2012/2 - JAPONIA




                                                                                                                2012 Rok                                         


"Jeżeli nie chcesz mieć swego udziału w klęskach, nie będziesz go miał również w zwycięstwach…"

                                                       Antoine de Saint Exupery                                     


    Z początkiem maja tego roku, już pakowaliśmy bagaże na naszą kolejną wyprawę : 

 



JAPONIA i Królestwo TONGA.

 

    Pisałem już o tym wiele razy : jakże wspaniałe jest podróżowanie w swoim „kondensatorze świadomości“. Móc kojarzyć fakty, zachwycać się raz historią, innym zaś razem nieznaną przyrodą. Zrozumieć świat będąc jednego roku w Europie, Ameryce i na Antypodach. Porównywać zwyczaje ludzi w danym, tym samym  czasie. W tym samym okresie.

    Dziś ponownie stoimy przed takim doświadczeniem mając przed sobą fascynującą Japonię i zaraz po niej nie mniej ciekawe, lecz jakże inne Wyspy Królestwa Tonga.

        Z jednej strony 14 000 lat historii i cywilizacji, „Sakura Zensen“ czyli przemieszczający się na odcinku 2000 kilometrów front Kwitnienia Wiśni, Gejsze, Samurajowie i ich sapukko, Joshi czyli honorowe samobójstwa z miłości pomiędzy kochankami różnych klas.

        Z drugiej, 3 000 lat historii, wojownicze tatuaże i kanibalistyczne rytuały wysp Królestwa Tonga odkrytych przez Holendrów Jacob‘a le Maire i Willem‘a Schouten w 1616 roku, ale dokładnie opisanych dopiero przez kapitana Coock‘a w 1777 roku.

    Z jednej strony, w pałacach i świątyniach japońskich cesarzy i szogunów, picie herbaty było skomplikowanym rytuałem, gdzie porcelanowa, zdobiona filiżanka, sposób jej trzymania i podnoszenia do ust były ważniejsze niż sam smak herbaty.

        Z drugiej strony, w tym samym czasie, tysiące kilometrów dalej, na pełnym Pacyfiku, na pokrytych liśćmi palm kokosowych „chatach-dworach“, było ceremonialne picie alkoholowo-narkotyzującego napoju „kava-kava“, czyli przeżutego szczękami młodych kobiet korzenia pieprzu, pozostawionego później do fermentacji. Miejsce porcelanowych filiżanek zastąpiły wydłubane ręcznie drewniane czarki.  

    Duża, wulkaniczna wyspa Japonia interesująca ze względu na bogatą i niezwykłą kulturę i 170 płaskich koralowych wysp Królestwa Tonga (nazwanych przez Cock’a „Friendly Island“) o śnieżnobiałych plażach, wspaniałych rafach koralowych i ciepłej oceanicznej wodzie, fascynujących swoją nietypową przyrodą i śladami kapitana Jamesa Coock’a, który po Napoleonie Bonapartem jawi się jako moja kolejna, historyczna, pasjonująca postać.

    Z jednej strony demokracja, hight-tech, mieszanka tradycji z globalnym stylem życia i ambiwalentnym stosunkiem do wielu religii, z drugiej zaś, jedna z ostatnich monarchii absolutnych (oczywiście w ramionach Wspólnoty Brytyjskiej), w 60% chrześcijańska (choć aż w 50% protestancka), z tradycjonalnym podejściem do codzienności (uwaga na krótkie spodnie i odkryte ramiona kobiet).

    Jedno pozostaje podobne : bezwzględność w utrzymaniu i dążeniu do władzy. W Japonii spotkamy historię Szogunów z ich „słowiczymi podłogami", zgrzytającymi "jak słowiki" pod stopami nawet niemowlęcia w celu ostrzeżenia pałacowych mieszkańców o nadejściu intruza. W Królestwie Tonga, tamtejszy szef zaprosił James'a Coock’a na „inasi“ czyli święto zbierania pierwszych owoców, przygotowując na niego jednocześnie śmiertelną pułapkę. Tylko przypadek uratował Cook’a i pozwolił mu do końca swoich tragicznych dni wierzyć, że postawił stopę na naprawdę „Friendly Island“.

    Pewne jest również i to, że tę kolejną, romantyczną wyprawę (tylko we dwoje), dedykuję mojej kochanej Irence, bez której nie odwiedziłbym tylu krajów, nie poznał tylu lądów i historii tak wielu różnych ludów. To tylko jej podobnej pasji zwiedzania, ale przede wszystkim jej CIERPLIWOŚCI, OPTYMIZMOWI i niespotykanej POGODZIE DUCHA, wszystkie moje podróżnicze fanaberie były, są i (mam nadzieję jeszcze) będą możliwe. DZIĘKUJĘ CI KOCHANA MYSZKO. 

 

Okres wyjazdu : 23.05.2012 – 10.06.2012

 

Opis trasy (ok. 100 MM) : 


TOKIO to do 1590 roku mała rybacka wioska nazywana Edo, której strategiczne położenie nad rzeką Sumida dostrzeżono stosunkowo późno. Szybko rozrastające się miejsce szogunatu (głównej kwatery wojskowej), w 1700 roku Edo było już prawdopodobnie największym miastem ówczesnego świata by w 1868 roku zostać nazwanym TOKIO i stać się stolicą Japonii, Kraju Kwitnącej Wiśni, jednego z najbardziej zagadkowych i kontrastowych państw świata.

 

                                            Sklep z wachlarzami

 

    Zwiedzanie zaczniemy od Tokio Północnego a tu : Świątynia Sensoji, czyli najświętszy i najbardziej okazały obiekt sakralny w Tokio, który powstał w miejscu, gdzie w roku 628 dwaj rybacy wyłowili z rzeki Sumida, mały złoty posążek buddyjskiej bogini miłosierdzia, Kannon.

    Dalej to dzielnica Inaricho i Kappabashi-dori - tokijskie centrum hurtowego handlu dewocjonaliami i akcesoriami kultu, Targ Ameyoko - tokijski „pchli targ” gdzie wszystko można kupić po niższej cenie, Park Ueno związany z historią pierwszego szoguna z rodu Togukawa wart spaceru w celu lepszego zrozumienie historii Japonii i Dzielnica Yanaka - spokojna stara dzielnica mieszkaniowa z dużym cmentarzem.

