2023/10 - INDONEZJA - Borneo

 


                                                                                                                    2023 Rok



„Pracujmy jakbyśmy musieli żyć wiecznie a żyjmy jakbyśmy dziś mieli umrzeć“

                                                                                                                Św. Jan Bosko



Kilka już razy napisałem, że niesamowite i nieprawdopodobne stało się jednak faktem. Raz, gdy wylądowałem w Afryce, raz gdy wylądowałem w Ameryce, raz gdy wylądowałem na wyspie Jersey i wiele, wiele jeszcze razy, ale NIGDY, przenigdy nie podejrzewałbym, że moje 70-te urodziny obchodził będę na wyspie Borneo wśród ucywilizowanego ludu Dayak, jeszcze wczorajszych ludożerców i łowców głów.


A jednak. A jednak los pozwolił mi na tę przygodę, na kolejne emocje, na mocne przeżycie i na wzruszenie.


Urodzinowe przyjęcie u Dayaków

Urodzinowy tort z ryżu i ...


... dostojny jubilat...


Powoli robi się zmierzch. Przede mną kompletnie dzika dżungla przecięta leniwie wijącą się rzeczką pomiędzy pióropuszami palm. Nie ma więcej niż 10 metrów szerokości. Przyklejeni (zacumowani) stateczkiem do nieznanych nam 2 metrowych paproci spędzimy tu pierwszą noc. Odgłosy dżungli są wszędzie takie same. Na Amazonce, w delcie Mekongu, w Gwatemali i na Borneo. Orkiestra drobnych świergotów, klaśnięć, mlaśnięć, ćwierkania, syczenia, chrząkania, czkania, piszczenia i co jakiś czas pluśnięcia wyskakującej ryby. W tym jedynym przypadku również trzasków łamanych lub zginanych konarów drzew. To małpy długonose żyjące tylko na Borneo.


Łapię więc za pióro i muszę to opisać. Nie chcę jednak przeskakiwać tematów, których tak wiele gromadzi się w mojej głowie a wraz z nimi tysiące przemyśleń. Zacznijmy więc od początku tę naszą kolejną przygodę tym razem na ogromnej wyspie Borneo. Jakże egzotycznie i tajemniczo brzmiącej.


Po 5 godzinach snu by złapać odpowiedni samolot, już o 5h45 wystartowaliśmy z Dżakarty do Pangkalan Bun w nadziei, że jadąc do Dayaków odrobimy nieco nasze zmęczenie lekką samochodową drzemką. Gdzie tam... Już od wyjścia z samolotu pochłonęła nas INNOŚĆ. Choć to identyczne „bogactwo” jak na Sumatrze to jednak króluje tu nieprawdopodobna czystość. Stoliki w lichych knajpach z idealnie ustawionymi stołami. Butelki i bidony z benzyną w „stacjach benzynowych” idealnie poustawiane na straganach niczym nakrycia i sztućce w Pałacu Backhingham. Choć biednie, to przed każdym domem podejście ogarnięte. Samochody w pokrowcach by się nie kurzyły. Chcesz siku na stacji benzynowej (prawdziwej) : zdejmij obuwie nim wejdziesz do toalety... Nic dziwnego, jak zauważa Irenka skoro burmistrzem miasta jest kobieta. Muzułmanka, ale tu islam ma ludzką twarz, bo kompletnie pomieszany jest z animizmem jak przyznaje Aman, nasz przewodnik. Sam z ojca muzułmanina i matki animistki wierzy w dwie religie i dwie praktykuje. Tak samo jest z chrześcijaństwem : Jezus tak, ale dobry duch the first. Ileż jeszcze razy podczas naszych podróży usłyszymy identyczne historie... Cóż więc oznacza POGANIN w tak negatywnym świetle przedstawiany nam od przedszkola. W czym jest gorszy ? Chciałoby się grzmieć i wołać !!


Powitanie na lotnisku na Borneo


Ale wróćmy do czystości w mieście... Tak, podchwytuje nasz przewodnik : dzięki naszej burmistrzyni miasto otrzymało już 14 razy nagrodę najczyściejszego miasta w Indonezji. Brawo kochani ! Tak trzymać...


Jedziemy dalej. Po drodze mijamy same plantacje palm olejowych. Postanowili zmałpować nieco Malezję, wycięli 3 mln ha dżungli i oto rezultat : wszędzie plantacje palm olejowych.


