1. DZIECIŃSTWO

 

1.       DZIECIŃSTWO.

  

                           


 


PRZEDSZKOLE I SZKOŁA PODSTAWOWA.

  

Strasznie banalnie brzmi taki wstęp : „urodziłem się w…”. A jednak tak wypada zacząć tych kilkaset stron. A więc urodziłem się w Libiążu Małym (dużo później otrzymał prawa miejskie już jako Libiąż), małej miejscowości pomiędzy Chrzanowem i Oświęcimiem, gdzie moja Mama dostała tzw. wówczas „przydział pracy”. Tak to bowiem bywało z początkiem lat 50-ch ubiegłego stulecia, że człowiek nie wybierał sobie ani miejsca pracy ani miejsca zamieszkania tylko DOSTAWAŁ „przydział” tuż po studiach.  Przydział, czyli NAKAZ pracy. Nakazano tedy mojej Mamie by z Krakowa przeniosła się do Libiąża Małego, małej górniczej miejscowości, by zamieszkała w służbowym mieszkaniu, „familoku” (na Śląsku nazywano tak przedwojenny blok z czerwonej cegły dla rodzin górników) i jako stomatolog leczyła zęby w tzw. „Górniczej Przychodni Przyzakładowej”. To był początek socjalistycznej drogi wiodącej nas do szczęśliwości. Tato mój, był technikiem dentystą i bardzo pracowitym człowiekiem. Na zawsze pozostanie mi w pamięci Jego obraz pracującego „po pracy” (dziś powiedziałoby się na „swój rachunek”), gdzie w łazience (jak to wydaje się nieprawdopodobne) miał swój „warsztat”, na którym królowały sztuczne szczęki, gips, wosk i najróżniejsze, dziwaczne dla mnie narzędzia. Nieodzowny był radioodbiornik, który zrzędził, piszczał, świergotał i ujadał dając zakazany Głos Ameryki lub Wolnej Europy, przedzierając się przez zakłócające fale ówczesnej cenzury. Podobnie jak 70 lat później PIS, tak ówczesny PZPR najlepiej wiedział co jest dobre a co złe, czego należy słuchać a czego się wystrzegać i jak należy żyć.

Moja kochana Mama też była bardzo pracowitym człowiekiem i ten duet techniczno-stomatologiczny wiódł dobre materialne życie jak na socjalistyczne warunki. Ich rzetelność i prawość dodatkowo napędzała im klientów z całej, szeroko pojętej, okolicy…

Do przedszkola poszedłem jak tyko skończyłem 3 lata i jedno tylko powtarzała moja Mama z tamtego okresu… Podobno biłem inne dzieci, kiedy nie słuchały moich poleceń… Czyżby natura „dyktatora” już tak wcześnie we mnie zaowocowała ?

Ta wczesna, beztroska młodość była wspaniała. Pamiętam moich kolegów, niezapomnianych przyjaciół: Piotrka, Ryśka, Bogdana, Jurka i Maćka. Wszyscy byli dziećmi górników. Ich rodzinom „nie przelewało” się, jakkolwiek by to zabrzmiało, ale jedno jest pewne… przyjaźń w tak młodym wieku nie ma ani materialnych, ani ideologicznych, ani rasowych barw. Byliśmy zgraną paką i zgrają super kolegów. Graliśmy w piłkę, bawili się na trzepaku i w moją ulubioną zabawę : w wojnę. Z wystruganymi patykami limitującymi karabiny, goniliśmy po podwórku i okolicznych sadach i „zabijali” jedni drugich okrzykiem „trafiony”…. Ten, który pierwszy to krzyknął pozostawał w grze. „Zabity” – był eliminowany z dalszej gry. Padało tam wiele tzw. brzydkich słów. Piszę „tak zwanych” bowiem czy wyrażanie emocji pewnym określonym dźwiękiem, umownie zwanym „brzydkim słowem”, jest aż tak bardzo naganne ? Czyż nie gorszym jest „brzydkie postępowanie” wobec bliźnich? Chyba jednak to drugie bardziej zasługuje na naganę niż to pierwsze… Tak czy inaczej, już od dziecinnych lat nasiąkłem „wulgarnym językiem”, ale muszę w tym miejscu podziękować moim Rodzicom, że przymykając oczy na te brzydkie wyrazy, ukształtowali mnie jako TOLERANCYJNEGO człowieka, traktującego drugiego równym sobie. Nie ważne było kim byli moi rodzice i rodzice moich kolegów. Nie ważne było jakim literackim, czy nie mówili językiem, jakie ONI mieli wykształcenie i kim byli z zawodu. Liczyła się przyjaźń, dobro i zło. Zwycięstwo i porażka. Lojalność i zdrada, zespół i indywidualizm. Skromność i zarozumialstwo… Dziękuję Wam Kochana Mamo i Kochany Tato… 


 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

I po co w tym cokolwiek majstrować ???