    Potem zwiedzimy Tokio Centrum a tu : spacer wzdłuż rzeki Sumida do hurtowego targu rybnego Tsukiji, gdzie każdego dnia 15 000 tokijskich restauratorów zaopatruje się w 450 gatunków świeżych ryb i owoców morza wystawionych na 1700 straganach.

    Dalej Ginza, po japońsku „dom srebra” od mennicy wybudowanej tu w 1612 roku w czasach początku Edo. Wówczas były tam mokradła, a dziś to najbardziej podatna na wpływy Zachodu dzielnica wraz ze swymi domami towarowymi i międzynarodowym sklepami. Dalej Dzielnica Hibiya, w której mieści się gmach japońskiego parlamentu zbudowany w 1936 roku i Pałac Cesarski. To w tym miejscu I-szy Szogun, Tokugawa, rozpoczął budowę zamku obronnego. Jego następcy przekształcili go w największy zamek na świecie. Park Kitanomaru przylega do Pałacu Cesarskiego i wybudowany został na terenach należących do pałacowej gwardii cesarskiej. Dalej zwiedzimy Świątynię Yasukuni – świątynię Pokoju dla Narodu, gdzie pochowano 2.5 miliona Japończyków poległych w wojnach od czasu restauracji epoki Meiji (1868). To często kłopotliwe miejsce, gdzie znawcy historii zobaczyć mogą oprawców z Birmy, Tajlandii i wielu wysp Pacyfiku w roli bohaterów, dobrych ojców i niepokalanych, wyidealizowanych synów... Zamieszkamy w tradycyjnym hotelu/zajeździe Ryokan "Asakusa Shigetsu".

 

                                        Ogród botaniczny to MUST

 

KYOTO. Z Tokio pojedziemy super expresem "Nozomi" (350 km/godz). Nie sposób zrozumieć Kraju Kwitnącej Wiśni bez poznania miasta Kioto, które otoczone górami z trzech stron było pierwszą stolicą Japonii. Założone w 794 roku na wzór chińskiego miasta Changan, było również kolebką samurajów i herbacianej ceremonii. Musimy koniecznie zobaczyć Zamek Nijo (to jedna z największych twierdz Japonii ze słynnymi "słowiczymi podłogami") i Dzielnicę Gion z Aleją Pontocho (czasami krzykliwa, czasami wytworna), która znana jest w całej Japonii z powodu pięknych Gejsz. To tu japońscy mężczyźni przychodzą bawić się w ich towarzystwie w zajazdach i herbaciarniach.

    Zanurzymy się w tej dzielnicy z dziką przyjemnością. Zobaczymy również Świątynię Chionin, która ma największą w Japonii bramę Sanmom mającą świadczyć o wyższości sekty Jodo. Jest to jednocześnie oznaka potęgi szogunów z rodu Tokugawa. Zaliczymy „Spacer filozofa”, czyli jedną z najprzyjemniejszych promenad w Kioto biegnąca wzdłuż kanału obsadzonego drzewami wiśni. Na trasie spaceru spotkamy liczne herbaciarnie, restauracje i butiki z wyrobami lokalnego rzemiosła… Ryokan „Shimizu”. 

 

                                 Świątynie, świątynie, świątynie...

 

TOKIO. Kolacja na wodzie, czyli trochę kulinarnej przyjemności o wielowiekowej tradycji na pokładzie YAKATABUNE (wąskiej, długiej i zadaszonej łodzi), lekko kołyszącej się na falach rzeki Sumida, nad którą zbudowano miasto TOKIO.

  

Post Factum :

    Najpierw zaskoczyli nas rośli, wysocy, dobrze zbudowani mężczyźni. - To jest ich potęgą - pomyślałem, porównując ich do niskich i drobnych Chińczyków, Tajów, Malezyjczyków i Wietnamczyków.

    Potem był szok w metrze. W wypełnionym na maksa wagonie byliśmy jedynymi, którzy nie wpatrywali się w ekran smartfonów i nie grali na ich klawiaturze.

    Zaraz potem kolejny szok. Ledwo wyjąłem przewodnik by zobaczyć, gdzie mamy wysiąść, kiedy już dwie osoby „dopadły mnie” i zapytały - can I help you ? Ten objaw sympatii w stosunku do obcokrajowców towarzyszył nam podczas całego pobytu. 

 

                                        Życzliwość bez końca


      Gratulujemy WAM… Ta otwartość i życzliwość Japończyków zaskakiwała nas wielokrotnie :

- kiedy para nowożeńców, widząc nasze zainteresowanie strojami regionalnymi, podeszła i zaproponowała zrobienie sobie z nimi zdjęć,

- kiedy z życzliwością obsługiwano nas w każdej restauracji, gdzie siedzieliśmy na podłodze i nie bardzo wiedzieli co zrobić ze swoimi nogami,

- kiedy we wspaniałych ryokanach (ich tradycyjnych hotelach - jakoby naszych zajazdach), za zasuwanymi drzwiami zbudowanymi z pergaminu (!?) rozkładali nam łoże (materac) bezpośrednio na podłodze, cierpliwie tłumacząc organizację całego ryokanu,

- kiedy gdziekolwiek otworzyliśmy przewodnik turystyczny. - Can I help you ? - natychmiast ktoś się pojawił.  Itd.... itp... moglibyśmy tu mnożyć przykłady.

    Wielkość narodu manifestuje się życzliwością w stosunku do obcych i z taką samą życzliwością spotkałem się tylko w USA.

    Pisząc o Japonii, trudno nie wspomnieć o jej bogatej historii, okresie szogunatu, wspaniałym Kioto, szkołach gejsz-towarzyszek, ale też tych zajmujących się najstarszym zawodem świata. Seksualną swobodę Japończyków dane mi było niestety poznać tylko z bogatej literatury, kiedy przygotowywałem tę podroż (sic!)

 ----------------------------------------------------
 

    Międzylądowanie mieliśmy w Auckland, w Nowej Zelandii by spotkać naszych przyjaciół i zobaczyć to, czego nie wiedzieliśmy jeszcze  kilka miesięcy temu.                                                                 

-------------------------------------------------------------------------------------------------

          Post factum z tej wyprawy będzie nieco dłuższe bowiem opisałem całą wyprawę w 19 raportach wysyłanych do Małgosi, córki Irenki, też zapalonej podróżniczki. Całość,  cytuję poniżej.

