2010/1 - AUSTRALIA

 

                                                                                                                2010 rok


"Wielu szuka szczęścia ponad ludzką miarę, inni poniżej niej, lecz ono znajduje się obok człowieka."                                                                                                                                                             KONFUCJUSZ



    Nowy, 2010 rok, powitaliśmy w Australii w rytmach muzyki country… Ale zacznijmy od początku :


            


AUSTRALIA.

    To już nasz 24-ty rejs. Tym razem, to nie tylko rejs – to pierwsza poważna wyprawa. Do rutynowego bowiem rejsu (choć w „cyklonowych” warunkach) dojdzie około 7000 km w samochodach jadących po różnych nawierzchniach i w trudnych warunkach pogodowych. Trudnych, bo zróżnicowanych. I tak, jak na południu Australii, najlepsze do zwiedzania jest gorąco-suche lato w „naszym” styczniu, tak na północy tego olbrzymiego kraju, jest to najgorszy do zwiedzania, gorąco-wilgotny okres, uchodzący za zimę Australii.

    Zaopatrzony w 6 różnych przewodników (lądowych i morskich), w dwie mapy drogowe i jedną mapę morską, przez kilka miesięcy przygotowywałem tę trasę i dziś przybliżam to, o czym wszyscy powinniśmy wiedzieć :

1. Zaczynamy w idealnym klimacie, gdzie zwiedzimy Sydney, najlepsze winnice Australii i spędzimy Sylwestra w rytmie muzyki Country.

2. Potem wjedziemy do Interioru (Outback’u) gdzie upał, pył, piach i samochodowe „safari” pozwoli nam zrzucić nieco wagi i dotknąć prawdziwej choć trudnej fizycznie przygody.

3. W końcu, zakończymy na Rafie Koralowej gdzie każdy „should treat this area as an exercise and adventure more than relaxing day’s sail”. Lokalne burze, krótkie choć treściwe, zdarzają się dość często a cyklony o sile wiatru od 130 do 300 km/godz zdarzają się tu średnio co 2.5 roku. Mądre księgi podają, że „this season is the promise of muggy calms, heavy drain, tundershtorms and lack of reliable trade winds”.

4. Towarzyszyć nam mogą, aczkolwiek nie muszą (oprócz miłych strusiów i kangurów), złe i dzikie psy Dingo, nieprzyjazne ludziom dziki, morskie krokodyle, których długość dochodzi do 7 metrów, różnego gatunku węże, meduzy o mackach powiększających się z 0.3 do 2 metrów, komary i rzadkie, choć zdarzające się skorpiony.

    Nie będzie tu więc historii i wina Sardynii, nie będzie atoli Polinezji Francuskiej ani kolorowych raf Seszeli. Nie będzie Orient Express’u ani tajskich masaży. Nie będzie muzyki reggae Wysp Dziewiczych ani homarów Grenadyn. Nie będzie kultury Greków ani wiatrów małych i dużych Antyli. Nie będzie w końcu, ciekawej historii Lojalistów Bahamas.

    Będzie wielki i pustynny ląd o powierzchni 7.7 mln km2, zamieszkany zaledwie przez 22 mln ludzi co daje gęstość zaludnienia 3 osoby/km2 (Polska 118 osób/km2). Będzie uderzające podobieństwo do historii Ameryki, choć tak mało znane w świecie (wszak dyskrecja urzędników Jej Królewskiej Mości zobowiązuje) podobieństwo do Dzikiego Zachodu made in Australia, jej odkryć złota, poszukiwaczy przygód, łatwego zarobku i powstawania wielkich posiadłości na bezludnych stepach. Będą ślady angielskich skazańców, którzy dali początki białej ludności w tym kraju, będą wycinani i więzieni autochtoni tak jak wszędzie tam, gdzie BIAŁY niósł na swych sztandarach hasło pokoju, religii i wolności. Będzie wreszcie kontrolowana przygoda (na wszystko jesteśmy przygotowani), zdumiewająca przyroda i niezapomniane wrażenia.


Jak pięknie napisał Jacek PAŁKIEWICZ :

„Fascynujące podwodne królestwo Wielkiej Rafy Koralowej na szelfie kontynentalnym jest jednym z najwspanialszych cudów natury na świecie. W krystalicznie czystej wodzie, na wyciągnięcie ręki ma się bajkowo piękny świat, jakby z innej planety, nasycony wszystkimi możliwymi barwami. Rafa przybiera formę delikatnych gałązek i koronkowych wachlarzy mieniących się bogatą paletą kolorów. Pośród coraz to nowych kuriozalnych kompozycji, istnego kolorowego kalejdoskopu, przemykają chmury ryb, rozgwiazdy przypominające arcydzieło sztuki jubilerskiej, kraby, homary a od czasu do czasu wcale nie agresywny rekin czy złowroga barakuda. W tym bezgranicznym akwarium zwracają uwagę ryby, które nazywa się ze względu na podobieństwo papugorybą, rybą kuszą, rybą chirurgiem, nietoperzem, jaszczurką, błaznem, żmiją czy nosorożcem. Prąd morski porusza wiotkimi wielobarwnymi ramionami ukwiałów, wyglądającymi niczym roślinki akwariowe upodabniając je do falujących dywanów...”


    Rokrocznie w sezonie grudzień/styczeń Australię odwiedza około 7 milionów obcokrajowców zostawiając ok. 1 mld AU$. Większość z nich przebywa na terytorium Morskiego Parku Narodowego.  A jak pisze jeden z przewodników po Australii :

„Australijczycy uwielbiają snuć opowieści o niebezpieczeństwach czyhających w buszu na niedoświadczonych podróżników. W rzeczywistości krążące po hotelowych barach historie o mitycznych „spadających misiach”, gigantycznych wężach przypominających pnie drzew, krwiożerczych dzikach i innych bestiach są wyssane z palca, o czym przekona się każdy kto pokona bezzasadny strach i wyruszy, by odkrywać piękno australijskiej przyrody".

    Oprócz zapału, optymizmu i dobrego humoru... zabierzemy też dobre aparaty fotograficzne. Przydadzą się !!!!!!!!!


Okres wyjazdu : 27.12.2009 – 24.01.2010
Samochód : TOYOTA Cruiser
Jacht : SUNSAIL 44i

Opis trasy (ok. 7 000 km / ok. 220 MM) :


                                                                                    Nasza trasa

SYDNEY. Hotel „Sofitel Sydney Wentworth” położony w sercu miasta, kilka kroków od słynnej Opery i dzielnicy The Rocks. Rozpoczniemy zwiedzanie SYDNEY na Rock-Quay Road, a tam : Observatory Hill, Lord Nelson Brewery Hotel z degustacją piwa w lokalnym małym browarem (tam zamierzałem umieścić nas na noclegi, ale za rezerwację należało zabrać się rok wcześniej), Ferry Line, Garrison Church, Foundation Park, Suez Canal, Cadman’s Cottage (najstarszy dom w okolicy z 1816 roku), Museum of Contemporery Art, Opera Quays, Sydney Opera House, Royal Botanic Gardens. 

 


SYDNEY (c.d.) czyli City Canyon Adventure, a tam : Town Hall, Queen Victoria Building, State Theatre, Hyde Park, St. Mary’s Cathedral, Macquarie Street, Aurora Place, Governors Philip & Macquarie Towers, Museum of Sydney, Australia Square, Martin Place. Po obiedzie Darling Chinatown Stroll, a tam : Central Station, Christ Church St. Lawrance, Sydney City, Librery Haymarket, Golden Water Mounth, Paddy’s Market, Dixon Street, Sydney Entertainement Center, Chinese Garden of Friendship, Darling Harbur, Pyrmont Bridge.


CESSNOCK to miasteczko na granicy HUNTER VALLEY, czyli najbardziej znanego regionu winnic Nowej Południowej Walii. Tu przejedziemy około 60-cio kilometrowy odcinek Wine Route, by zatrzymać się w dwóch winnicach na degustacji znanego Semillon i Shiraz – zaopatrzenie przedsylwestrowe wszak zobowiązuje - obiad w jednej z knajp w Pokolbin.


TAMWORTH. Położone wśród żyznych rolniczych dolin miasteczko, które oprócz faktu posiadania pierwszej w Australii elektrycznie oświetlanej ulicy, do historii przechodzi jako stolica Country Music. Przyjezdnych wita u bram miasta wysoka na 12 metrów pozłacana gitara. Wieczór Sylwestrowy spędzimy po „australijsku”, oczywiście w atmosferze Country Music w SMOKY’S BAR & GRILL, utworzonym przez australijskich Country Music pionierów, Smoky’ego i Dot’a Dawson. Kolacja na pięterku - tańce na podwórzu przy muzyce zespołu Bolton & Aleyce SIMMONDS.


WILCANNIA to miasteczko założone w 1864 roku, kiedyś znaczący port śródlądowy nad rzeką Darling – dziś centrum zaopatrzenia ludności Outback’u czyli „bezludzia”.                                                      

                                                                               Hotelowe Eldorado  

BROKEN HILL, gdzie zwiedzimy podziemną kopalnię Delprats.                                                                                                            

HAWKER to ostatnie miasteczko przed wjazdem do „outback’u”. Kilka sklepów, stacja benzynowa i bank. Informacja turystyczna i kilka malowideł Aborygenów. Wcześnie rano pojedziemy przez Flinders Ranges National Park – jeden z najpiękniejszych i najbardziej charakterystycznych krajobrazów Outback’u. Po drodze zobaczymy zbiornik wodny Wilpena Pound i miasteczko Wilpena. Dalej to Oodnadatta Trakt – najciekawszy z 3 słynnych szlaków. Uwaga kierowcy – to nasz pierwszy poważny sprawdzian „Off Road”.


                         

COOBER PEDY to miasteczko na „końcu świata” powstałe w 1915 roku po odkryciu dużych pokładów opali. Nazwę swą wywodzi od aborygeńskiego „kupa piti” co oznacza „white man in a hole”. Jeśli szczęście lub pech dopisze możemy mieć piaskową burzę, które często nawiedzają ten teren z początkiem roku. Nic dziwnego, że na skutek skrajnie trudnych warunków klimatycznych (możemy mieć upały do 50 stopni i zimne noce), napływająca ludność budowała domy, kościoły i urzędy pod ziemią. Dziś miasteczko o średnicy ok. 500 metrów zamieszkane jest przez ok. 42 narodowości. Dlaczego? Mit OPALI jest ciągle żywy i faktem jest, że co kilka lat ktoś zostaje milionerem. Koncesję na poszukiwania dostaje się bardzo łatwo za jedyne 50 AU$, stąd w obrębie Coober Pedy istnieje około 250 000 małych szybów. Pojedziemy 14 godzin by zatrzymać się na noc w Riba’s Caravan Park and Underground Camping, lub dzikie obozowisko 4 godziny wcześniej, przed Coober Pedy jeśli dopadnie nas zmęczenie. Poszukamy swojego opala, zwiedzimy to miasteczko.