 

A potem była szkoła podstawowa, do której musiałem pokonywać około trzy kilometry każdego dnia wiosną, latem, deszczową jesienią czy bardzo mroźną zimą. Doskonały był smak wykradanych kapust jedzonych na surowo, kiedy przemierzaliśmy kilka uprawnych, nieogrodzonych pól, na tzw. „skróty”.

Szkoła podstawowa to też moja pierwsza miłość już w drugiej klasie. Była starsza ode mnie, a na imię miała Małgosia. Ależ ona mi się podobała, ależ pałałem do niej gorącym uczuciem…

Szkoła podstawowa to również inicjacja papierosowa, kiedy w piątej klasie „dopalaliśmy” w czasie przerw lekcyjnych, schowani w krzakach, zebrane z popielniczek naszych Ojców niedopałki papierosów marki „Płaskie”, „Sporty”, czy „Giewonty”. To również okres „inicjacji seksualnych”, kiedy chodziliśmy z 10-cio letnią Krysią do starego bunkra, by w ciemnościach odkrywać inność jej ciała.

Szkoła podstawowa to w końcu harcerstwo, które dało mi zapach podróży, wolności i traperki.  Mój pierwszy obóz harcerski to Mrzeżyno. Pamiętam jak z plecakiem nieco mniejszym ode mnie żegnałem się z Rodzicami wchodząc do autobusu.

Szkoła podstawowa to także inicjacja historyczna. Już wówczas zakochałem się w tym przedmiocie. Moja ulubiona nauczycielka, kierowniczka szkoły, chętnie oddawała mi swoje miejsce podczas lekcji, sama siadając na końcu klasy, w mojej ławce (zawsze i wszędzie siedziałem w ostatnich ławkach) i obserwowała, jak peroruję o historycznych faktach, o których właśnie się uczyliśmy.

W końcu szkoła podstawowa ukazała pierwszy poważny rys mojego charakteru. Osoby wrażliwej, bezkompromisowej i z poczuciem sprawiedliwości. Często mówiono o mnie „obrońca uciśnionych” bo zawsze za kimś się wstawiałem i kogoś broniłem a także byłem nieugięty, jeżeli chodzi o własne przekonania. W ostatniej, 8-mej klasie, dostałem jedną, JEDYNĄ czwórkę z języka rosyjskiego. Była to moja osobista manifestacja niezgody na socjalizm co oczywiście wyssałem z mlekiem Mamy. Zupełnie nie uczyłem się tego przedmiotu. Do liceum dostać się wówczas można było bez egzaminu mając wszystkie 5-ki na świadectwie. Ta jedyna czwóra zmuszała mnie do przyłożenia się do nauki, „straty czasu” tak cennego dla zabaw z kolegami i podejścia do egzaminu wstępnego z ryzykiem niedostania się do liceum. Podobno nauczycielce od języka rosyjskiego chodziło tylko o nie lekceważenie jej przedmiotu. Wystarczyło przeprosić i zanieść bukiet kwiatów by otrzymać brakującą mi piątkową ocenę… Namawiali mnie Rodzice, namawiała kierowniczka szkoły, namawiali koledzy… Nie ugiąłem się, nie przeprosiłem. Byłem pewny, że nie mam za co, że słusznie nie otrzymałem tej piątki, i że zdam egzamin wstępny do liceum. Nie zaniosłem kwiatów, „straciłem czas” na naukę i…. zdałem egzaminy na ocenę bardzo dobrą… Postawiłem na SWOIM… i zwyciężyłem..

 

LICEUM 

I nadszedł niezauważalnie okres przekształcania się chłopca w mężczyznę. Licealny czas to z pewnością czas prawdziwej inicjacji. Nie tylko tej intelektualnej, ale także tej fizycznej.

Liceum, do którego uczęszczałem znajdowało się w Chrzanowie, a więc około 8 km od Libiąża. Należało dojść do stacji kolejowej 2 km, dalej pociągiem dojechać do Chrzanowa, by ostatni kilometr dojść ponownie na piechotę do szkoły.