-------------------------------------------------------------------------------------


    Nie mogłem nie zabrać komputera i nie zdecydować się na opisanie naszej kolejnej przygody na zupełnym końcu świata... Kiedyś moja Myszka powiedziała: „bardzo chciałabym zobaczyć Japonię...” I oto jesteśmy w drodze do Tokio. ONA już śpi w naszym piętrowym A380, po doskonałym posiłku, a ja nie mogę oprzeć się wielu refleksjom.

    To kolejny wyjazd w tak krótkim okresie po poprzedniej wyprawie. Była Nowa Zelandia, były Alpy Nowozelandzkie, miłość do James’a Cook’a, wspaniała historia Maorysów, głownie w „wellingtońskim” muzeum Te Papa. Był rejs w Bay of Island, historia kapitana Du Fresne i stara dzielnica Aukland – Purnell.

    Dziś, 11 000 metrów nad Syberią, lecimy na naszą kolejną wyprawę. Wczoraj, z niezbyt wielkim entuzjazmem dopinaliśmy nasze walizy: ZNOWU... Czy to nie za często? Czy nie za szybko? Czy nie za nerwowo? I czy możemy tak zostawić firmę? Podobne wątpliwości nękały nas dwa lata temu po Australii, kiedy pakowaliśmy walizy na Bahamas. Przecież dopiero co wróciliśmy z naszego ukochanego Kościeliska gdzie wypoczywamy jak nigdzie indziej...

    A jednak wystarczyło podjąć spakowane torby i plecaki, powąchać lotniskowej atmosfery by znowu poczuć się wolnym i ciekawym świata. Kochamy to, lubimy podróże i jak rozmawialiśmy kilka chwil temu, kochamy życie, świat i ludzi. Czy to nasza wina, że znaleźliśmy się jak w korcu maku? Choć zbyt późno i być może, ku niezadowoleniu niektórych, to jednak Cyceron miał całkowitą rację twierdząc, że „nic nie scala tak bardzo jak wspólne plany i jednakowe pragnienia”.

    Przed nami ciekawa i egzotyczna Japonia a potem prawdziwa przygoda we dwoje: Królestwo Tonga na końcu świata. 30 godzin lotu tj. dwa pełne dni w podróży w jedną stronę, czyli 60 godzin lotu i 4 dni w podróży w dwie strony z międzylądowaniami. Ktoś zapyta: PO CO ? Może i ma rację. Ale na pewno jest to ktoś, kto nigdy nie marzył o zobaczeniu polowego łóżka Napoleona spod Austerlitz, kto nie odwiedził grobu Damy Kameliowej na cmentarzu Montmartre w Paryżu i kto nie chciał zobaczyć jednego z ostatnich żyjących Karibów na Grenadzie. To ktoś, kto nie czuje bruzdy historii wyrytej w swoim jestestwie.

    TONGA, to 170 w większości niezamieszkanych wysp-atoli, bezludne plaże, przypływające na tarło wieloryby, ciepła, oceaniczna woda, rafy koralowe i tamtejsza gościnna ludność. Podczas swojej drugiej wyprawy w 1773 roku, kapitan James Cook określił je jako „Friendly Islands”. Czy i dla nas okażą się „friendly”? Czy patrzący w tym samym kierunku i mający jednakowe pragnienia my sami nie zawiedziemy we wzajemnych stosunkach na bezdrożach i w traperskich warunkach „czwartego” już świata? Czy potwierdzimy nasze wzajemne uczucia i czy wrócimy jeszcze bardziej szczęśliwi?

    Jestem pewien, że TAK myśląc o moim wnuku, który ma już wkrótce zobaczyć ten jakże skomplikowany świat i marząc, by podążył kiedyś (podobnie jak nasze ukochane Karolinka i Krzyś) śladami naszych wypraw. 

 

A-380 gdzieś na Syberią,     23.05.2012

---------------------------------------------------------------------------------------------------

    I tak oto lądujemy na tokijskim lotnisku Narita a chwilę potem zanurzamy się we wnętrzu skomplikowanego tokijskiego metra. Pierwsze spostrzeżenie: 90% dobrze ubranych, młodych i starszych pasażerów, siedząc lub stojąc, wpatruje się w ekran swojego smartfona, wymieniając korespondencje z kimś po drugiej stronie „łącza”, wprawnie, z wirtuozerią pianisty i precyzją chirurga poruszając kciukiem po płaskim ekraniku... Jesteśmy już starszą generacją i doprawdy nie rozumiemy jak to możliwe by w jednym wagonie, około 50 ludzi, w tym samym momencie otrzymywało lub wysyłało informacje tekstowe, listy, komentarze itp...  Że też to się nigdzie nie pomiesza, nie poplącze, nie pomyli adresata...  To już jest misterium nowego pokolenia.

    Zaraz jednak przychodzi kolejne zaskoczenie: przypadkowi zupełnie ludzie pytają nas skąd jesteśmy i czy mogą nam w czymś pomóc. Oczywiście POLAND zawsze i wszędzie na świecie wyzwala uśmiech sympatii i podziwu, a okazywana na każdym kroku pomoc, jest niezwykle cenna, choćby przy znalezieniu właściwego wyjścia za stacji metra. 

 

                                                         Dżaponia ?

 

    W końcu, niezbyt przyzwyczajeni to tego sympatycznego skądinąd sposobu podróżowania środkami masowej komunikacji, docieramy do naszego hotelu : japoński RYOKAN, czyli tradycyjny angielski Inn, niemiecki Gast House, francuska Auberge, czy też polski Zajazd. Położony jest w dzielnicy Asakusa (Północne Tokio) tuż przy długiej na 100 metrów, obsianej pamiątkowymi butikami drodze do największej w Tokio świątyni Sensoji. Lepiej nie można było! Wchodzimy do pokoju oczywiście "a la japaneese style”: pokoik 3 x 4 metry, stolik o wysokości 20 cm, dwie poduszki „robiące” za krzesła, trzcinowe maty na całej podłodze, a na środku przygotowane „łóżko” tj. dwa materacyki przykryte puszystą, apetyczną, pościelą. Trudno się ruszyć, trudno ustawić bagaże, ale...  jesteśmy w Ryokanie i tego szukaliśmy. 