                                                                                    Ci wspaniali podróżnicy

ULURU. Park Narodowy ULURU jest najbardziej charakterystycznym, symbolicznym i najpopularniejszym punktem zwiedzania Australii. W 1987 roku wpisany został na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Aborygeni przybyli tu około 22 tysiące lat temu i w związku z istnieniem wody w skalnych szczelinach nazwali to miejsce świętym. To właśnie tu najlepiej poznamy historię Aborygenów.

 


ULURU. Wcześnie rano zobaczymy wschód słońca i pieszo pójdziemy wokół ULURU (Base Walk). Zobaczymy muzeum i wspinać się będziemy (Uluru Climb) na szczyt góry (jeśli dopisze bezwietrzna pogoda i temperatura poniżej 38 st. (2 godziny). dalej to piesza wycieczka w Kata Tjuta (Valley of the Winds), Dining Tours, czyli lekka kolacyjka przy zachodzie słońca z szampanem i drobnymi kanapeczkami serwowanymi przez galowo ubranych kelnerów – czyli szczypta luksusu w spartańskich warunkach.


                               


ALICE SPRING. Choć ziemie te zamieszkiwane były już od 30 000 lat przez Aborygenów plemienia Aranda, to miasteczko powstało dopiero w 1871 roku dzięki budowie linii telegraficznej, a nazwa pochodzi od imienia żony inspektora telegrafu Alice Todd. Dziś jest centrum turystycznym zamieszkanym przez ok. 22 tys. osób.


NAMATJIRA DRIVE (z kąpielą w zimnej wodzie Ellery Big Hole) – HERMANSBURG – PALM VALLEY - FINKE RIVER ROUTE (tylko dla wytrawnych kierowców 4x4) – Luritja Road – KINGS CANYON (Watarrka National Park) i 3 godzinna piesza wycieczka (wraz z kąpielą) jednym z najpiękniejszych pieszych szlaków Australii : Rim Walk. Zwiedzimy okolicę z lotu ptaka (helikopter lub mały samolot), pojedziemy Meereni Loop Road („wyboje jeżące włos na głowie”). A może Larapita Drive balonem ?


ARLTUNGA HISTORICAL RESERVE to stare miasto pierwszych poszukiwaczy złota.

                         

URANDANGI - MOUNT ISA – NORMANTOWN to miasto założone w 1868 roku, łączące się koleją ze złotonośnymi złożami okolic Croydon.


GEORGETOWN („Goldentown”) – MOUNT SURPRISE – kominy lawowe UNDARA i kąpiel w wąwozie Einasleigh Creek - O’BRIENS CREEK (Pola Topazowe) – ostatni nocleg na dziko, podsumowanie „lądowej” Australii i poszukiwanie topazów a w razie porażki ostatnie zakupy kamieni szlachetnych w sklepie w Mount Surprise Tourist Park and Motel.                                                            

CAIRNS. Na ziemie zamieszkane od 40 000 lat przez Aborygenów, 10 czerwca 1770 roku dopłynął James Cook i nazwał zatoczkę Trinite Bay. Około 1866 roku przybyli tu pierwsi Biali, którzy w 1872 roku, odkryli złoto w dolinie Palmer River. W 1876 roku, na rządowym okręcie SS VICTORIA, przybył tu pierwszy gubernator angielski, Sir William Wellington CAIRNS, by oficjalnie założyć miasto nazwane od jego nazwiska.  

                                      

HAMILTON ISLAND to najlepiej zagospodarowana, prywatna wyspa archipelagu Withsunday z flagową fauną w postaci papug Kakade.


SHAW ISLAND to wyspa o dwóch dolinach i kilku wzgórzach do 408 m npm.


BRAMPTON ISLAND. Ta wyspa porośnięta wilgotnym lasem podzwrotnikowym, zasiedlonym przez lorysy górskie i motyle, była kiedyś znaną plantacją palm kokosowych rodziny Busuttin. Lunch i piesza wycieczka na szczyt góry Brampton.                                                                    

 

MACKEY. Miasto znane z przemysłu cukrowniczego, założone zostało pomimo nieprzychylności Aborygenów przez John’a Mackay’a w 1861 roku, w dolinie zwanej pionierską. Słynie z plantacji trzciny cukrowej i węgla kamiennego.


HILLSBOROUGHT - PORT NEVRY to grupa kilku ciekawych wysp często pomijanych przez podróżników, a więc prawdopodobnie dziewiczych. Pontonami popłyniemy do Victor Creek i podejmiemy próbę dotarcia do miejscowości SEAFORTH.


LAGUNA QUAYS MARINA u wylotu rzeki Proserpine w zatoce Repulse Bay. W sobotni wieczór, dnia 2 czerwca 1770 roku, Kapitan Cook napisał w swoim dzienniku : „Ze wszech miar bezpieczne kotwicowisko i wierzę, że po dokładnym zbadaniu lądu dobre miejsce portowe” - dotrzemy do miasteczka Proserpine znanego z plantacji trzciny cukrowej a więc i lokalnego rumu.


REPUSLE ISLANDS to 3 ciekawe wysepki, gdzie nie zejdziemy na ląd ze względu na ptasie gody, ale rafy może będą ciekawe - lunch – HAMILTON ISLAND.


WHITSUNDAY to największa wyspa o znanej, najpiękniejszej plaży świata, Whitehaven Beach.



                            

                                                 Hamilton Island

BORDER ISLAND, gdzie jest podobno piękna rafa koralowa.                                                                

NARA INLET to zatoka, gdzie piesza wycieczka zaprowadzi nas pod chłodzące wodospady i jaskinie z malowidłami Aborygenów. 

                                       

BUTTERFLY BAY i jej piękna rafa koralowa – lunch - HAYMAN ISLAND z zatoką Blue Pearl Bay (piękna rafa koralowa) - AIRLIE i ostatnie lokalne piwo na Shute Harbour Road.


SOUTH MOLLE ISLAND to wyspa, na której Aborygeni wydobywali ostry kamień do produkcji swych domowych narzędzi.



Post Factum :

    To była cudowna wyprawa choć zaburzona nie do końca dobranym towarzystwem. Była to najliczniejsza wyprawa, którą do tej pory zorganizowałem, bo liczyła 16 osób i trudno było utrzymać dyscyplinę potrzebną na tak trudnej trasie, w tak dużej grupie i tak trudnych warunkach terenowo - klimatycznych. Tak czy inaczej, to była wspaniała przygoda. 


    Napotkaliśmy oczywiście na olbrzymią ulewę, która zamieniła drogi w rwące kryta rzek. Pomimo zakazów, chcąc kontynuować naszą podróż, zaryzykowaliśmy i przejechaliśmy przez rwąca rzekę, gdzie woda sięgała nam do okien samochodu. Zrozumiałem wtedy, dlaczego rury wydechowe w australijskich samochodach wychodzą z silnika wzdłuż przedniej szyby aż po dach.

    Australia to ogromne, puste przestrzenie, To znaki drogowe wskazujące najbliższe stacje benzynowe, hotele czy restauracje za 300 – 400 km. To leżące przy drogach dziesiątki kangurów w różnym stanie rozkładu, zabitych w nocy przez przejeżdżające samochody. To w końcu pył, piach, laterytowa, czerwona ziemia i upał… 

                                                          Kangury i Słone Jezioro

To zupełnie nieznana historia podboju australijskiego lądu i problematycznych Aborygenów.

    Nie mogłem nadziwić się, jak w Cairns, już 15 dni po przybyciu pierwszych kolonialistów, wybrany na szefa pierwszej osady Anglik, wprowadził podatek od pędzenia alkoholu. Wszak kasa na studnię i wspólne produkty była konieczna. Tak. Potrzeba było dużo naszego potu by przejechać w upale i deszczu 7000 km i naprawdę poznać Australię… Niestety na tę wyprawę nie pojechała nasza Madzia, która na dwa tygodnie przed wyjazdem musiała poddać się operacji na wyrostek robaczkowy. To dla niej opisywałem wtedy każdy dzień naszej podróży, które cytowane poniżej, jest idealnym Post factum naszej wyprawy.

-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

    Pierwsze spostrzeżenie to fakt spotkania na lotnisku ludzi, którzy kojarzą się tylko i wyłącznie z miłą przygodą: Seszele, Malezja, Polinezja, Sardynia... Nie widzimy się przez kilka miesięcy i nagle spotkania TYLKO na wyprawach. To dobre, bo nie znamy swoich codziennych problemów, nie obarczamy się swoimi sprawami i nasze spotkanie ma wyłącznie przyjemnościowe tło. Teraz pijemy „powitalną” sakę na lotnisku w Pekinie czekając na samolot do Sydney.


Pekin, 28.12.2009                                                       -----------------------------------------------------------------------------------------------

    Dziś pierwszy dzień w Sydney. Rano, ledwo dojechawszy do hotelu, wyruszyliśmy stadnie na zwiedzanie miasta. Zmęczenie po 22 godzinach lotu podcinało nam nogi, lecz emocje pchały nas naprzód. Najpierw było porównanie do innych dużych miast i tu... nic specjalnego – to samo, przypominając nieco Hongkong lub Singapur choć mniej egzotycznie, bo bez hinduskich świątyń i buddyjskich mnichów. Czasem, rodzynki kolonialnych budynków w cieście wieżowców, wąskich ulic i tłumów ludzi.

    Hotel Nelson kupiony w 1817 roku za 1 270 funtów i sprzedany w 1865 za 21 500 ugościł nas swoim małym browarem. 16 piw wylądowało na naszym stole na koszt organizatora i na nic zdały się prośby, by kolejną kolejkę stawiała inna ekipa.     Potem był pierwszy kościół garnizonowy na wyspie i piękne nabrzeże z widokiem na operę i słynny most.


                       

                          

    O 17h00 umówiony byłem z moim przyjacielem z lat studenckich, Andrzejem ksywa Szeryf, który wyemigrował do Australii. Andrzej zaprosił mnie na kolację do super lokalu, gdzie jednak nie piliśmy australijskiego alkoholu, bo Andrzej przyjechał samochodem. A przecież… A przecież, "gdzie się podziały tamte prywatki" i te czasy, kiedy niektórzy z nas, po dobrej imprezie, wywieszali się za okna akademika trzymając rękoma parapet na czwartym piętrze… Po kolacji odprowadził mnie do hotelu i tak dwugodzinnym, nadzwyczaj spokojnym spotkaniem, zakończyliśmy podsumowanie 30-tu lat naszego prywatnego i zawodowego życia. Starzejemy się... Tu jednak, nie mogę nie napisać o jego wybitnej inteligencji. Nigdy nie rozumiałem do czego służą studia doktoranckie. Zrobienie doktoratu zawsze kojarzyło mi się z jakimś odkryciem, niezależną pracą naukową, wniesieniem czegoś nowego do nauki. A studia doktoranckie czyli przedłużenie studiów o kolejne dwa lata ? To nie licowało jakoś z moim pojęciem naukowca. Jędruś, był jednym z niewielu, który tak naprawdę powinien robić doktorat. Nie rozumiałem jak polska nauka nie potrafiła wyłowić tego zdolnego brylancika i zaproponować mu naukowej kontynuacji.  Dlaczego nie łowiono takich właśnie rodzynków, dlaczego akceptowano często przecięte osobowości tylko z powodu ich ambicjonalnych przerostów ? 