Miałem szczęście, bo mój Tato pracował w Chrzanowie i to właśnie z nim dojeżdżałem naszym samochodem Skoda Octavia do szkoły, a z powrotem z grupą kolegów wracałem tradycyjnie pieszo-pociągowo.

I tak w liceum zaczęły się pierwsze schody. Dotychczas pewny siebie, z tzw. dobrej rodziny i wzorowy uczeń w szkole podstawowej… wpadłem na grunt chrzanowskiej młodzieży. Choć takich jak ja, dojeżdżających z okolicznych wsi było aż 40%, to jednak chrzanowska „inteligencja” dawała nam się we znaki. Oni byli „miastowi”, my „prowincjusze” Po raz pierwszy poczułem smak kompleksu niższości, kiedy zaliczany byłem do grupy wiejskich dzieciaków dojeżdżających spoza wielkiego Chrzanowa.

Ksywa Wiącala, zwalała mnie zupełnie z nóg. Nie cierpiałem tego przezwiska, zwłaszcza że niektórzy z profesorów też tak mnie nazywali. Potrzeba było kilku miesięcy by zaprzyjaźnić się z Andrzejem-ksywa Puzon, Rafałem, Jackiem, Januszem-ksywa Misiek, czy w końcu z Karolem, nota bene też ze „wsi” bo z jeszcze odleglejszego Chełmka. Potem było już z górki. Pierwsze „duże” piwa (podczas lekcji lub po lekcjach) degustowałem z Rafałem i Karolem w chrzanowskich restauracjach „Bajka” i „Nowa”. Naszym dowcipnym (jak na owe czasy) hasłem było „Bajka, Nowa i od nowa”…

Liceum to też okres odkrywania wagarów (czasem w mieszkaniu Rafała) i pierwszej, poważnej miłości. Mój mały kompleks niższości zmuszał mnie do unikana wzroku „chrzanowskiej” Urszuli, która bardzo mi się podobała, za to widok Małgosi, Oli, Grażynki czy Mirki, znanych z podstawówki i harcerstwa libiąskich dziewcząt, powodował mocniejsze bicie mojego serca. I tak zadurzyłem się w Mirce, zwanej później Kaśką, w której tak naprawdę kochałem się przez kolejnych 5 lat.

Ten nowy, wielkomiejski, chrzanowski smak życia, spowodował pogorszenie mojej „naukowej” aktywności i z samych piątek w szkole podstawowej lądowałem na progu trójkowo-czwórkowym co tym bardziej lokowało mnie na poziomie „tych z prowincji”. Lepsza jednak był zabawa niż ambicje, które miały odezwać się dopiero po ukończeniu studiów.

Liceum, to też moje poważne starcie z historyczną literaturą. Jakkolwiek w podstawówce królował Arkady Fiedler i jemu podobni, to w liceum pochłonęła mnie literatura wojenna w tym książka pt. Hitler, Studium Tyranii, brytyjskiego historyka Allan’a Bullock, zapewne podsunięta przez moją Mamę, która rozczytywała się w takiej właśnie literaturze. Dzięki Ci Mamuśka… to było ambitne z Twojej strony uwierzyć, że przeczytam to tomisko. A jednak przeczytałem ją dwa razy będąc pod wrażeniem łatwości z jaką niewykształcony człowiek omotał sobie wokół palca (czytaj oszukał) cały pragmatyczny skądinąd naród, opierając się na wątpliwej moralnie i intelektualnie "nowej elicie". Pół wieku później, kiedy polski PIS dochodził do władzy, choć wydawało się to jakby z innej planety,  to przypomniała mi się właśnie ta książka.