 

                                            Ani stolika, ani krzesła...

 

                                              Spanie na podłodze

 

    Popołudniowy spacer to kolejne miłe rozczarowania. Byliśmy już w wielu azjatyckich krajach, ale tu jest zupełnie inaczej. Podczas gdy tamte kraje zalała fala amerykanizacji a religie i gospodarki zepchnęły na skraj biedy część tamtejszych społeczeństw, tu widzimy przywiązanie do tradycji, sklepiki, butiki, restauracje w lokalnym stylu, bardzo czyste ulice i doskonale ubranych i życzliwych ludzi. Aż dziw, jak zauważyła Irenka, że ta sympatyczna ludność zapisała się tak niesławną kartą podczas wielu lat historii w stosunku do swoich sąsiadów i wielu więźniów wojennych. Okupacja Korei, wojny z Chinami, linia kolejowa przez Tajlandię do Birmy, nieludzkie traktowanie jeńców wojennych na wielu wyspach Pacyfiku, itp... to coś, co podczas naszych poprzednich wojaży dane było nam „skosztować” jako ciemne strony tego narodu.

 

     

    Krótka wycieczka rikszą i zwiedzamy świątynię Sensoji. A tu kolejna refleksja. Shinto (dosłownie "Droga Bogów"), religia przodków nieco rozmyta buddyzmem, to religia zakładająca, że bogowie „kami” rządzą wszystkim w przyrodzie. Stąd modlitwy o udany egzamin, szczęście w interesach, dobry poród, itp...  Ale co ciekawe, wszystko odbywa się indywidualnie. Nie ma kazań, nie ma wspólnych mszy (nota bene w 1614 roku na stałe wypędzono chrześcijan uznając ich religię za zawłaszczającą jednostkę i ograniczającą indywidualność) i uroczystości kościelnych. Jest skupienie, indywidualna modlitwa, proszenie o łaski. Podczas kilkuminutowych modlitw widzimy biznesmenów w eleganckich garniturach, urzędników w krawatach, uczniów w mundurkach, matki z dziećmi na rękach. Przychodzą, modlą się kłaniając, wdychają dym z palonych kadzideł, piją „świętą” wodę i... szybko odchodzą. Chwila zadumy, prośby, modlitwy... Są też złe demony, których należy się wystrzegać. Przypominają się nam małe kapliczki przy każdym tajskim domu w Bangkoku wypełnione napojami i produktami żywnościowymi, które miały zaspokajać złe duchy i ograniczać ich wstęp do ludzkich zabudowań. Przypomina mi się też moja przygoda z Adamem, moim kierowcą z Beninu w latach 1997-1998 i półnagą Murzynką, spotkaną gdzieś na bezdrożach, która nie pozwoliła podwieźć się  na targowisko, bo mogliśmy mieć w sobie złego ducha.

 

                                              I co wybrać ?

 

    Wróćmy jednak do kończącego się, pierwszego dnia naszego pobytu w Japonii. Jest wieczór. Idziemy do restauracji na kolację. I tu kolejna niespodzianka: najpierw ściągamy obuwie bowiem w Japonii w pomieszczeniach mieszkalnych chodzi się boso. Potem zasiadamy (to zbyt duże słowo, bo do dziś czuję ból w kościach) po turecku przy wysokim na 20 cm stole. Stół o wymiarach 1m x 1m to w zasadzie wielka wmontowana, gorąca płyta/patelnia (0.9 x 0.9 m), na której samemu przysmaża się posiłki. Zamawiamy coś, co ma w nazwie beef, pork, vegetables, eggs i znowu życzliwa sąsiadka i kelner pomagają nam przygotować sobie samemu  bardzo smaczny posiłek. 

 

                                       "Wygodnie" i samoobsługowo

 

Jesteśmy pod dużym wrażeniem przytulnej knajpki, jesteśmy pod dużym wrażeniem pierwszego kontaktu z Japonią. Czy nasza opinia przetrwa do końca? Jutro wyruszamy do Tokio Centrum gdzie zgodnie z planem czekają nas kolejne ciekawostki. 

 

Tokio,     24.05.2012

----------------------------------------------------------------------------------------------------

    Godzina 10h00. Wychodzimy „do miasta” nie wiedząc jeszcze, że przed nami około 20 kilometrów marszu. Ale zaprawieni w Kościelisku... dlaczego nie? Zamiast metra na początek płyniemy do centrum małym stateczkiem przecinającym Tokio. Rzeka Sumida zwraca na siebie uwagę 15-ma mostami, każdy w innym kolorze. Są przeważnie stare, stalowe i solidne. To nie Pont Neuf w Paryżu czy Tower Bridge w Londynie. Ale jest ich aż 15 na odcinku około 10 kilometrów. 

 


     

    Dopływamy do ogrodów pałacowych Hama położonych w miejscu, gdzie Sumida wpada do zatoki Tokijskiej. To raj dla Irenki: kwiaty i krzewy, drzewa i paprocie. Kilka par nowożeńców ubranych w tradycyjne stroje (kimona) pozwala fotografować się do woli. 

 

                                                   Nowożeńcy

 

Nie jest to najpiękniejszy ogród botaniczny jaki widzieliśmy na Martynice, ale... i pogoda tu nieco inna.

Idziemy dalej – przechodzimy przez tokijski targ rybny. Tłum, dziwaczne ryby i wielorakie owoce morza. Wchodzimy w końcu w prawdziwe tokijskie centrum. Dzielnica Ginza to wysokie, nowoczesne budynki. Eleganckie sklepy i wielkie domy towarowe. Tak - należy to zobaczyć, ale to nie jest już ta, polubiona przez nas wczoraj, tradycyjna Japonia. To właśnie ten globalny zamerykanizowany świat, który widzi się Singapurze, Szanghaju i wielu innych, dużych miastach świata.