    Ale wróćmy do Sydney. Kiedy ja z Szeryfem, w dość podrdzewiały sposób, rozmawialiśmy o naszym życiu, Ircia podziwiała kocich rozmiarów nietoperze w ogrodzie botanicznym. O 21h00 padliśmy z nóg choć sen trwał tylko do około 4hh00 rano. Akomodacja...


Sydney 29.12.2009                                                      -----------------------------------------------------------------------------------------------------

    Kolejny dzień zaskoczył nas pięknem miasta Sydney. Kupiliśmy bilety na Tour Bus i dzięki temu zobaczyliśmy prawdziwy urok miasta. 


Najpierw był spacer po wysuniętym cyplu miasta, gdzie pierwsza, „Pierwsza Dama” siadywała na zrębie skalnym zwanym dziś „Mrs Maquarie's chaise” by podziwiać zatokę. A może tęsknota za ojczyzną przykuwała ją właśnie w tym miejscu ? Wszak był rok 1817, kiedy jej mąż mianowany I-m gubernatorem Australii przybył tu by tworzyć podstawy brytyjskiej administracji.


                                                                                           Mrs Maquarie's chaise

Potem była dzielnica chińska podobna zresztą do wielu innych we wszystkich miastach świata. Dalej to Harbour Park, Kościół Najświętszej Marii Panny z rzeźbą papieża Jana Pawła II ufundowaną przez Australijczyków włoskiego pochodzenia, zabytkowa mennica i szpital. 

 


Wszystko zachowane w idealnym stanie choć budowane w latach wiktoriańskich i utopione w zieleni parków z wylegującymi się na trawie mieszkańcami lub turystami.


                             

Zdecydowanie zmieniliśmy zdanie na temat tego miasta. Sydney pokazało inne oblicze. 

Sydney pokazało, że ma POMYSŁ. Architektura Sydney nie jest przypadkiem.


                            

Wszyscy byliśmy pod wrażeniem czystości miasta, jego rozwiązań komunikacyjnych i jego pogodnej w sensie duchowym atmosfery, choć pogoda była w kratkę i nadchodziły chmury nad naszą wyprawą.


Sydney 30.12.2009                                                      ----------------------------------------------------------------------------------------------

    Kolejna noc była już przespana choć "reise-fiber" obudził nas bez budzika już o 5h30. Po odbiór samochodów jechaliśmy z lekko ściśniętym sercem, każdy inaczej wyobrażając sobie nasze „mieszkanie” przez kolejne 12 dni. W końcu są : pięknie umyte, białe, ze skrzynią pakowną i namiotem na dachu, uzbrojone w ochraniacze przed kangurami, zapasowe koła, pościel, naczynia kuchenne, butle gazowe itp... RADOŚĆ. 

 

                                    

                             

    Życie jednak jest sinusoidą i szybko okazało się, że jeden samochód nie jest gotowy, namiot drugiego samochodu nie ma tropiku, namiot trzeciego nie ma drabinki, wszystkie namioty są przemoknięte, nieco cuchnące i lekko spleśniałe. Ponadto zaczyna padać deszcz... Decyzja jest krótka : dwa samochody jadą natychmiast, pozostałe czekają na drobne naprawy. Wyjeżdżamy z Sydney z dwugodzinnym opóźnieniem zmuszając się do pierwszej zmiany planów : omijamy Cessnock.

    Pierwsze napotkane winnice okazują się parodią Francji. Poletka są niewielkie, domki właścicieli maleńkie choć schludne i przede wszystkim... żywego ducha !! Wszak to 31 Grudnia - ostatni dzień w roku.

    Zatrzymujemy się w małej mieścinie i robimy pierwsze zakupy w sklepiku, przy którym sklep Więcławskiej w Wilkowyjach byłby paryską Galerią Lafayette lub londyńskim Harolds'em. Kupujemy lokalne wina z etykietkami jak patykiem pisane i udajemy się do restauracji. Tu zaczynamy od sprzątania stołów po poprzednich gościach : znosimy stosy naczyń, zmywamy stół i dostawiamy krzesła. Na obiad coś na pograniczu hamburgera i fish and chips... Jesteśmy daleko od starej, kochanej Europy !!!

    Do Tamworth dojeżdżamy około 19h00 i czekamy do 21h00 na pozostałe ekipy.

    O 21h30 siadamy do stołu w wybranym od dawna lokalu. Muzyka jest głośna i żywa : rock and roll... Po niego tu przyjechałem bo kocham te klimaty, ale patrząc na moich współtowarzyszy nie jestem przekonany, że w duszy też im gra. O „polskiej” 14h00 otwieramy szampany i dzwonimy do najbliższych z różnym skutkiem.

 

                          

                             

    Impreza kończy się o 01h00. Brak taksówek i innego rodzaju transportu zmusza nas do godzinnego pieszego powrotu na kamping. O 02h15 kładziemy się do wilgotnych namiotów i zasypiamy kamiennym snem.


Tamworth 01.01.2010                                                 ---------------------------------------------------------------------------------------------

    I nadszedł ten feralny, nieplanowany dzień. Wstaliśmy około 6h00 rano, a więc po około 4 godzinach snu, co niewątpliwie położyło się cieniem na nadchodzące wydarzenia. Deszcz siąpił bez przerwy. Składanie namiotów i pakowanie bagaży odbywało się pod ciepłym, naturalnym prysznicem.

    Pierwsze traperskie śniadanie i wyjeżdżamy w przepisowej kolumnie : my, Luziki, Andrzejowie i Bosmanowie. Pogoda jest coraz gorsza – leje deszcz i drogi są bardzo śliskie, częściowo pokryte zdradzieckimi kałużami. Jest pierwszy dzień nowego roku i zupełna pustka na drodze. Mamy przed sobą 830 kilometrów tak złej drogi, ale wiemy (dzięki internetowi), że już po 450 km jest piękna pogoda. Na 200-setnym kilometrze przejeżdżamy przez uśpione miasteczko. Jest ograniczenie do 60 km/godz. Zwalniamy. Z prawej strony w ostatniej chwili dostrzegamy samochód policyjny. Po kolejnych 3 km zatrzymujemy się, bo w lusterku zginął nasz „peleton”. Czekamy... ale już wiemy od przejezdnej Australijki : jednego z „naszych” zatrzymał policjant za przekroczenie prędkości. 350 AU$ mandatu udało się zamienić na 100 co i tak zachwiało psychiką kierowcy...

    Jedziemy dalej. Pogoda wciąż fatalna. Po kolejnych 200-tu kilometrach ponownie wszystkie nasze samochody giną nam w lusterkach. Stajemy i czekamy. Mijają minuty. Decydujemy się na powrót kiedy dostajemy SMS'a : mamy stłuczkę – wracajcie... Jaką stłuczkę ? Z kim stłuczkę na tej drodze bez żywej duszy… POLAK JEDNAK POTRAFI.

    Andrzej zobaczył pierwszego kangura przechodzącego przez jezdnię. Zatrzymał się nagle na środku pustej drogi i zaczął fotografować. Jadący za nim kolega, rozważający wciąż utratę 100 AU$, za późno zahamował… Efekt : rozbita lewa lampa i przedziurawiona chłodnica. Jest dzień nowego roku, przed nami week-end. KONIEC JAZDY. Doholowujemy Bosmanów do miejscowości Warren.

    Zgłaszamy stłuczkę do firmy wynajmującej nam samochody. No problem, ale nie mamy wolnych mechaników, trzeba poczekać do wtorku. KONIEC WYPRAWY DLA NIEKTÓRYCH ? Deszcz leje, wszystkie knajpy zamknięte a Bosman wyciąga Silver Type, swoją „plastelinę” i bierze się do roboty... Jest 16h00. Decydujemy się na nocleg w Warren i trzymamy kciuki. Bosman czyni cuda przy pomocy Andrzeja… O 19h00 samochód jest gotowy do drogi a naszych chłopaków, lokalesi (którzy pożyczyli narzędzia i sekundowali) chcą pozostawić u siebie oferując pracę mechaników... BEZROBOCIE ?? Niektórym nie grozi to nawet na końcu świata.

    Pozostaje noc w deszczu, wilgotnym namiocie, na wilgotnej poduszce i nadrobienie 6-ciu straconych godzin. Czy się uda ??


Warren, 2.01.2010
----------------------------------------------------------------------------------------------

    Dziś nareszcie piękna pogoda. Wieje silny wiatr i jest mocne słońce. Dojechaliśmy właśnie do Hawker – SUPER : nadrobiliśmy stracony czas kosztem 12-to godzinnej jazdy. Na szczęście (lub nie) kopalnie cyny i srebra w Broken Hill były zamknięte. Jak podają przewodniki, Hawker to ostatnie miasteczko przed „outback’iem”. Faktycznie, to jest mała, zamieszkana przez około 500 osób osada, z jednym hotelem, jednym kampingiem, na którym nocujemy i dwoma stacjami benzynowymi. Właścicielami kampingu są emigranci z Niemiec. Przemili, schludni, już typowi Australijczycy (on i syn w australijskich kapeluszach i brodaci), cieszą się i podziwiają nas dowiedziawszy się, że jesteśmy podróżującymi Polakami. MIŁE. Dają mi w prezencie zapalniczki firmowe a ja rewanżuję się długopisami AMAGO.

    Podróż do Hawker upłynęła w dobrej atmosferze. Mijaliśmy strusie i przejechane na drodze kangury (Andrzej naliczył 37 sztuk). Pejzaż raz pustynny, raz stepowy. Nieprzebrane przestrzenie i tylko kilka mijanych samochodów i małych, „kowbojskich” domków.

                                            Takie pociągi samochodowe możliwe są tylko tam...
 

    Po drodze mijaliśmy miejscowość Willpena, gdzie zaplanowałem nocleg, gdyby nie przygoda ze stłuczką i przymusowy nocleg w Warren. Nie ma tego złego co by.... Okazało się bowiem, że Willpena to aborygeńska miejscowość bardzo niebezpieczna ze względu na pijackie rozróby na początku każdego miesiąca (po wypłacie). Uniknęliśmy być może niebezpiecznej przygody, ale tęskno nam już za Aborygenami. Jak wyglądają ? Jacy są? Jak zareagują na przybyszów z Polski ???


Hawker, 3.01.2010                                                      -------------------------------------------------------------------------------------------

    Wyjechaliśmy wczesnym rankiem przy ochoczo wstającym słońcu. Kolory światła były zupełnie inne niż w naszym ukochanym Kościelisku : ciepłe i jasne. Przejeżdżaliśmy przez Wilpena National Park. Pierwsza trasa 4x4 i przede wszystkim masa wyległych na śniadanie kangurów i strusi. 