Palmy olejowe


Droga wyboista i dziurawa jak w Beninie. Zatrzymujemy się na obiad i obserwujemy lokalesów : są mili, serdeczni, otwarci i piękni w swojej inności...


 

Przydrożna knajpka


Po 5 godzinach trzęsawicy skręcamy w dżunglę. Droga laterytowa z dużymi kamieniami, Jedziemy jeszcze pół godziny. Przed nami wieś „ulicówka”. Domki drewniane i siedzący na jedynym schodku ludzie. Cisza... Skromnie, ale schludnie. Podjeżdżamy pod dwa domy. Jeden to słynny longhouse, drugi wymurowany. - Gdzie wolicie zamieszkać w starym typowym longhouse czy u mnie ? Pyta gospodarz dwóch obiektów. Najpierw zobaczmy stary. Po drabinie wchodzimy do pierwszego. Ciemno, ponuro, podłoga trzeszczy, chałupa prawie się rozpada. Tu mieszka tylko najstarszy dziadunio, choć mieszkało tu kiedyś nawet 20 rodzin, czyli około setki osób. Na uginających się deskach leżą brudne maty-słomianki : ŁÓŻKA. To całe umeblowanie. - Zostajecie ? Pyta gospodarz...


Tradycyjny longhouse


Hmm... zobaczmy jeszcze ten drugi, murowany dom. Jest. Duża sala około 8x5 metrów. Też pusta choć podłoga z doskonałej jakości błyszczących płytek. - No.. ale gdzie mamy spać ? Ponownie pytam. - Wstawimy wam tu materac a jadamy na podłodze... OK, Zostajemy.


Murowany, nowy dom



 

Sypialnia i jadalnia


- A ubikacja i łazienka ? - Aaaa... to trzeba przejść do starej, drewnianej przybudówki. Sracz „kucjaszczy”, „łazienka” z zimną wodą to kran na wysokości kolan. Pierwsze słowo, którego zawsze uczę się u autochtonów to dzień dobry. Tu poszło wyjątkowo gładko bowiem na powitanie mówi się z szerokim uśmiechem huj...


Sjesta i posiłek na zapleczu. W tle łazienka i WC


Jesteśmy więc u Dayaków, którzy wieszali odcięte głowy swoich wrogów przy wejściach do chat. Gdzie te głowy pytam przewodnika ?



I historia potoczyła się wartko :



Ściętych głów już nie ma. Ostanie powieszono w 2004 roku (a więc jeszcze „wczoraj”) po napaści Jawajczyków. To gdzie się znajdują ? Zapadła cisza... - Władza zabroniła tośmy wyrzuciliśmy. - Wyrzuciliście... czy schowaliście ? Porozumiewawcze uśmiechy nie pozostawiły złudzeń.


A co z tymi łowcami głów ?


Aaaa... To jest inna historia i to też jest już przeszłość. Kiedy umierał ktoś ważny we wsi to szaman zwoływał starszyznę i wyznaczał dwie lub 3 osoby do odcięcia komuś głów z innego jednak plemienia. Nie wskazywał, z którego, ale pokazywał kierunek świata, gdzie należy iść i szukać orła na niebie, który wskaże dalszą drogę. W zależności od zasług zmarłego to on decydował, ile głów należy przynieść. Wyznaczeni wojownicy szli, znajdowali i przynosili (proste...). Odcięte głowy gotowało się w wodzie by zeszła z nich skóra i ciało i tak wyczyszczone wsadzało się do trumny zmarłego by w nowym życiu towarzyszyły mu 2, 3 a nawet 4 rozumy.


A jak dziś chowa się zwykłych obywateli ? Uroczystość pogrzebowa musi trwać minimum 3 dni. Potrzeba na to pieniędzy by wyprawić ucztę dla całej wsi. Zbieranie datków lub zarabianie na taką imprezę może potrwać nawet kilka miesięcy. - A co w tym czasie z nieboszczykiem ? Pytam Amana. Wiesza się go w dżungli, na drzewach, w prowizorycznej, drewnianej trumnie by powoli usychał, a kiedy jest pora deszczowa to owija w specjalne liście by ciało nie gniło. Kiedy nazbierane pieniądze pozwolą w końcu na pochówek to ściga się ciało do domu, czyści je, wyprawia ucztę pogrzebową i chowa w przydomowych grobowcach. Podobnie jak na Madagaskarze ciało zmarłego wiesza na długim kiju za związane ręce i związane nogi i transportuje jak cielaka na miejsce pochówku. Niosący zmieniają się co chwilę, bo każdy chce by dobre duchy jeszcze w ostatniej chwili przeszły od zmarłego.