    Uderza nas jednak czystość. Szukamy drobnych choć śmieci i niedopałków papierosów... NIC. Odpowiedź na tę niewiadomą przychodzi sama już wkrótce. Na chodnikach spostrzegamy znaki (zakaz palenia) a od czasu do czasu grupka mężczyzn ściska się w przeznaczonym miejscu napawając się ulubionym, papierosowym dymem. Te ciekawe obserwacje chodników naprowadzają nas na kolejne odkrycie: wszystkie one (chodniki) przygotowane są dla niewidomych. 

 

 

    Środkiem chodnika idzie bowiem 50 centymetrowej szerokości szlak pociętych w równolegle bruzdy płytek, które tuż przed skrzyżowaniem zamieniają się w kwadraty lub prostokąty jakby nabite główkami nitów. Tu należy się zatrzymać oczekując na dźwiękowy sygnał oznaczający zielone światło. W ten sposób bez białej laski, z zawiązanymi oczami możecie przejść całe Tokio.

    Przed nami Pałac Cesarski. Państwo w państwie. Olbrzymi obszar w środku miasta oblany zewsząd wodą w głębokiej fosie i otoczony wysokim murem. Kilka wjazdowych bram i wycieczki Japończyków robiących sobie zdjęcia na tle ledwo widocznego w dali pałacu.

    "Jak żyć Panie Premierze" - zapytałby producent papryki w Polsce. A jednak tu ludzie wydają się szczęśliwi, respektują władzę i są zdyscyplinowani. Podziwiamy zwłaszcza uczniów szkół podstawowych i średnich. Wszyscy chodzą jednakowo ubrani i to nie tylko w tego samego koloru białe bluzki i granatowe spódniczki: TAKIE SAME KOSZULE, SPODNIE, SPÓDNICE, PASKI, BUTY, TORNISTRY I SKARPETY. Jednolitość posunięta do absurdu. Ale to miły widok a obyczaj na pewno bardziej pożyteczny niż kolorowe hordy „niezależnych” małolatów z kolczykami w uszach, pępkach na wierzchu, gaciach wiszących na biodrach z krokiem w kolanach.

    Obiad zjadamy w taniej knajpce umieszczonej w przejściu pod mostem, 

 

 

a dalej, ostatni już i najbardziej emocjonalny punkt naszego programu: świątynia Yasukini, Świątynia Pokoju dla Narodu.

    Zbudowana w tradycyjnym shintoistycznym stylu chowa prochy 2.5 milionów Japończyków poległych za ojczyznę od początków epoki Meji czyli od roku 1868 roku, kiedy dzięki odpowiednim reformom państwa i armii, Japonia weszła na międzynarodową arenę jako imperium, dążące do światowego rozwoju. Podchodzimy pod skromną świątynię. Nie ma napisów poległych, nie ma grobów, nie ma urn, tabliczek, itp... W ogóle mało jest napisów w językach obcych jakby sami Japończycy chowali to dla siebie. Oddajemy cześć w podobny sposób jak inni, chyląc głowę, choć jesteśmy jedynymi „Białymi”. Wszak wobec śmierci wszyscy jesteśmy równi. Obok świątyni – muzeum.

 

 

    A tam NIESPODZIANKA. Samolot Mistubishi, którym Japończycy zaatakowali Pearl Harbour i parowóz z kampanii tajsko - birmańskiej... Ależ to niemożliwe ! Byliśmy przy moście na rzece Kwai, gdzie jeździła ta lokomotywa, tam też oglądaliśmy muzeum i cmentarz poległych w dżungli Amerykanów, Kanadyjczyków, Australijczyków i Nowozelandczyków. Jak dziś pamiętamy napisy na grobach: Serjeant age 23, Bombardier age 21, Gunner age 23, Saper age 28... „Kolej Śmierci” – tak nazwano budowę tej linii, przy której poległo około 120 000 wziętych do niewoli alianckich żołnierzy,  pracując w nieludzkich warunkach.   120 000 tysięcy ludzi zmarłych z wysiłku, chorób i wycieńczenia w ciągu niecałych 18 miesięcy... Jakżesz wszystko w życiu jest względne… 

 

     

    Dziś robimy sobie zdjęcia przed lokomotywą, która jest niemym świadkiem tamtych wydarzeń, i która pozostanie dla nas jako głęboka rysa na nieskazitelnym jak dotychczas obrazie Japonii. 

 

Tokio,     25.05.2012        

---------------------------------------------------------------------------------------------------

    Dziś wyjazd do Kioto super expresem NOZOMI. To podobno najszybszy i najlepszy pociąg w Japonii. Rzeczywiście: około 700 kilometrów „przefruwamy” śladami prezydenta Kaczyńskiego w ciągu 2 godzin 20 minut. Jazda jest bardzo wygodna. Nie czujemy połączeń szynowych, nie ma zwolnień i typowego stukotu stalowych kół. Szybkość około 300 km/godzinę nie pozwala „złapać” wzrokowo otoczenia w odległości jak myślimy do 100 metrów. Wszystko co bliżej, to jedno rozlane pasmo. Dopiero dalej wzrok opiera się o niezmierzone ryżowiska, domy i osiedla. 

 

                                                       Nozomi

 

    Wcześniej jednak było, tym razem już przyjazne metro. Przyjazne, bo już łapiemy jego system. I tu znów zauważamy pasma dla niewidomych. I znowu przekonujemy się, że miasto zapewniło im nie tylko bezpieczne ulice, ale także niezmierzone czeluści podziemia. Mogą spokojnie poruszać się bez białej laski.

    Do Kioto docieramy o 11h00. Kioto lub Kyoto to podobno najpiękniejsze miasto Japonii. Jakkolwiek Kiotyjczycy zazdroszczą Tokijczykom rozmachu, techniki i nowoczesności, tak dumni są ze swej historii i dobrej kuchni. Ta pierwsza stolica Japonii położona wśród gór typu „beskidzkiego”, rzeczywiście zaskoczyła nas już na stacji kolejowej. Stosy tortów „a la tarta” na wystawie jednej z cukierni wywołały zawrót głowy. Te torto-tarty o pięknie i gęsto ułożonych owocach, sięgających 20 cm wysokości, zawirowały przed naszymi łakomymi oczami kolorami truskawek, malin, borówek, mango, pomarańczy, mandarynek, gruszek i czegokolwiek by człowiek sobie nie wyobraził... 

