to zawsze odbierzesz... 

 


Czas więc na podsumowanie : 

Podziwiałem Francję za wszystko co dała Kanakom. Za socjal, za bezpłatne szkolnictwo i opiekę medyczną. Za szkoły, doskonałe zaopatrzenie, sieć sklepów i doskonałą infrastrukturę. Za świetne drogi i komunikację. Za pomoc Kanakom i chęć zasymilowania ich z Francuzami. Podziwiałem tak samo, jak podziwiałem ich w Czadzie, kiedy wymyślili „sensibilisation” by uwrażliwić autochtonów na utrzymanie ręcznych pomp wodnych. By dotrzeć do ich świadomości, by nauczyć ich obsługi i naprawy tych pomp a nie tylko znaleźć wodę i odwiercić im studnię. To była też moja praca i moja rola, i właśnie dlatego tak pokochałem ten kraj i ten job. Szczerze chciałem (ja i „moi” Francuzi) pomóc Czadyjczykom na ich bezkresnych, pustynnych wsiach. Tu też zauważyłem ten humanizm i tą chęć pomocy. Brak żandarmerii na drogach, ani jednego wojskowego posterunku, żadnego policjanta czy patrolu na trasie naszych ponad 1000 km. 

A jednak... A jednak, kiedy szala mojego idealizmu przechyliła się ku Francji, kiedy Julie, jej rodzina, jej historia, jej pokrewieństwo z Jean-Marie Tjibaou, bojownika o niezależność Nowej Kaledonii, którego zabili jednak swoi pobratymcy, bo jego walka wydała im się niewystarczająco radykalna i kiedy przekonałem się jak ważna jest Francja dla ludu Kanak... 

...to właśnie wtedy, na lotnisku w Noumea, tuż przed wejściem do samolotu zabierającego nas w podróż powrotną do Polski, zobaczyłem Kanaków-Francuzów lecących do Paryża, do stolicy „swojego” kraju. Duże głowy, niekoniecznie inteligentny wyraz twarzy, niezgrabne, niekoniecznie zadbane ciała kobiet, marne ubrania i brak jakiejkolwiek elegancji. A Chanel 5 ? Nieeee. To prostota ludu w pigułce...

I wtedy zrozumiałem. I wtedy wyrobiłem sobie ostateczne zdanie na temat tego konfliktu... NIE. Francuzi NIGDY nie będą traktować ich jak równych sobie. Zaraz po wyjściu z samolotu na paryskim lotnisku, postrzegani będą nie jak współobywatele, ale jako zbędni imigranci, bo nikt ze wschodnich przedmieść Paryża nasycony propagandą rodziny Le Pen nie rozpozna w nich „swoich”. Bo nikt z Francuzów nie będzie darzył ich sympatią, pomimo że ginęli za Francję, za Paryż i za Francuzów podczas dwóch wojen światowych, bo ONI, Kanacy, w ich wspólnej „douce France” („słodkiej Francji”) są po prostu INNI. Bo Francuzi są zarozumiali. Bo choć pokochałem ich jako bonvivant ("kochający życie") to poznałem też jako zarozumiałych bufonów, wciąż uważających się za pępek świata, centrum kultury, światowe imperium post-napoleońskie, potomków Burbonów i Wersalu. 

Nie... Ten eksperyment nie uda się na dłuższą metę i choć politycznie nie powinno dopuścić się do ich niepodległości, to idealizm nakazuje ich szanować i kibicować im, by tak jak kiedyś my Polacy, tak oni też uzyskali wymarzoną niepodległość. Są jednakowoż inni i ta inność powinna być dla nich przepustką do niepodległości....
 


Powrót przez Singapur, azjatyckie ręce składane przy powitaniu i podawaniu czegokolwiek dwoma rękami z łagodnym ukłonem jako objaw szacunku do interlokutora, grzeczności i respektu powaliła i zachwyciła nas nie wiem po raz który już raz... 

Jakaż to miła kultura, wychowanie i pozytywna odmienność w stosunku do „zachodniej, chrześcijańskiej cywilizacji”...
 

Dziękuje Ci Kochana Irciu za tę kolejną wspaniałą przygodę. Dziękuję Alinie, Ani, cudownej Alicji, Jarkowi i Zbyszkowi za wspaniałe towarzystwo... I why not - może do kolejnej, wspólnej podróży ????

 

                                                                A "la vie" wciąż jest "belle"
 

Komentarze