 

                              

    Wszystko dorodne i lśniące. Kangurzyce z niemowlakami w torbach, małe kangurki pod opieką Mam i dostojne, większe samce spoglądające z powagą na nasze samochody a w nich symfonia migawek aparatów fotograficznych. Mijamy piękne choć inne niż u nas, niskie i skaliste góry. Poszarpane, zerodowane, czerwone. Raj dla geologów... Choć w zasadzie jestem hydrogeologiem to czasami żałuję, że nie przykładałem się do przedmiotów czysto geologicznych. Dziś (i nie tylko, bo towarzyszy mi to prawie w każdej mojej wyprawie) miałbym dużo satysfakcji wiedząc jak do tych wszystkich formacji i kolorów doszło.

    Ale wróćmy na trasę... Zaczyna się prawdziwe „off road”. Zakręt w lewo – stop – zbyt piękny widok, aby go nie uwiecznić. Zakręt w prawo... ciiiisza. Uwaga ! Strusie tuż przy drodze. 


Niech zagrają znów migawki aparatów fotograficznych. Jedziemy dalej – teraz skalne i kamieniste podłoże. Jedynka i powoli. Przejeżdżamy przez koryto wyschniętej rzeki.                                                         

                         

    Zatrzymujemy się – czas na wspólne „rodzinne” zdjęcie na tle naszych samochodów. Odcinek Parku Narodowego powoli dobiega końca. Wracamy na szutrową drogę.

                            

    Jedziemy dalej na północ. Jest niedziela a my nie bardzo mamy co jeść, pić i koniecznie potrzebujemy paliwo do naszych mechanicznych rumaków. Mijamy prawie pustynne obszary. Nicość. Nikogo na drodze. Pusto. Żar leje się z nieba. 


         Te siatki na głowach nosiliśmy by uchronić się przed olbrzymią ilością dużych, natrętnych much.
 

    Dojeżdżamy do pierwszej osady : "Maree". Cztery płaskie domy, hotel i czynna stacja benzynowa. 

 

                                  

    Robimy kilka zdjęć „zabytków” i jedziemy dalej. Przed nami słone jezioro, lecz nie potrafimy go sobie wyobrazić. Fata Morgana. Widzimy wciąż jakieś jeziora, które znikają gdy się do nich zbliżymy : to gorące, falujące powietrze. I nagle jest : biała tafla soli. Aż po horyzont. 

Ponownie nie wiemy czy to zjawa czy rzeczywistość. Mapa i opisy przy drodze jednak nie kłamią. Tak, to słone jezioro "Eyre South". 


Za kilka kilometrów zbaczamy z traktu. Tu jest wiele białych plam. To sól wyschniętych kałuż i małych zbiorniczków wodnych. 


Trochę zabawy, trochę spaceru w 45-cio stopniowym słońcu, kilka fotek i jedziemy dalej. 

 

                             

    Dojeżdżamy do Wiliams Creek. Tym razem dwa domy, hotel, stacja benzynowa i restauracja. To piękne miejsce. 


                                                         Jak konie przy saloonach...


Na ścianach, sufitach i barze wizytówki, proporczyki i pamiątki od przejeżdżających. Nie widzimy Polski, więc wpinamy w ścianę wizytówki. Gdzież to AMAGO pozostawiło już swój ślad ?


                            

                              

    Dziś nasz cel to Coober Pedy. Dojeżdżamy. Z dala widzimy kopce usypanej ziemi. 

                              

    To słynne "bida-szyby" poszukiwaczy opali. Są ich setki jakby armia kretów przeszła przez ogród Mamusi i zdecydowała się kopać, gdzie popadnie. Zjeżdżamy z drogi. Koło jednego z kopczyków szukamy swojego opala... 

 

                              
                                    ...poczekamy do jutra – w sklepie będzie łatwiej.
                               

    Przy drodze widzimy pierwszych Aborygenów. Są straszni. Niepodobni do Murzynów choć mocno ciemni, niepodobni do skośnookich choć o bardzo nieregularnych rysach twarzy. To chyba nie ludzie – to potworki. Niskie czoła, cienkie kończyny, duże niezgrabne brzuchy, potwornie obojętne twarze. Ogarnia mnie smutek i przerażenie. Jeszcze kilka minut temu współczułem wszystkim podbijanym Inkom, Majom, Iztekom, Karibom i Polinezyjczykom. Jeszcze wczoraj dziwiłem się, że dopiero w 1996 roku dano Aborygenom prawa obywatelskie. Ale dziś widząc te twarze?

 

                               

    Jutro poświecę im więcej czasu... Póki co "chodzą" za nami steki i australijskie piwo.


Coober Pedy, 3.01.10                                                 ---------------------------------------------------------------------------------------------

    Rano zwiedziliśmy muzeum i kopalnię opali. Tak jak podają przewodniki, Coober Pedy to podziemne miasto. Przewodnik pokazał nam swoje niegdysiejsze, podziemne mieszkanie i kopalnię (czytaj bieda-szyb), którą eksploatował wraz ze swoim ojcem do 1974 roku. Faktycznie, ciekawe choć raczej należałoby współczuć im emigracji w te strony niż ich podziwiać. 

 

                               

    Mieszkanie zupełnie ciche i chłodne, wydłubane w skale, więc nie duże. Okna? Nie. Jak wyjdziesz na zewnątrz to dostaniesz żarem słońca w twarz.

 

                                                                       Sypialnia
                                                                               I salonik...

 Kopalnia? Hmm... Dziura w ziemi o średnicy 80 cm i zjazd po linie około 10 m by kopać kilofem. Choć dziś są już małe kombajny. Podobno pomagają. Ale ilu wybranym? Wracamy na powierzchnię Coober Pedy. Po drodze sklep, gdzie nasze damy kupują „swoje” opale. To znacznie prostsze. Jeszcze po drodze sklep z ciuchami, gdzie ja kupuję australijski kapelusz i w drogę.

 

                              

    Ale stop… jeszcze supermarket. Wszyscy poszli na zakupy oprócz mnie. Stoję na parkingu przodem do supermarketu i obserwuję opartych o mur, przodem do mnie, Aborygenów. Jest ich około 10-ciu. Kobiety i mężczyźni w różnym wieku. Starcy z siwymi, długimi brodami. Ich brzydota poraża mnie. Tak, wiem, że grzeszę, wiem, że to wstyd, ale nie mogę oprzeć się uczuciu jakiejś odrazy. Potwornie brzydkie twarze, potwornie brzydkie figury. 


 

Jedni siedzą na krawężniku, inny stoją. WSZYSCY strzykają śliną i mają bezmyślne, beznamiętne twarze. Opium ? Marihuana ? Narkotyki ? Alkoholizm ???? NIE. Takie też widziałem, ale te są inne. Mają dokładnie wzrok piesków i małpek. Rzucają w lewo i prawo beznamiętnym wzrokiem. Nic nie jest w stanie przykuć ich uwagi : przechodząca piękna kobieta, gruby facet, obładowane dzieci, podjeżdżające samochody, przechodzące psy. Tak ! To wzrok Bimusia i Fili, Nikodema i Dosi, Atosa i Bety - znanych nam piesków. Nie mogę się nadziwić. Robię dyskretne zdjęcia choć nie jestem przekonany, by mi ich zabronili. Nie żebrzą, nie proszą o „cadeau”, nie chcą pieniędzy za zrobienie im zdjęcia. Co to za rasa ? Skąd się wzięli ? Jędruś tłumaczy ich inną drogą ewolucji... Ja pozostaję smutny... choć pozostaję przekonany, że nie wszyscy Aborygeni powinni być tacy. Może tak niefortunnie trafiliśmy....

 

                                

Droga goni nas dalej. Dziś ULURU, czyli święta góra Aborygenów. Dojeżdżamy do kampingu. Kąpiel, cygaro, szklanka wina i dobra kolacja przygotowana przez nasze dziewczynki.


Uluru, 4.01.10                                                             ----------------------------------------------------------------------------------------------

    Po raz kolejny wstajemy w pięknym, jasnym słońcu. Dzień rozpoczęliśmy od wycieczki na wielbłądach z podziwianiem ULURU z dużej odległości. 

 

                           

    Potem pojechaliśmy zobaczyć z bliska Kata Tjuta, dalej była wycieczka pod ULURU z Aborygeńskim przewodnikiem by zakończyć dzień zachodem słońca. Było pięknie. 

 

                          

    ULURU, aborygeńska święta góra miała dla mnie wcześniej komercyjne podłoże. Symbol Australii podobnie jak Opera w Sydney, turystów przyciągała bardziej usytuowaniem niż magią i pięknem. Jakież było moje kolejne rozczarowanie. Tak, ULURU to niezwykła góra. Jej postura i czerwona barwa na tle szarego i bezkresnego płaskowyżu wydała się boska swym masywem, godnością i dostojeństwem. Znowu geologia, znowu luki w edukacji, ale ileż piękna. Niby jednobarwny monolit a jednak uwarstwiony i zróżnicowany w swej czerwieni. Zwłaszcza przy zachodzie słońca, kiedy jego „fałdy” rzucają pionowe cienie na swoją bryłę. Stojąc pod nim widzisz jaki jesteś mały. Należysz do tej bezkresnej przestrzeni wokół niego i tylko z respektem możesz spoglądać na jego wielkość. Jeśli dodasz do tego fakt, że jest w nim kilka niewielkich jaskiń chroniących przed żarem, deszczem i burzami, a także zagłębienia kumulujące cenną wodę po okresach pory deszczowej, to zrozumiesz magiczną moc tego miejsca i jego znaczenie dla Aborygenów. Całość ULURU rzeczywiście doskonale przygotowana jest pod turystykę. Począwszy od noclegów, oznakowania, opieki, itp... Wszak około 0.5 mln ludzi przyjeżdża tu każdego roku. Nawet fakt „zatrudnienia” Aborygena jako przewodnika trącił komercją.

    Ale od początku: do naszej 10-cio osobowej grupy przyszła Japonka i Aborygen. Przedstawiła się jako tłumaczka przewodnika Ashley'a. 


Ten Aborygen był podobny do tamtych spod supermarketu, ale ubrany po „naszemu” i rzeczywiście nieco inteligentniej spoglądał. Opowiadał historie życia swoich plemion co „wiernie” tłumaczyła Japonka... 

Problem w tym, że ona mówiła 3 x tyle ile on i mieliśmy wrażenie jakby to ona opowiadała a on, RASOWIEC, był podstawiony jako turystyczna maskotka. I chyba rzeczywiście tak było. Z późniejszych rozmów z Japonką dowiedzieliśmy się, że ona przyjechała tu jako turystka i zakochawszy się w tym miejscu postanowiła zostać, nauczyć się języka Aborygenów i pracować jako tłumaczka. Aborygeni nie znają pracy i wartości posiadania. Żyją z dnia na dzień, szukają jedzenia, gdy są głodni, idą spać, kiedy mają ochotę. Nawet dziś, kiedy przez Australię przewala się fala ich dokształcania, trudno ich zmienić. Aby „zdobyć” Aborygena jako „przewodnika-maskotkę”, firmy turystyczne (w tym nasza Japonka) namawiają ich wielu o tę płatną usługę. Nie zawsze się udaje a nawet jak się uda... nigdy nie wiadomo czy ostatecznie przyjdą "do pracy" – my mieliśmy szczęście.