 

 

    Oczywiście przymusowy postój i nasze łakome podniebienia zaspokojone zostały cienkim ciastem i kawałami pysznych owoców na bazie czekolady i bitej śmietany. Uff...  Teraz szybko w ruch by zrzucać te kalorie.

    Nasz nowy (kiotoński) ryokan usytuowany jest 5 minut spaceru od stacji kolejowej. Cisza, spokój, mała uliczka i niepozorny acz nagrodzony wieloma nagrodami za gościnność i atmosferę ryokan, robi na nas ogromnie przytulne wrażenie. Zobaczywszy 4 wiadra z wodą pomalowane na czerwono pytam właściciela do czego służą? – „To system p-poż na wypadek pożaru”. Omal nie pękam ze śmiechu. Wokoło widzę wszędzie wiszące zwoje nieskładnych kabli elektrycznych - nota bene są wszędzie w azjatyckiej części świata jako świadectwo szybszego rozwoju różnego rodzaju urządzeń zasilanych energią elektryczną niż nieruchomości. Przed sobą mam drewniany ryokan z dużą ilością dekoracyjnego suchego bambusa i nie mogę nie porównać tego do naszych rodzimych przepisów. System p-poż w Irmie pochłonął już około 150 000 PLN. Zrezygnowaliśmy w końcu z podziemnego zbiornika wody p-poż bo kopanie dziury w ziemi, betonowanie i zbrojenie zbiornika to koszt kolejnych 100 000 PLN. Porównując ilość opadów deszczu w Kioto i Kościelisku wychodzi prawdopodobnie jak 1 : 1000, bo tu nigdy nie ma śniegu, rzadko pada i jest sucho...  Skąd więc u nas tak skrajne przepisy? I jak rozwijać kraj, gdzie koszt inwestycji nadmuchany różnymi przepisami uniemożliwia jego szybką amortyzację i szybkie zarabianie pieniędzy, które same w sobie służą do dalszych inwestycji? Oto i jeden z sukcesów szybko rozwijających się gospodarek świata. Czy my Polacy zdamy sobie wreszcie sprawę z tak prostych i ewidentnych praw ekonomii? 

 

Nasz ryokan. Z lewej system p-poż, z prawej rowery do bezpłatnego wynajęcia.

 

                                        Recepcja i obowiązkowe firmowe pantofle

 

    Ale wróćmy to Kioto... Wychodzimy do miasta. Przed nami 15 kilometrów jeszcze w Polsce przygotowanej trasy i kolejne spostrzeżenia na temat tego pięknego kraju. Są i pierwsze niespodzianki: zgodnie z przewodnikami zaplanowałem zobaczenie 4 świątyń a okazuje się, że tak naprawdę są ich tu dziesiątki.

    Przez przypadek docieramy do świątyni Sanjusangendo zbudowanej już w 1164 roku. To największy na świecie drewniany budynek zawierający w sobie 1001 posągów bogini Kannon (bogini łaski) i boginię Kannon o 1000 ramion. Ircia jest pochłonięta filmowaniem i architekturą budowli. W końcu idziemy dalej. Mijamy mniej znane świątynie, gdzie „na Japończyka” trzaskamy tylko zdjęcia. Nieco już zmęczeni docieramy do najbardziej znanej świątyni Kiyomizudera, chluby japońskich mnichów-cieśli bowiem zbudowanej z drzewa bez użycia jednego gwoździa. Myślę o naszym Wojtku i naszych meblach w Irmie, a widząc świątynię muszę przyznać, że (jak zwykle) nie mamy czego się wstydzić...

    Świątynia Kiyomizudera to świątynia należąca "do wszystkich". Na australijskiej wyspie Hamilton Island byliśmy już w takim kościele dla wszystkich wyznań. Kiyomizudera położona jest na wzgórzu górującym nad Kioto. Od 1000 lat pielgrzymi przychodzili tu by modlić się do bogini Kannon o 11-tu głowach, pić wodę i obmywać ręce w łaskodajnym źródle.

    Robimy masę zdjęć, między innymi wśród tutejszych uczniów szkół średnich, bo zauważamy, że szelki i podkoszulki mają też jednakowe. Chciałoby się zapytać - a co z bielizną? Czy też na jedną modłę? Z tłumu „wyławiają” mnie studentki i proszą o statystyczny wywiad z obcokrajowcem. 

 


 

    Najpierw miłe zdziwienie, że from POLAND („we have never seen Polish people before” – jakże błogo łechta naszą próżność) a potem kilka pytań i odpowiedzi, które postanowiłem napisać w zakończeniu – bowiem jak nic pasują na podsumowanie naszej japońskiej przygody.

    Dalej nasza droga wiedzie do dzielnicy Gejsz – Gion. Gejsze to zawód powstały w Japonii w XVII wieku. To kobiety wysoko wykształcone mające towarzyszyć mężczyznom, ale tylko od intelektualnej strony. Często myli się pojęcie Gejsza z dziewczynką zarabiającą na cielesnym oddaniu. To uwłacza prawdziwym Gejszom. Ponieważ jednak świat nie bardzo rozróżnia te dwa zawody, powstało określenie Onsen - Gejsza na ten drugi, znany podobno od zarania świata, zawód. Pławimy się w wąskich uliczkach Gion. Ja oczywiście wszędzie widzę napisy na mojego nosa zapraszające do Onsen-Gejsz. To kilka razy większe niż paryski Pigalle, londyńskie Soho czy amsterdamski Red Light District. Ircia jest zdegustowana... - "Przejdźmy szybciej tę dzielnicę" – nalega widząc moje zainteresowania. "- Jakoś dziwnie przestały boleć Cię nogi..." Fakt. Oczami wyobraźni widzę te lokale a tu czas przejść cudowną uliczką Pontocho... 

 

               Każdy kolorowy napis to imię Onsen-Gejszy - tylko wybrać...