I tak przyszedł dzień, kiedy poszliśmy zwiedzić wieś wraz z towarzyszącymi nam nowymi już przyjaciółmi. Jak zwiedzanie wsi to oczywiście szkoła, ale tym razem najbardziej zainteresowali się nami nauczyciele. Zaproszono nas do „pokoju nauczycielskiego” gdzie nawzajem wymienialiśmy uprzejmości i opowiadali nieco o sobie. Widząc dzieciaków wołających Lewadoski (tak, tu też drogi Robercie) i grających piłką zrobioną ze zszywanych szmat przekazaliśmy trochę pieniędzy na zakup nowej, prawdziwej piłki. A że Irenka podkablowała, że to mój jubileuszowy dzień, tedy nie zabrakło ani życzeń ani happy birthday to you...



 

Dzieciaki i nauczyciele

Młody Lewadoski (tak nas powitał)


Jeden z nauczycieli pochwalił się nawet, że jego syn ma na imię Hitler... Najpierw się przeraziłem, ale szybko zrozumiałem, że biała skóra jest marzeniem na każdej szerokości geograficznej. Jakie więc znaczenia ma imię (choć to akurat jest nazwisko), które gdzieś się usłyszało. Nie ma znaczenia. Ważne, że od Białego -😊


Spacer po wsi i spotkania z mieszkańcami


Odwiedziliśmy też plantację ryżu. Jakież to inne w tym klimacie. Nic na wodzie a wszystko w spalonej ziemi. Dołek, kilka ziaren ryżu i czekamy na porę deszczową. Jeden hektar gruntu zapewnia 4 osobowej rodzinie całoroczne wyżywienie.


Tak... to jest pole ryżowe


Te liczne spotkania w mieszkańcami, zaglądanie do ich domów, rozmowy z dziećmi i starszymi, nasza otwartość i przyjazne podejście, zyskały nam sympatię Dayaków. Nic więc dziwnego, że zrobili mi urodzinową niespodziankę (Irenka nie była tu bez winy). Szok nastąpił jednak tuż przed odjazdem. Zaproszono nas do naszego „pokoju”, gdzie ubrany w tradycyjny strój szaman odprawił rytualne pożegnanie. Przyjęto nas do szczepu DAYAK i podarowano bransoletki uplecione z trawy i alkoholizowanych liści, w których umieszczono ziarna ryżu. Ten amulet ma nas chronić przed złymi duchami a dobrym duchom wskazywać, że należymy do Dayaków. Animizm wszak the first pomimo, że w 500 osobowej wsi jest jeden kościół ewangelicki i jeden meczet...

 

                         

Rytuał przyjęcia do plemienia Dayaków



Po ceremonii z szamanem



Nasz amulet


To były niezapomniane wrażenia i wspaniała przygoda, która na pewno się nie skończyła bowiem zamierzamy utrzymywać z nimi kontakt. Amulety zobowiązują...


Irenka nazywana "Ibu"


Kolej na orangutany...


Płyniemy coraz bardziej zwężającą się rzeczką. Ma już maksymalnie 3-4 metry szerokości. Stoję na dziobie łodzi i wpatruje się w przód. Nie, nie szukam tym razem orangutanów i długonosych małp. Tym razem czuję się jak odkrywca eksplorujący nieznany ląd. Wyobrażam sobie, że po obu stronach rzeki, w nieprzebranej dżungli ukryci są ONI. Inne, lecz również ludzkie osoby. Może nadzy, może z łukami, może z dzidami, może pomalowani na różne kolory, może z pióropuszami, ale tacy sami jak my. Oni mnie widzą. Ja ich nie. To oni są tu gospodarzami i zrobię wszystko by nie zakłócić ich życia. By z szacunkiem podejść do ich tradycji i ich wierzeń.




Z wyobraźni wracam do rzeczywistości. Płynąc, mijamy bardzo ubogie wsie. Są daleko od jakichkolwiek większych aglomeracji. Bieda.

 

                                       

Bieda, stąd daleko do cywilizacji



W końcu dopływamy do Camp Leakey.