                            

    Nie oznacza to jednak, że pokaz był nieudany. Byliśmy zadowoleni. Poznaliśmy owoce i przyprawy tego buszu : skalne figi o wielkości naszej borówki, coś odświeżającego drogi oddechowe typu mięta, jakieś tutejsze jagody. 


Patrzyliśmy pogodnie na Maskotkę, która w dodatku pozwalała się fotografować do woli...


Uluru, 5.01.10                                                             ------------------------------------------------------------------------------------------- 

    Podróż do Alice Spring przebiegła nam pomyślnie i bez specjalnych wrażeń. Było ok. 400 km asfaltu i 100 km jak zwykle czerwonego traktu z nawierzchnią podobną do tary, czyli ręcznej pralki.


Alice Spring 06.01.10                                                 -----------------------------------------------------------------------------------------

    Dziś rano spadł duży deszcz. Wyjechaliśmy z mokrymi namiotami do Parku Narodowego "Palm Valey". Deszcz wciąż padał. Z ceglanego mokrego traktu zjechaliśmy na trudną trasę (4x4 to był mus). Jędruś prowadzi i szaleje. Skała, woda, piach, ostry podjazd. Wjeżdżamy w śliczny wąwóz. Jedziemy korytem rzeki trochę ryzykując. Deszcz co prawda przestał padać, ale jakaś nieprzewidziana nawałnica zablokowałby nas w tym buszu "na zawsze". Dojeżdżamy do Palm Valey. 



Śliczne, czerwone otaczające nas skały robią mocne wrażenie. Las eukaliptusowy podobno udrażnia drogi oddechowe. Ja nic nie czuję, ale wierzę pozostałym. Wypatrujemy misiów koala, bo podobno siedzą na eukaliptusach, kiedy oczom naszym ukazują się palmy. Endemiczne, czyli tylko tu rosnące, zielone, o gęstej zabudowie, przyklejone są do skał lub wolno-stojące… 


Jeszcze zdjęcia i film samochodów pokonujących trudności terenu, jeszcze rzut oka na mapę czy aby nie ma jakiegoś skrótu przez las i... wracamy na Larapinta trakt.

    Do Kings Canyon mamy 200 km błotnistej drogi. Deszcz znowu leje i miejscowa policja odradza nam tę niebezpieczną podróż. Ale nie dajemy za wygraną. Podobno adrenalina jest najlepsza na rozluźnienie. W to mi graj, bo czas mi drogi. Dziewczynki z tyłu w skupieniu śledzą trasę. Trochę mają pietra, ale napotkane dzikie konie pozwalające z bliska się fotografować łagodzą obyczaje. Za nami pędzą trzy pozostałe samochody. Na rozmiękłej glinie tańczy nasz samochód a w lusterkach widzimy tańce pozostałych. Samochód Luzika staje w poprzek... Wyprostował. Jedziemy dalej. Średnia prędkość to 90 km/godz po 10 cm warstwie rozmokłej gliny. Czasami przejeżdżamy przez suchy kiedyś potok, dziś rów z wodą. Trójka, dwójka, jedynka i w rozbryzgach, z fasonem przechodzimy dalej. Kontrolowana zabawa, ale nie ma wyboru. Musimy jechać dalej, bo każda większa fala deszczu może nas tu uziemić na kilka dni. Około 19h00, szczęśliwi, dojeżdżamy do Kings Canyon w idealnej kolumnie. 

 

                          

    Leje cały czas. Bierzemy bungalowy by nie rozbijać i tak mokrych już namiotów i nie spać pod mokrymi śpiworami.


Kings Canyon 07.01.10                                              ----------------------------------------------------------------------------------------------------

    Wczesnym rankiem idziemy zwiedzać Kings Canyon. Nie przestaje lać. Zaplanowana wycieczka to 3 godziny marszu wokół pięknego kanionu i kąpiel w zimnym strumieniu. To ostatnie odpada, bo i tak wszyscy są mokrzy. Dochodzimy do punktu wyjścia... ZAMKNIĘTE. 

 

                                         

                                

    Zamknięte wszystkie szlaki piesze ze względu na deszczową pogodę. Decydujemy się zaliczyć najkrótszy szlak (1 godzina) pomimo zakazów. Już po 200 metrach „wysypuje się” pierwsza czwórka. Nie, oni nie zamoczą nóg, a tu trzeba przejść przez wezbrany strumień 20-to metrowej szerokości. My idziemy dalej. 

Nad nami orły, sokoły, jakieś inne ptaki... Wąwóz jest przepiękny choć aby dotrzeć na platformę widokową musimy przejść raz jeszcze przez wodę. Tym razem to tylko 5 metrów, ale wartka woda sięga nam powyżej kolan. Super zabawa. 

Deszcz leje, przechodzimy wodę sięgającą pachwin, w pełnym rynsztunku, ale temperatura powietrza jest powyżej 28 stopni. Nic nam nie będzie. 

 

                                     

                                                                  Nareszcie platforma widokowa...

 

Wracamy do samochodów bo "w drogę czas:"... I tu kolejna niespodzianka : wszystkie szutrowe drogi (trakty) zamknięte. Nasz plan musi ulec zmianie a jedyna droga z powrotem do Alice Spring to okrężna asfaltówka. Nadrabiamy „tylko” 300 km i w dodatku musimy zapomnieć o kolejnych przygodach w Macdonnell Ranges (piękne skaliste góry). Bosman chce ryzykować jazdę pomimo zakazów. Jędruś też przychyla się do tej opcji. I ja też, ale robię zebranie wszystkich by przedstawić sytuację i zapytać wszystkich o zdanie. Widzę w oczach wątpliwości. OK – JEDZIEMY ASFALTEM, rezygnujemy z dalszej adrenaliny i przygody.


Alice Spring 08.01.10                                                 -------------------------------------------------------------------------------------------------

    Rano deszcz nie przestawał padać. Wszystkie drogi boczne i trakty zostały pozamykane. Pozostała jazda asfaltem. W ten sposób powoli zbliżamy się do kresu naszej samochodowej przygody, bowiem brak oglądania przyrody z bliska (asfaltowe drogi mają siatkowe ogrodzenia około 50 m od szosy chroniące kierowców przed zwierzętami) skazuje nas na monotonną wielokilometrową jazdę. Droga prosta jak drut... Wokół nieprzebrane, puste przestrzenie. Ileż ludzi mogłaby pomieścić jeszcze to ziemia ?

    Nagle, na 400 kilometrze korek. Skąd u licha ? Toż minęliśmy może 3 samochody... Podjeżdżamy bliżej. Kobiety, mężczyźni, dzieci stoją na drodze i coś dyskutują. Niektórzy siadają na turystycznych fotelikach. "Spod ziemi" wylegli Aborygeni i gapią się na to „korkowisko”. Co jest ?? Uff... zalana droga przez nagle, ni stąd ni zowąd, płynącą w poprzek jezdni rzekę. Skąd ta rzeka? Przecież tu nie ma nawet lekkiego nachylenia… 



A jednak… Trudno. Mamy dobry samochód. Włączamy napęd na 4 koła i dwójką przy wodzie podchodzącej pod lusterka przejeżdżamy ku zazdrości czekającym parę godzin lub dni na opadnięcie wód. Oni się nie odważyli… My tak. I ponownie nie możemy się nadziwić jak to jest ? Nie ma tu żadnych rzek, które mogłyby wylać. Aż nieprawdopodobne jak opady deszczu mogą zamienić tę bezkresną, idealną równinę w wielkie jeziora. 

 

                               

    Przejeżdżamy kolejne 400 kilometrów. Po drodze zatrzymujemy się przy Diabelskich Kamieniach. by rozprostować nieco kości przy tym kolejnym geologicznym fenomenie.


 Prowadzi Maryla. Nagle słyszę tuk, tuk, tuk tuk....OPONA. Tak, złapaliśmy gumę. Deszcz przestał padać. Natychmiast wyszło palące słońce i zrobiło się 45 stopni w cieniu a my z Jędrusiem do solidnej roboty.

 

                                     

Poszło nam bardzo dobrze. 20 minut później jedziemy dalej. Dziś dojeżdżamy do Camooveal gdzie śpimy i naprawiamy koło u lokalnego Australijczyka.


Camooveal, 9.01.10                                                   
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

    KOSZMAR. Noc była fatalna. Kładąc się do namiotu na dachu naszego samochodu, około 21h00 przyroda podarowała nam silne podmuchy wiatru. Namiot, prawie fruwał w powietrzu, ale dzięki temu było przewiewnie i nawet przyjemnie po upalnym dniu. Jednak sen nasz najpierw przerwały grzmoty i błyskawice, potem deszcz a w końcu koszmarne komary. Po burzy nastąpiła duchota i armia komarów wyległa z pobliskich traw by nas zaatakować. To było potworne. Pogryzioną i spuchniętą miałem szczękę, nos i czoło. O 01h30 wstałem by wziąć prysznic i ochłodzić ciało. O 03h00 wstałem razem z Irenką i poszliśmy w piżamach na spacer. Ale ileż można łazić wokół samochodu ? Doczekaliśmy do 6h00 kiedy obudzony Jędruś dał mi coś na złagodzenie swędzenia… Około 08h00 byliśmy już w drodze, przy czym państwo „W”, na tylnym siedzeniu ułożyło się do spania…

    Dalej przemierzaliśmy australijskie przestworza. Jechaliśmy już na wschód w kierunku Pacyfiku. To wciąż „outback”, choć coraz zieleńszy, bardziej urozmaicony i czasem nawet pagórkowaty. Mount Isa z olbrzymimi kopalniami węgla i metali nieżelaznych przejechaliśmy bez zatrzymania. Na nic plany zwiedzania czegokolwiek. Jest niedziela, jest pusto na uliczkach tego brzydkiego miasteczka a my śpimy na tylnym siedzeniu.

    Jedziemy dalej. Dziś mamy do zrobienia 1000 km. Na tych 1000-cu kilometrów mijamy może 5 samochodów i 3 miejscowości. Bawi nas tablica reklamowa : MOTEL, DIESEL STATION – 356 km. To tak, jakby pierwszą osadą za Krakowem była Warszawa. Osada – wielkie słowo : dojeżdżamy do Normaton. Tablica informuje o mieszkających tu 300-tu obywatelach. Croydon to 100 mieszkańców. Georgetown – 150 mieszkańców. A wokół nas coraz bardziej zielono. Ileż ta ziemia może jeszcze pomieścić i wyżywić ludzi ?