 

    Kiedyś dzielnica homoseksualistów dziś, choć podobno też od nich nie stroni, jest to szereg przytulnych knajpek. Wchodzimy do jednej z nich. Siadamy na tarasie wychodzącym na przepływającą rzekę Kamo. Wokoło sami Japończycy, piją alkoholizowane napoje, jedzą, śmieją się i odpoczywają. To nieprawdopodobne myślę sobie. Oni są niewątpliwie na wyższym poziomie niż wielu z tzw. białej rasy. Tu nie ma Niemców, Francuzów, Anglików i Amerykanów. Oni nie mogą tu szpanować i brylować mocnym dolarem, marką, frankiem czy funtem. Ich waluta i zarobki są o wiele mniejsze i tu mogą czuć się tak jak my kiedyś we Francji, Anglii i Włoszech mając przy sobie słabego złotego i sporą dawkę kompleksów niższości.

    Mocno już zmęczeni wracamy do naszego ryokanu. Jeszcze przebieranka i zdjęcia w japońskich strojach, chłodny prysznic na znużone i bolące po 15 kilometrach nogi... i błogi, 10-cio godzinny sen. 

 

Kioto,     26.05.12

--------------------------------------------------------------------------------------------------

    Poranne wstawanie okazało się mordęgą: skurcz w łydce, ból w plecach i bąble pod stopami. Zastanawiamy się jak oni to robią, że nie mają krzeseł? Ani tu pisać, ani siedzieć, ani wstawać. Nie lepsze są wysokie łóżka, gdzie po prostu spuszcza się nogi na podłogę, czy też krzesła, gdzie do pionowej pozycji jest tak blisko? Nie, u nich robicie wszystko na podłodze.

    Już mniej ambitni, do Zamku Szoguna i Pałacu Cesarskiego jedziemy autobusem. Z nieba leje się żar, bąble coraz bardziej dają mi „popalić”. Wchodzimy do chłodnego wnętrza zamku szoguna i z ciekawością pogrążamy się w lekturze historii. Wcześniej jednak, jak już poprzednio bywało, wpuszczająca przez bramę portierka (studentka prawdopodobnie) widząc mój przewodnik pyta: - „Dżaponia? To skąd jesteście?” I nasza mała historyjka znowu się powtarza.... Och, Ach... POLAND ! Tak. Jak miło być Polakiem, jak dumnym można być będąc Polakiem. To zawsze i na wszystkich lądach ma pozytywne skojarzenia: „za naszą i waszą wolność” – czy jest taki drugi naród na świecie? Kiedy sami skończymy go w końcu krytykować? Kiedy nasze własne media zaczną chwalić nas za wybudowanie 1000 km autostrad zamiast krytykować 20 niedokończonych? Kiedy ten naród zrozumie, że może być dumny ze swoich dokonań i historii? Kiedy zamiast opluwać i narzekać zacznie wywieszać biało-czerwoną jak najczęściej w ciągu roku? 

 

                                                  Pałac  Szoguna

 

    Orzeźwiający chłód wnętrza zamku pozwala na przyswojenie kilku historycznych faktów. Japońscy cesarze popełnili prosty, podstawowy, ludzki błąd: zaufali ludziom i w XII wieku oddali kontrolę swoich prowincji samurajom („dżentelmenom” – właścicielom ziemskim) a stąd już tylko krok do polskich sobiepanów. Z samurajów wywodzili się Szogunowie, czyli wojskowa junta, która przechwyciwszy władzę, nieprzerwanie panowała w Japonii od XII do końca XIX wieku sprowadzając władzę cesarzy do reprezentacji i "prawa milczenia", jak powiedziałby francuski mąż stanu Jacques Chirac. Zamek, który zwiedzamy powstał w 1603 roku. Ma wspaniałe malowidła i kasetowe stropy. Czymże jednak jest wspaniałość a la Japonia czy Korea. I tu i tam pałace, które zwiedzaliśmy, to niezwykle skromne pomieszczenia w porównaniu do europejskich komnat. Tu nic nie kapie złotem, tu nie ma szmaragdów, drogich kamieni, srebra i rubinów. Nic dziwnego, że około 1498 roku, Vasco da Gama płynąc nową drogą do Indii po złoto, drogie kamienie i przyprawy, spotkał się z kompletnym niezrozumieniem przez ówczesnego władcę Mozambiku. Kolorowe paciorki, sukna i stalowe przedmioty były wartościowsze niż ten żółty, miękki kruszec. Skrzypiących podłóg nie jest dane nam posłuchać, bo wszystko oglądać można zza barierki.

    Myszka zachwyca się ogrodami, surowymi na miarę wojskowych, a ja coraz bardziej zwalniam przez potęgujące ból odciski na stopach. Mamusia powiedziałaby hipochondryk, Madziuchna poradziłaby wziąć to na klatę, a ja wracam do starych przyzwyczajeń: zamieniamy środki masowej komunikacji i bierzemy taksówkę. 

 

               Tak...to lubimy (taksówka z koronkowymi pokrowcami siedzeń)

 

    Pałac Cesarski okazuje się zamknięty dla zwiedzających. Pozostaje powrót do hotelu i na stację kolejową, gdzie obowiązkowo zaliczamy torto-tartę z owocami. Ircia, najdroższą w swoim życiu – z owoców mango ułożonych w formę róż za jedyne 95 PLN.

Wracamy do superekspresu NOZOMI. Jak nie dodać kilku słów kiedy wokoło dzieją się fenomenalne fakty: nie napisałem bowiem, że ten super pociąg jeździ na linii TOKIO-OSAKA co 10 minut z dokładnością komputerowo sterowanego metra w Paryżu. Jeden pociąg wiezie około 50 pasażerów w wagonie x 15 wagonów to jest 750 pasażerów w pociągu x 14 pociągów w ciągu 2h20 minut daje 10500 pasażerów w czasie jednego przebiegu i 105 000 pasażerów w ciągu 10-cio godzinnego dnia !! Czy może coś nawalić? Czy może coś się spóźnić? NIE, bo zawaliłby się cały system komunikacyjny. 

 


     

    Wieczorem Myszka zaprasza mnie na doskonałą kolację i tym miłym akcentem kończymy nasz pobyt w Japonii. Jutro wizyta w fabryce FURUKAWA, której przedstawicielem na polskim rynku jest AMAGO. Potem już tylko lot do Auckland w Nowej Zelandii podczas którego podsumujemy pierwszy etap naszej wyprawy. 