Jak stwierdził nasz przewodnik, od dawna istniały już Anioły, ale rzadko spotykano 3, które były kobietami, żyły w tym samym czasie i jednocześnie zajmowały się życiem i zwyczajami największych małp człekokształtnych, czyli goryli i szympansów w Afryce i orangutanów w Indonezji. Ten indonezyjski anioł nazywa się Birute Galdikas, jest kanadyjką pochodzenia litewskiego i przyjechała na Borneo by napisać pracę doktorską na temat orangutanów. I tak to się zaczęło. Zakochana w nich i w dżungli pozostała tu do dziś a przy pomocy władz Indonezji otworzyła w 1971 roku pierwszy Park Narodowy o powierzchni ponad 400 000 ha. Dziś, już jako 80-cio latka, większość czasu spędza na wykładach na uniwersytetach całego świata.




Camp Leakey nazwano parkiem rehabilitacyjnym bowiem to tu przysposabia się orangutany do życia w naturze. - Czy przywozi się je z zoo z całego świata ? Zapytałem przewodnika. Nie... To są orangutany odbierane tutejszym mieszkańcom bowiem wielu z nich zabijając dla mięsa dorosłe małpy przyswajali sobie małe jako zwierzęta domowe... Można wyobrazić sobie skalę tego procederu, skoro dziś Park Narodowy zamieszkuje około 9 000 orangutanów.



Jesteśmy


Jak je zobaczyć z bliska ? Istnieją 3 feeding place, czyli miejsca karmienia, gdzie dokarmia się te orangutany, które nie potrafią jeszcze same walczyć o pożywienie. I tak „pływającym pałacem”, przecinając nieprawdopodobnie piękną dżunglę, dopłynęliśmy właśnie do tych trzech feeding place.

 


 

Nasz pływający pałac

 

  


W końcu są…


W całym Parku Narodowym orangutany żyją na wolności i można dostrzec je w dżungli nawet w niewielkiej odległości. One nie boją się ludzi, ludzie boją się ich.

 

 

Do punktów karmienia oddalonych od rzeki ok. 3 kilometry idzie się wąską ścieżką. Należy iść w odległości minimalnej 2 metry od drugiej osoby bo nagle nie wiadomo skąd dopaść Was może wielkie małpisko, niegroźne małpisko ale wrażenie jest potężne. One nas widzą. My ich nie, w tej zielonej gąszczy. Punkt karmienia to scena, na którą dwóch rangersów zanosi wielkie kosze bananów i mango. W odległości ok. 10 metrow, za małą barierką ustawionych jest kilkanaście ławek dla widzów - turystow. I tu zabawa zaczyna się na całego. Widząc wyrzucone owoce, nagle z wielu stron słychać łamane gałęzie, krzyki, chrumkania i mlaskania. Na scenę wyłażą, wdrapują się, wskakują matki z dziećmi na plecach, podrosłe już brzdące, samice i groźny samiec. On jest królem, on jest panem i on ma prawo machnięciem łapy odrzucić każdego intruza od najlepszych jego zdaniem kąsków. Raz zdarzyło się, że kiedy wpatrywaliśmy się w ten spektakl i na te wspaniałe zwierzaki, zza naszych pleców, tuż obok Irenki, nagle wyszedł olbrzymi samiec prawie ocierając się o nią. Byłem dwa metry dalej i struchlałem ale widząc z bliska wpatrzone w mango i banany oczy tej wielkiej bestii o okrągłej, czarnej twarzy zrozumiałem, że dla niego najważniejszy jest tamten, nie ten pokarm. Był samcem a na scenie królował już inny samiec tedy walka na naszych oczach zapowiadała się groźnie… Nic z tego. Słabszy zawsze wyczuwa mocniejszego po wrzasku i napiananiu muskułów. I tak też, nasz niespodziewany gość po tej wymianie „grzeczności“, uciekł na pobliskie drzewa.


Podobieństwo do mnie jest wyraźne -😊


Borneo okazało się dla nas przyjazne i pouczające. Biedne i bogate, groźne i łagodne, surowe i z bogatym wnętrzem. NATURALNE, bo jeszcze tak niedawno było zupełnie dzikie. Nie znało cywilizacji a dziś... najmniejsze dziecko w najdalszej wsi posługuje się smartfonem i internetem...


Dayakowie : mama i córka


Jeżeli Sumatrę nazwalibyśmy SUROWA, to na pewno Borneo uznajemy za DZIEWICZE... Czas na zmianę – lecimy na JAWĘ.




Komentarze