    Normaton to kiedyś znaczący port dla poszukiwaczy złota. Dziś senna mieścina. 3 stacje benzynowe, z których jedna czynna. Dwie knajpy, w których nie ma nic do zjedzenia. Senna pani w bufecie jest nawet miła, aczkolwiek zupełnie obojętna na zgłodniałego turystę chcącego zostawić parę dolarów. Sorry... Zastanawiam się ilu ludzi z wyższym wykształceniem tu mieszka ? Jaki jest profil tutejszej śmietanki towarzyskiej ? Kto tu jest na szczycie drabiny społecznej ? Lekarzy nie ma w mijanych osadach. Wszędzie natomiast jest lotnisko i w każdym sklepiku i stacji benzynowej na ladzie znajduje się skarbonka na „flight doctors” (latających lekarzy). Ktoś musi ich i ich loty finansować. Kto ? Po części dobrowolni ofiarodawcy.

    Jedziemy dalej. W miejscowości Croydon bierzemy benzynę i napotykamy na „The oldest shop in Australia”. Rzeczywiście. 

Ten sklep to muzeum i sklep w jednym. Za ladą wspaniały, wielce brodaty, niski i gruby w australijskim kapeluszu – właściciel. Regały i półki sprzed 150 lat. Stęchlizna, pajęczyna czasu i bałagan historii... Staję obok właściciela w moim australijskim kapeluszu : FOTO. To będzie niepowtarzalne.


                            

       Jedziemy dalej, trochę już zmęczeni. Po ostatnich opadach trawa bucha swym świeżo-zielonym kolorem. Znowu kangury i... pożary. Kto to ? Co to ?? Już w Gorgetown dowiadujemy się, że to miejscowi farmerzy (tylko gdzie oni są na tym bezludziu) podpalają stare trawy by na ich miejscu rosły nowe. A małe żyjątka palone żywcem ? Tu, w ciężkich warunkach do życia nie ma miejsca na takie sentymenty.

    Dojeżdżamy do Gorgetown na jedyny kamping, na którym jesteśmy sami. Tu już po sezonie. „To pora deszczowa i niebezpieczna. Kiedy drogi zaleje woda możesz uwięzić się na kilka tygodni.” mówi sympatyczna właścicielka głodna rozmowy z jakimkolwiek przybyszem. Super. Przed nami jeszcze 450 kilometrów do Cairns.


Georgetown 10.01.10                                                
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

    Noc w Georgetown była pyszna. Dziewięć godzin mocnego snu i rano piękne słońce. Jak niewiele potrzeba człowiekowi do szczęścia : dobrze się wyspać i obudzić w słoneczny, radosny poranek. Nic dziwnego, że Inkowie, Majowie i wielu innych uważali słońce za bóstwo. Nie było nam spieszno z wyjazdem bowiem tego dnia mieliśmy ostatnie 450 km do przejechania. Zrobiliśmy więc pranie, wywalili wszystko z samochodów i toreb do suszenia i wietrzenia i porządnie posprzątali samochód.

    Za 90 km, Mont Surprise, czyli pole topazowe a właściwie pole kamieni półszlachetnych. Szukamy sklepu i dozorcy sprzedającego koncesje na poszukiwania. Podjeżdżamy pod coś w rodzaju małego pawilonu, gdzie na werandzie siedzi leniwie małżeństwo w naszym wieku. 

Właściciele sklepu, producenci biżuterii i opiekunowie pola topazowego w jednym. Są ogromnie mili. Opowiadają nam o krokodylu, który ugryzł ich psa (najbliższy weterynarz to 240 km, czyli bagatela 480 km tam i z powrotem), o ulewie, która zeszłego roku o tej porze odcięła Georgetown od świata i helikopterami dostarczano im żywność, w końcu o minerałach w ich okolicy. Tu znów skonstatowałem, że niefrasobliwie opuszczałem zajęcia i wykłady z mineralogii i dziś patrzę tępo w to co widziałem gdzieś na stronach książek profesora Bolewskiego... Ale : chcemy kupić koncesję na poszukiwanie topazów. Jest niedroga. Tylko 50 AUS$. „Niestety nie sprzedam wam koncesji, bo prawdopodobnie nie dojedziecie do złóż ze względu na wysoki stan rzeki” - mówi opiekun. Trudno… jedziemy „na gapę”, po polsku, ale na wszelki wypadek już teraz kupujemy całą sakiewkę agatów, topazów, malachitów, itp. wszystko elegancko już oprawione w kolczyki wisiorki i korale. Wszak kobiet w Polsce do obdarowania jest moc...


                           

                          

    Jedziemy... Droga wspaniała, koloru czerwonego, wije się jak na filmie poprzez zielone już tereny outback'u. Palmy, eukaliptusy, wysokie trawy i niezwykła symbioza krów i kangurów. Pierwsze, udomowione, inne niż w Polsce, zasługujące na zapisanie w pamięci aparatu fotograficznego, spokojnie pasące się w tym gaju, drugie leniwie spoglądające na przejeżdżający w porannym, jasnym i ciepłym słońcu samochód. 

A od czasu do czasu spacerujące dumnie z wyniesionymi głowami i zawsze parami, czerwonogłowe ptaki do jakowychś czapli podobne.

Po 40 km dojeżdżamy do rzeki. Woda rwąca choć głęboka tylko na 50 cm. Po drugiej stronie drogowskaz : TOPAZ FIELD 1.5 km. Badamy z Jędrusiem dno. Pewne, częściowo kamieniste, częściowo piaszczyste... Nie, nie podejmiemy ryzyka. Po drugiej stronie przewidziałem biwak/nocleg na dziko. Na brzegu rzeki, może z krokodylem, a na pewno na topazowym polu. Biwak podsumowujący drogową część - wieczór przy ognisku i opowiadaniach. Niestety ekipa się rozpadła i w jeden samochód nie możemy ryzykować. Tu nikt nas nie wyciągnie, jeśli nurt wody zatrzyma nas na środku. Płacimy cenę rozłąki z innymi samochodami, choć „wolność” zdecydowanie nam odpowiada. Szukamy więc kamieni po „naszej” stronie rzeki. 


Łazimy po kamieniach, grzebiemy w piasku, wytężamy wzrok. Z nieba leje się żar a my wyobrażamy siebie jako poszukiwaczy złota. Ciężki kawałek chleba. Po godzinie porównujemy łupy – Jędrek zwycięzcą. Co prawda nie topaz, ale wspaniały kryształ kwarcu, który prawdopodobnie katedra geologii na AGH zakupiłaby jako pedagogiczny rekwizyt. Byle tylko obecnie studiujący bardziej się tym interesowali niż piszący te słowa. Cóż – wracamy do Cairns, gdzie spędzimy dwie noce w hotelu i zwiedzimy to miasto.

    Późno w hotelu robię podsumowanie dotychczasowej drogi. Czy coś bym zmienił w tym programie? Tak. Niewątpliwie sylwester w Tamworth był kontrowersyjny. Dla niego zrobiliśmy dodatkowe 650 kilometrów a z całego towarzystwa, być może, tylko ja doceniłem wspaniałą grę zespołu bitowego. Rock, blues, jazz i inny rodzaj muzyki zakorzeniły się w mojej krwi od dawna. Bluess'a słuchałem w spelunach Chicago, orleańskiego jazz'u w pijanym Nowym Orleanie, klasyki jazzu na nowojorskim Brodway'u a amerykańskiego country music w teksańskim Houston. Jeszcze na studiach, razem z Karolem słuchałem Jarosława Śmietanę, Tomasza Stańko i Włodzimierza Nahornego, w klubie Jaszczury, zamiast pilnie studiować geologię. Czy Tamworth – australijska stolica muzyki „country”, był moim egoizmem? A może miałem do tego prawo ? Wszak to moje wakacje a wszyscy zaproszeni, z którymi konsultowałem mój program i pytałem o komentarze, w większości chyba nawet nie przeczytali mojego programu.

    Dalej, przedłużył bym część drogową kosztem jachtu. Na wodzie luz i pełny odpoczynek a w buszu wciąż za kółkiem. Poza tym, było mało marginesu bezpieczeństwa jak na tę porę roku i przy ekstremalnym pechu mogliśmy mieć problemy. Ale przecież nie jestem profesjonalistą. Każdy wyjazd planuję na podstawie teoretycznych informacji, książek i podręczników a nie na podstawie autopsji. W końcu, należało lepiej dobrać i na pewno zmniejszyć ekipę. Podobno człowiek uczy się na błędach.


Cairns, 11.01.10                                                         
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

    I w końcu obudziliśmy się w białej pościeli francuskiego hotelu Mercure. Szczypta luksusu po 12 dniach dachowego namiotu. Najpierw rozpakowanie upchanej do granic Toyoty, potem jej zwrot w wypożyczalni BRITZ. Bez przygód. Potem plan na cały dzień i do dzieła.

    Zwiedzamy muzeum historyczne (jak wszędzie, gdzie bywamy) ziemi Cairns.

                           

 Nazwa miasta Cairns pochodzi od nazwiska pierwszego gubernatora Korony Brytyjskiej tej Nowej Ziemi. Uderzyła mnie organizacja administracji brytyjskiej. Jest rok 1878 i... :


· 04.10 – przybycie trzech pierwszych okrętów z nowymi osadnikami,

· 28.10 – rozpoczęcie budowy szpitala,

· 06.11. - wydanie pierwszej licencji na sprzedaż alkoholu,

· 09.11. - wydanie zarządzenia o zakazie sprzedaży alkoholu bez licencji,

    I znowu nieodparta myśl... Jak w konfrontacji z taką cywilizacją, taką organizacją i takim porządkiem mogła wytrzymać miejscowa, ówczesna ludność żyjąca w niskich chatach „igloo” z trawy, chodząca nago, którą kpt. James Cook określił jako "bardziej przypominającą zwierzęta niż ludzi", nakazując jednak swym marynarzom „ludzkie" i łagodne ich traktowanie". Potem były pierwsze wycinki lasów, budowa kolei, telegrafu łączącego coraz dalej zapuszczające się osady, odkrycie złota, pierwsze ofiary żarłocznych krokodyli i nieodparte dążenia człowieka do rozwoju. Wpisujemy się do książki pamiątkowej. "4 from Poland". Nikt nie jest w stanie zatrzymać procesu rozwoju człowieka. Czy możliwy jest koniec ? Nieco zmęczeni wracamy do hotelu na południową drzemkę.

                                                                    Turysta ?

    Wieczorem kolacja w jednej z lepszych restauracji w Cairns. Łykamy luksus, bowiem już jutro zamieniamy karimaty namiotów na materace kajut jachtowych. Na kolację zjadamy pasztet ze strusia (pycha), stek z kangura (polska dziczyzna) i "udko" krokodyla (polski kurczak) + owoce morza, szampan i francuskie desery.


Cairns, 12.01.2010                                                    
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

    Wcześnie rano, bo już o 6h15, udaliśmy się na lotnisko w Cairns. Hamilton Island powitał nas pełnym słońcem, porządkiem, czystością i wspaniałą organizacją. Darmowe autobusy krążące po wyspie i wszechobecne wózki elektryczne typu nasz MELEX. Pomimo młodej godziny jachty były już dla nas przygotowane. Białe, nowe, większe niż kiedykolwiek – nowa generacja. Od razu wszystkim poprawiły się humory i w zasadzie zapomnieliśmy o „lądowych” trudach, powodziach i przygodach. Nastrój mariny, las masztów, widok morza, palmy i słońce przebiły zmęczenie australijskiego outback'u.