 

Kioto,     27.05.2012

---------------------------------------------------------------------------------------------------

    Punktualnie o 7h50 zjawiła się przedstawiciela firmy Furukawa - młoda Lisa pracująca jako Sales Assistant. Ma 25 lat, wynajmuje mieszkanie (aż 17 m2 !) w Tokio za 700 EURO/miesięcznie z czego firma dopłaca jej 500. Była już w Europie z mamą i siostrą na tygodniowej wycieczce. W ciągu tygodnia „zaliczyli” Mont St. Michel i Paryż we Francji, zamek Heildelberg w Niemczech i St. Moritz w Szwajcarii. Uff... gratulujemy tempa i rozumiemy, że Japończycy przeważnie „strzelają” zdjęcia zabytków zza okien autobusów w ogóle z nich nie wysiadając.

    Fabryka jak fabryka. Już dziesiątki widzieliśmy ich w swoim życiu zawodowym. Ani lepsza, ani gorsza od tych zwiedzanych w USA, Kanadzie, Taiwanie, Włoszech, Anglii, Francji, Niemczech czy Korei. Ale „noblesse oblige” i koniecznym jest utrzymywanie stałych, poprawnych kontaktów z dostawcami.

    Już późnym popołudniem docieramy na lotnisko Narita (w Tokio) i rozsiadłszy się w wygodnych fotelach Air New Zealand, przystępujemy do podsumowania japońskiej przygody. Podsumowania ograniczającego się, jak wcześniej wspominałem, do odpowiedzi na kilka pytań studentek w Kioto :

- Skąd jesteście? – z Polski - ouau !!!

- Co najbardziej podoba się Wam w Japonii? – CZYSTOŚĆ, porządek, organizacja życia, dyscyplina mieszkańców (patrz mundurki uczniowskie) i niesamowita uprzejmość Japończyków (ledwie rozłożysz przewodnik czy plan miasta i natychmiast podchodzi ktoś z pytaniem: "Can I help you ???").

- Jak oceniasz japońskie dziewczyny i kobiety? – w 60% niezbyt ładne, głównie z bardzo niezgrabnymi nogami, 25% ładne i przyjemne, 15% nieprawdopodobne piękności (żywe lalki to zbyt niedoskonałe określenie).

    Żegnamy Japonię - prawdopodobnie już na zawsze. Pozostawiła na nas bardzo pozytywne i ciepłe wrażenie. Polecamy ją wszystkim i zapraszamy do nas, do Krakowa lub Kościeliska do zobaczenia naszych zdjęć i jak zwykle wspaniałego filmu naszej Myszki.

 

                                                  Szogun z Gejszą

 

Gdzieś nad Pacyfikiem,     28.05.2012

----------------------------------------------------------------------------------------------------

    Na lotnisku w Auckland lądujemy około 7h45 i od razu włączone telefony komórkowe informują nas, że o godzinie 18h30, polskiego czasu urodził się mój pierwszy wnuk – PIOTRUŚ. Piękne polskie imię. Pędzimy co tchu do naszego hotelu by zobaczyć przysłane już zdjęcia. Jest. Oczywiście piękny i zdrowy choć na razie nie dostrzegamy podobieństwa do dziadka Marka. Może trochę później zarysują się jego rysy... Może choć co-nieco „wspaniałego” po nim odziedziczy ! Wszak każdy chciałby widzieć cokolwiek z samego siebie a pretendentów do tej małej próżności jest wielu. Bo i czworo dziadków i dwoje rodziców, i jeszcze geny z poprzednich pokoleń i rozleglejszej rodziny. Kim będzie ? Jak jemu potoczy się życie ? W jakich czasach przyjdzie mu żyć ?? Czy przeczyta kiedyś wspomnienia dziadka Marka ? I czy może podąży kiedyś śladami jego podróży...? Życzymy Piotrusiowi dużo zdrowia a Rodzicom, pociechy, dumy i radości na całe jego życie. 

 

     

    Po niewielkim odpoczynku rzucamy się w Auckland by przypomnieć sobie miłe chwile ze styczniowej wyprawy. Tak więc knajpki i obiad w Waterfront Zone, muzeum morskie i dzielnica Parnell. Nareszcie docieramy do Kościoła Świętej Marii, na którego zwiedzanie nie znaleźliśmy czasu w styczniu. To najstarszy (1864) i największy drewniany gotyk w Nowej Zelandii. Co ciekawe : „przesunięty” w nienaruszonym stanie o 200 m, podczas budowy autostrady w 1982 roku. 

 

 

    Robimy kilka zdjęć,  rozmawiamy o Henryku VIII ze staruszką opiekującą się tym zabytkiem, zdziwioną naszą wiedzą o tym monarsze i oczekujemy na naszych przyjaciół poznanych w styczniu. 

    Kazik jest Polakiem mieszkającym tu od 1974 roku. Wraz z nieżyjącym już geologiem, podróżnikiem i żeglarzem - Ludomirem Mączką dotarł do Nowej Zelandii po długim, oceanicznym rejsie z Peru poprzez Polinezję Francuską, Wyspy Cook’a, Salomona, Tonga, Fidżi, Nową Kaledonię i Australię. Tu poznał Sherin – rodowitą Nowozelandkę. Po 3 miesięcznym pobycie w Auckland, raz jeszcze wyruszył w rejs, tym razem do Australii, ale zew serca kazał mu wrócić do Sherin i po 3 latach morskiej włóczęgi rzucić definitywnie kotwicę. Właśnie sprzedał swoją własną firmę... i witaj wolności: we wrześniu 4-ro tygodniowe wakacje w Europie a w przyszłym roku - być może rok spokojnej emerytury w Polsce. Co zrobią dalej? Nie wiedzą, ale wiedzą na pewno, że Polska jest pięknym i bogatym krajem dodatkowo doskonale położonym, bo w centrum Europy. 

 

                             To zaszczyt móc Was poznać... DZIĘKUJEMY

 

    Kazik i Sherin zapraszają nas do obrotowej restauracji w wieży w Auckland, gdzie ja stawiam szampana na cześć Piotrusia a oni wspaniałą kolację.

    Żegnaj cywilizacjo – witaj przygodo – jutro już tylko puste plaże, słońce, nasz jacht i sami we dwoje... 

 

Auckland – Nowa Zelandia,                                                            29.05.2012

---------------------------------------------------------------------------------------------------

   

Komentarze