                                                                  Cóż to za palmy ?
                                                                   Cóż to za owoce ?

    Najgorsza była odprawa w Sunsail'u. Tu okazało się, że mój morski program musimy całkowicie zmienić. Na Południu nie ma niczego ciekawego. Mackay to brudna marina (100 AU$ taxi do jedynego, górniczego miasteczka), nieciekawe plaże i zupełny brak żywych raf koralowych. Co gorzej – wszędzie panuje złośliwa meduza i konieczny jest zakup kombinezonu-kondomu (z rękawiczkami, skarpetkami i kapturem) aby móc wejść do wody.

 

                      

    Wszyscy pobiegli do wskazanego sklepiku, a ja po paru godzinach, zastanawiałem się czy to nie jest aby nakręcanie sprzedaży. Wystarczy kogoś postraszyć... Dzień zakończyliśmy obserwacją zachodu słońca ze szczytu wyspy Hamilton.


Hamilton Island, 13.01.2010
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

   

Punktualnie o godzinie 9h00 wypłynęliśmy z mariny. Wszyscy byli w znakomitych nastrojach : wyspani, wypoczęci i oczekujący nowej przygody. Przed wypłynięciem krótka odprawa i przypomnienie żeglarskich reguł.

 

                       

    Płynęliśmy pod wiatr, a więc halsując i robiąc 12 mil w 5 godzin. Ale też te nowe jachty im młodsze tym wolniejsze, bo firmy czarterujące zwiększając klientelę, zmniejszają wymagania od sterników, i produkują coraz bardziej krowiaste jachty. Wolno, ale komfortowo i bezpiecznie. Wieczorem złowiliśmy pierwszą, około 3 kilogramową rybę. Zasnęliśmy już o 20h00.


Shaw Island, 14.01.2010
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

    Dzisiejszy dzień przyniósł wiele emocji. W planie mieliśmy Brampton Island, dalej na Południe o 24 mile. Wciąż pod wiatr i z niepokojącym niebem. Gdzieś około 9h00 zaczęło się : najpierw mocny wiatr potem wiadro wody na łeb. Prowadził Jędrek ale po pierwszej małej wpadce kiedy, zawróciło nas o 180 stopni przejąłem ster. „Pod górę” czołgaliśmy się z prędkością 1.5 do 2 węzłów. Raz przestawało padać by za chwile runęła jeszcze większa fala deszczu. Ciepłego deszczu co potwierdza moje motto : żeglarstwo tak, ale jako środek do zwiedzania świata a nie cel sam w sobie. Trudno wyobrazić sobie taką sytuację przy temperaturze morza 2 stopnie i powietrza 5 stopni. Tutaj, przy temperaturze powietrza 31 stopni, deszcz to ciepły prysznic nawet jeśli leje jak prosto z wiadra. Momentami ściana deszczu była tak duża, że nic nie widzieliśmy wokół siebie, pomimo iż byliśmy o parę mil od brzegu. Jacht Andrzeja dzielnie szedł po naszych śladach, choć czasami ginął nam w deszczu. Załoga, zwłaszcza jej piękna część, zaczęła być zmęczona. 3 osoby w naszej załodze (w tym dzielny Bosman) oddały to co należne Neptunowi. Wyobraziłem sobie nowicjuszkę na jachcie Andrzeja, Sylwię. Dochodziła 12h00 a zrobiliśmy zaledwie 6 mil. Deszcz się wzmagał. Zmiana planów : żagle w dół – przechodzimy na silnik i płyniemy do najbliższej wyspy z bezpieczną, cichą zatoczką. Ledwo żagle poszły w dół, kiedy rozpętało się małe piekiełko. Wokół choć oko wykol : mgła i deszcz. Kilka poleceń do męskiej części załogi (panie były już pod pokładem), spuszczenie oka z busoli... i nie wiem w którym kierunku płynę, ale wydaje mi się, że w przeciwną do zamierzonej. "- Jędrek – do mapy elektronicznej ! Dawaj kurs !!!! - Drugiego jachtu nie widać !!". Rzeczywiście – płyniemy w odwrotną stronę. Kurs szybko poprawiony, płyniemy już dobrze. Na horyzoncie, w odległości mili wyłania się „nasza” wyspa – GOLDSMITH ISLAND... Powoli wchodzimy w zatoczkę. Za nami ukazuje się nasz drugi jacht. Kotwica na dno... cisza.

    Wszyscy przemoczeni do suchej nitki, ale zadowoleni. Witaj przygodo, witaj wietrze wolności. Andrzej łapie dwie ryby ledwie zakotwiczyliśmy. Bosmanowi to nie w smak, lecz dziś jego dyżur i obiad trza robić zamiast wędki moczyć...

    Z Irenką wypływamy pontonem na piękną plażę. Jędrek w swym kondomiku wpław. Szuka muszelek dla mamusi, ale chyba nie tylko dla niej. Na plaży kładę się na burcie pontonu... Jestem na szczycie mojej sinusoidy. Wokoło szum morskich fal i wrzeszczących cykad. Z Polski przypłynęły dobre wiadomości. Sprzedano już 9 maszyn, choć w Polsce podobno śnieg i mróz. Żyć nie umierać. I zawsze w takiej chwili refleksja... co przygotował los na czas, kiedy zejdzie się na dno sinusoidy życia?


    Zapach przygotowywanej zupy rybnej powoli rozchodzi się po messie. Czas na kolację i kolejną noc. Jutro wracamy na północ do mariny ARLIE. Potem już tylko rafy koralowe...


Goldsmith Island, 15.01.2010
-------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

    W nocy deszcz i wiatr nie dawały nam spokoju. Zarządziłem wartę kotwiczną (co 2 godziny) i wyrzuciłem drugą kotwicę. Lało całą noc i szarpało jachtem na łańcuchach, że trudno było zasnąć. Rano obudziło nas słońce wyglądające zza chmur.

    Czas w drogę. Rejs rozpoczynamy od penetracji sąsiedniej zatoczki. Uwielbiam takie momenty, kiedy jest pusto a przede mną dziewicze wyspy i dziewicze zatoczki. Stoję wtedy na dziobie i wyobrażam sobie Kolumba, Cook'a, Magellana, Cabot'a i innych, którzy też w takiej ciszy i niewiadomej, wypatrując co jest na brzegu, odkrywali nieznane lądy.

    Płyniemy na północ mając wiatr w plecy. Raz płyniemy bocznym tylnym, raz na motyla. Idzie wspaniale. Dochodzi do 6 w skali Baufort'a. Jak w zatoce Korynckiej dwa lata temu, choć ten jacht to kolubryna i ledwo robimy 6 węzłów. Jestem w swoim w żywiole. Cały czas za sterem. Z tyłu goni nas groźna chmura. Dojdzie ? Nie - przeszła bokiem. Ale duża i wyglądająca groźnie fala cały czas obmywa nam rufę jachtu.

    W końcu po 6 godzinach wspaniałego żeglowania, gdzie mieliśmy boczny, tylny i przedni wiatr dopływamy do mariny Arlie Beach. Tu dobra kąpiel w „marinowych” prysznicach i kolacja na jachcie...


Arlie Beach, 16.01.20210
---------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

    Dziś po raz pierwszy wypływamy na rafę koralową. Przed nami tylko 15 mil. Płyniemy na silniku, bo wiatr coraz mniejszy. Dziś nasz dyżur w kuchni. Na śniadanie płatki kukurydziane z mlekiem, chleb z dżemem i mango. Na obiad sałata z pomidorów, kiełbasa zwana tu POLISH, ser żółty i jogurty. Na kolacje spagetti i kiwi. W związku z tym nie „zaliczamy” rafy koralowej w południe, ale podobno nie jest tu najlepiej jako, że woda mętna. Po opadach ?                                                                 Pierwsze nurkowanie z rurką zaliczamy po południu. Rzeczywiście woda to nie kryształ, ale rafa jakiej nigdy dotąd nie widzieliśmy. Koralowce o najróżniejszych kształtach i kolorach. Lekko czerwone, błękitne i fioletowe. Krzaczaste jak róże Mamusi podcięte na zimę, grube jak męskie przedramię i wiotkie jak drobne sznureczki. Tu i ówdzie „mózgi” wszelakiego rodzaju : małe, średnie i wielkie o małych, średnich i olbrzymich splotach. Czasem płaskie jak grzyb o średnicy 2 metrów na którym falują kilkucentymetrowe sznureczki.


                               

                                                Irenka w kondomiku

A wszystko utopione w chmurach kolorowych ryb. Tu wpływasz w chmurę niebieskich pół-metrowców z żółtymi ogonami, gdy nagle stado mniejszych o połowę, żółto-niebieskich poprzecznych pasiaków przecina Ci drogę. Tam metrowej długości kilkanaście fioletowców z żółtymi pyszczkami i czerwonymi kropkami na całym grzbiecie dumnie podpływa pod Tobą zupełnie Cię ignorując. Wszak "jesteś przecież jednym z nas"... NIESAMOWITE.

    Zasypiamy w doskonałym nastroju. Teraz tak będzie już do końca. Teraz już tylko rafa koralowa.


Hayman Island, 17.01.2010
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

    Budzę się z moim wewnętrznym problemem : jeszcze zostało parę dni ale już martwię się czy program narzucony przez SUNSAIL będzie dobry. Ja nad każdym programem siedzę miesiącami i nie cierpię żadnych zmian. Dlaczego ? Ano bo ja wszystko sto razy przemyślę najpierw zapoznając się z terenem i czytając wszystko co możliwe.

    Program nie może być nudny. Powinny być mariny, by odpocząć, nabrać wody, porządnie się wykapać i zwiedzić ląd. Powinny być piesze, rowerowe lub skuterowe wycieczki, by poznać okolicę. Powinny być kolacje w knajpach, by poznać miejscowe kulinaria. Powinno być żeglowanie i nurkowanie, by było trochę adrenaliny, trochę sportu, pływania i nurkowania. Takie są moje założenia. 


    Jednakże firmy czarterujące wolą tak „radzić” wynajmującym, żeby najlepiej spały na jachcie nie wypływając z portu bo to : mniej zużycia jachtu, brak ryzyka awarii jachtu, brak konieczności interwencji gdzieś daleko od bazy, brak ryzyka z wypadkiem lub jakimkolwiek problemem. Rezultat : za każdym razem mój program (wg nich) jest „za długi i męczący”. Będąc sam – olewam ich, stawiam na swoim i zawsze jest super. W dwa jachty idę na brifing z drugim kapitanem a ten nie zapoznając się wcześniej ze strefą pływania, nie studiując map i przewodników a mając do wyboru mój lub lokalny autorytet stawia oczywiście na ten drugi. Rezultat : pozostałe 4 dni kręcimy się wokół jednej wyspy mając kilka zatoczek do nurkowania. Zobaczymy, jak pójdzie, ale może to obniżyć morale załogi i znowu będzie klapa. Nie można cały czas oglądać wspaniałych zresztą raf.

    Ale wróćmy na pokład. Dziś płyniemy na wyspę Hook odległą o około 5 mil. Tam mamy dwie zatoczki do pływania i trzecia do spania. Piękne słońce ściągnęło nas z łóżek już o 6H00. Rafa koralowa w porannym słońcu czyli pierwsze nurkowanie i silniki w ruch (a propos "silniki" : na tak krótkich dystansach nie opłaca się stawiać żagli stąd zmieniamy się w motorowodniaków). Już o 8H00 jesteśmy na miejscu. Trochę lenistwa, gadania i łażenia po jachcie by o 9h00 wejść w magiczną otchłań. MAGICZNĄ... Jeszcze nigdy nie widzieliśmy takich raf. Dywany tkane niby nieregularną improwizacją a jednak układające się w całość. Piętrowa zabudowa kolorowych „talerzy” od 1 do 3 metrów średnicy porośnięta 5-cio centymetrowym kolorowym „włosem”. Znowu te „kolorowe „krzaki i mózgi”, znowu tysiące kolorowych ryb. Dokładnie jak w środku akwarium. Pozwalamy unosić się wodzie. Jesteśmy jak we śnie. Woda ma około 30 stopni, jest ciepła. Nirwana ???? Jak dobrze, że Irenka swobodnie już czuje się w wodzie. Pływa jak ryba i rozkoszuje się ze mną tą przyrodą.

    Po południu zmieniamy zatoczkę. Czas na kolejne nurkowania. Bosman bierze Jędrka w głębiny... 2, 3, 4, 6, 8 metrów.... WYNURZENIE. Co się dzieje ? Lekki zawrót głowy Jędrusia chyba wybija mu z głowy dalsze próby. 

 


    Późnym popołudniem dobijamy butle tlenowe w jakimś resorcie i jak zwykle około 20h00 kładziemy się spać. Tak a propos, to każdy nasz dzień wygląda  podobnie : wstajemy o 6h00, pierwsza kąpiel o 7h00, ostatnia o 19h00, zasypiamy o 20h00, a w ciągu dnia drzemka około godziny + kilka nurkowań = PEŁNY LUZ i cudowny odpoczynek.


Hook Island, 18.01.2010
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

    Dziś płyniemy na niebiańska białą plażę : WHITHEAVEN BEACH. Jedna z trzech najpiękniejszych plaż na świecie. Pogoda dopisuje. Musimy tam dopłynąć dziś, bowiem należy ją zobaczyć w pięknym słońcu a zapowiadają się zmiany pogodowe. Po drodze jeszcze zatoczka i pływanie. Nie mogę już więcej opisywać raf. Nie jestem Pałkiewiczem i brak mi porównań. Po prostu jest pięknie...

                       

    Około 13h00 dopływamy do Whitheaven Beach. Aby lepiej ją sfotografować Australijczycy wybudowali małą ścieżkę na pobliskie wzgórze. 1200 metrów w obie strony, lekko pod górę. Upał leje się z nieba. Przechodzimy przez fragment dżungli. Pot zalewa twarz. Dobry wysiłek – to jest ta atrakcja, o której pisałem. Nagle specjalnie przygotowania platforma i ...CUD !!! Niebiesko biały obraz współczesnego malarza. Artystyczna improwizacja mojej Siostrzyczki. Biel pomieszana z wieloma barwami niebieskiego koloru. Skąd ? W białej jak śnieg plaży płytka zatoczka i wlana w nią niebieska woda oceanu tworzy paletę barw. Im głębsza woda tym mocniejszy niebieski, im płycej tym błękitniej aż do białego. A woda rozlewa się w każdym kierunku i ma różnorodną głębokość. Byliśmy już na Playa Sirena na Kubie (też jedna z 3 najpiękniejszych na świecie) a teraz jeszcze ładniejsza Witheaven Beach. Która będzie kolejną ?


                       

    Po powrocie szybko ruszamy w drogę by zakotwiczyć przy tym cudzie póki jest słońce, bo... tu spacery po bezludnym białym, piaskowym oceanie, raj dla niektórych bo woda do pasa, sesja zdjęciowa Irenki, wielkie serce wydeptane na piachu dla Ity i oczywiście uwiecznione na zdjęciu,... RAJ większy niż na „naszej” plaży na Bahamas.


                      

    O 18h00 dopływamy do Haslewood Island na noc. Jeszcze kąpiel i odkrycie nowych, pięknych raf koralowych. Zobaczymy je w porannym słońcu jutro rano. Jak zwykle idziemy spać o 20h00.


Haslewood Island, 19.01.2010
------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

    Już od 6h00 rozpoczęły się przygotowania do nurkowania z rurką i butlą bowiem wieczorny rekonesans Bosmana wykazał piękną rafę koralową. Już o 7h00 jesteśmy w wodzie. Pod nami kolejne ogrody koralowe. Dotykam płetwą te różnokolorowe, wielokształtne rafy. To nie twarda skała jak często oglądamy w różnych akwenach. To żyjąca rafa, miękka, jakby gumowa, reagująca na czynniki zewnętrzne. Tu się kurczy, tam przechyla, gdzie indziej przymyka. Jest piękna i nie do opisania... Nagle pod nami od piaszczystego dna odrywa płaszczka koloru piasku, o metrowej średnicy i metrowym ogonie. Nie zwracając uwagi na nikogo dostojnie oddala się w oceaniczną otchłań... Jest pięknie. Kotwica w górę - płyniemy dalej.


                             

    Zatrzymujemy się w ładnej, zatoczce, w której cumowały okręty US Navy w czasie drugiej wojny światowej. Zaczyna wiać. Grupa zwiadowcza opływa zatoczkę. NIC – mętna woda, żadnych raf, żadnej plaży i mnóstwo „końskich” much. W dodatku na sąsiednim jachcie Rosjanie. Sami faceci. Noc zapowiada się nieźle...


Withsunday Island, 20.01.2010
--------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

    Budzimy się w symfonii cykad i zatokowego ptactwa. Nadają ostro. Większość załogi bardzo źle spała. Powód ? Kiedy my już zasnęliśmy głębokim snem – nasi sąsiedzi na wodzie i "zza między", około 23h00, gdy opary alkoholu mocno już ugrzęzły pod sufitem ich czach – rozpoczęli narodowe pieśni....

    Robimy śniadanie, gdy chmara „końskich” much ponownie nas dopada. Jak w Grecji płetwami, tak tu, ostro walczymy klapkami w pogoni za tym badziewiem. Silniki w ruch – spadamy na otwarte morze. Pogoda sprzyja. Wieczorny wiatr ucichł a na niebie budzi się słońce.

    Około 9h00 zatrzymujemy się przy wyspie Border Island - najdalej na wschód i najbliżej otwartego oceanu. Piękna zatoczka, dwie plaże usiane muszelkami i ścieżka na szczyt wyspy. Najpierw jednak nurkowanie. Rafa cudowna. Znowu te tysiące kolorowych, dużych, małych i średnich ryb o kształtach skrzynki, patelni i naszego karpia w kolorze. Znowu te nieopisane różnorodne formy żywego koralowca i innych stworzeń tworzących rafę. Pogoda piękna choć wieje mocny wiatr.


                              

    W planie wycieczka na szczyt wyspy. Idziemy w górę, żar leje się z nieba. Jakże inaczej jest na pokładzie, kiedy wieje orzeźwiający wiatr. Widok z góry wspaniały. Robimy kilka zdjęć i zaliczamy zbieranie muszelek. Jesteśmy sami w tej uroczej zatoczce. Po powrocie na pokład załoga zapada w głęboki popołudniowy sen a ja czuję się szczęśliwy.

 Cieszę się zawsze radością innych i mam wtedy poczucie spełnionego obowiązku. Przy wietrze około 23 węzły ruszamy do innej wyspy na noc. Jędruś prowadzi. Za sterem jest świetny. Czuje wiatr i łódź jakby już parę lat pływał.


                                

    Dopływamy do głębokiej, długiej jak fiord zatoczki. Stajemy na samym końcu i rzucamy kotwicę. Much coraz więcej. Przy muzyce Golec Orkiestra zabijamy je dziesiątkami. Jeszcze zwiedzanie pontonem jaskini z malowidłami Aborygenów i ostatnia na wodzie kolacja. Wypijamy z Jędrkiem butelkę wina… No comments !!! Jutro ostatni odcinek rejsu z powrotem do bazy Sunsail...


Hook Island (Nara Inlet), 21.01.2010
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

    Rano już o 6h00 wystartowaliśmy uciekając przed „końskimi” muchami. Śniadanie na wodzie i w dużym wietrze, na silniku i tylko wypuszczonym foku. Zmierzamy raz jeszcze na Whitheaven Beach by zabrać trochę piasku i popływać pontonem po wcinającej się w plażę zatoczce. Fala jest jednak duża i po zakotwiczeniu tylko my z Irenką decydujemy się na popłynięcie na brzeg.


                                 
                       
                      

    Słońce zachodzi, jest coraz więcej chmur i ta piękna plaża też inaczej wygląda. Jest biała i wielka, ale znika tęczowe „blue”. W wodzie mijamy kilka płaszczek dryfujących w płytkiej wodzie i jednego żółwia. Na brzegu dwie kolonie (po kilkaset sztuk) ptaków podobnych do mew. Robimy zdjęcia, pluskamy się jak dzieci w płytkiej do kolan wodzie i wracamy...

                      
                        
                         

    Około 12h00 już ostatecznie wyruszamy do mariny. Wynajmujemy samochód typu MELEX i robimy wycieczkę po wyspie. Mała ta wyspa Hamilton (a znana w Australii i na świecie jako cud) i zastanawiamy się jak można spędzić tu dwa tygodnie na tzw. wczasach. Jedna dyskoteka, trzy knajpy, jedna marina, trzy wielkie hotele burzące harmonię tej wysepki, wiele „letnich rezydencji” bogatych Australijczyków i rzeki przewalających się „Meleksików” to jedyne rozrywki. Plus wyjazd na rafę, plus wjazd na ryby... wszystko to można zrobić w 3 dni... A reszta ? 

Zwłaszcza, że na plaży miejskiej niezbyt zachęcająco wyglądają takie ostrzeżenia

 

                                    
                        

    Całą wyspę objechaliśmy w 2 godziny i poszliśmy do tutejszego mini ZOO na oglądanie misiów koala, których dotąd nie udało nam się spotkać na dziko.

 
                       

    Są małe, brzydkie i przedziwne. Śpią byle jak na drzewach eukaliptusa raz głową w dół, raz w objęciach jednego konara, raz na rozwidleniu gałęzi z wiszącymi niedbale łapami. Dziwimy się, że nie spadają. Sesja zdjęciowa, lody w knajpce i kolacja na jachcie.


Hamilton Island, 24.01.2010
------------------------------------------------------------------------------------------

 


To była wspaniała i niezapomniana wyprawa !!!

 


 

Komentarze