       Liceum to też kolejny pokaz mojego charakteru, kiedy nakazano nam pisać przyjacielskie listy „do polskich żołnierzy czasowo stacjonujących w Czechosłowacji”. Wiedziałem z domowych rozmów Rodziców, że była to zwykła agresja polskich, rosyjskich i niemieckich (NRD) wojsk na czechosłowacką chęć oderwania się od tzw. bloku socjalistycznego i nie zamierzałem niczego i do nikogo pisać. Oficjalnie wystąpiłem do profesora, że ja nie będę pisał żadnych listów, bo nasi żołnierze nie stacjonują tam czasowo, ale zbrojnie i agresywnie.  Jakiś czas później, ponownie „wychyliłem się” na lekcji języka polskiego, kiedy w ówczesny, „przykładny sposób”, profesor stwierdził, że tak naprawdę to „nie wiadomo kto popełnił zbrodnię katyńską”. Zgłosiłem się z ostatniej ławki i powiedziałem: - Panie profesorze, to nie jest tak, że nie wiadomo kto. Zrobili to Rosjanie. Mój dziadek, Major Wojska Polskiego został tam zamordowany i posiadamy w domu jego ostatni list, kiedy żegnał się z Babcią, bo za godzinę miał zostać wywieziony w „nieznane”. Dziś wiemy, gdzie … Zapadła cisza i poczciwy profesor nie bardzo wiedział jak z tego wybrnąć będąc przekonanym, że mam rację. Swoją drogą ciekaw jestem czy mój profesor, skądinąd wspaniały polonista, cokolwiek i kiedykolwiek "przekazywał" o mnie (nie wiem, czy miał taki profesorski obowiązek w tamtym kwitnącym socjalizmie) za moje/nasze rodzinne poglądy. 

      Okres liceum to również rozkwit harcerstwa. Jako „dorośli” należeliśmy do tzw. Drużyny Starszo -Harcerskiej, która przygotowywała i montowała obozy dla młodszych druhów. A więc zbijanie latryn, rozstawianie woskowych namiotów, budowanie kuchni polowej, itd... było naszym obowiązkiem. To był wspaniały okres przyjaźni z Zyziem, Wojtkiem, Jaśkiem i Andrzejem. To też okres inicjacji mocnego alkoholu, gdzie królowały okropne, lepkie, ale słodkie cytrynówki i pomarańczówki. Wówczas też, udzieliłem mojego pierwszego wywiadu radiowego. Było to na obozie harcerskim w Krempachach, kiedy ulewne deszcze spowodowały wylanie okolicznych potoków i zalanie obozu. Byliśmy ewakuowani przez straż pożarną i wojsko. Wytypowany zostałem przez Komendanta na „rzecznika prasowego” i to ja opowiadałem dziennikarzowi Polskiego Radia o naszych przygodach, naszej "odwadze", ewakuacji, pomocy strażaków i wojska.   

      Ta libiąska przyjaźń doprowadziła do wspaniałych wakacji autostopowych wokoło całej Polski. I tak, z „naszymi dziewczynami”, objechaliśmy na pakach samochodów, w śmierdzących szoferkach i prywatnymi samochodami, całe polskie Wybrzeże i Mazury…. Ależ to były wspaniałe chwile. 

     W tym miejscu, nie sposób nie opowiedzieć potomnym o muzycznej przygodzie Dziadka Marka. Tak, był taki epizod. Wojtek (gitara prowadząca), Jasiek (gitara basowa) i Zuziu (perkusja), założyli zespół big bitowy, bo tak to wówczas się nazywało. Próby odbywały się w piwnicy, która zamykana była na duży zardzewiały klucz. I właśnie nie wiem kto zaproponował nazwę zespołu „Duży Zardzewiały Klucz”, a że modny był język angielski, tedy przetłumaczyliśmy to na „The Big Rusted Key”…. i tak zostało. Graliśmy popołudniami w kawiarni libiąskiego Domu Kultury, ale również w wielu okolicznych wsiach i miasteczkach na studniówkach, imprezach młodzieżowych i potańcówkach. Jak myślicie… co ja robiłem jako czwarty w tym 3-osobwym zespole ? Ano posiadając teoretyczną funkcję elektro-akustyka, który prawdę mówiąc nie miał pojęcia, dlaczego gra gitara elektryczna, miałem za zadanie „organizowanie” najładniejszych dziewczyny dla całego zespołu, kiedy kończył się oficjalny program a zaczynała nasza zabawa. Kiedy gasły już imprezowe światła, to w naszym małym gronie degustowaliśmy cytrynówkę i pomarańczówkę w towarzystwie „zorganizowanych” przeze mnie nastolatek.      

     I przyszedł ten trudny okres wyboru… Zbliżał się koniec liceum i należało wybrać kierunek dalszej edukacji. Oczywiście pierwsza myśl i życzenie Rodziców to medycyna OK… Zapisałem się na tzw. fakultet biologiczno-chemiczny, czyli dodatkowe zajęcia właśnie z tych przedmiotów. Lubię chemię i biologię i wszystko wskazywało na to, że na medycynie się skończy. Wskazywało… Bo pierwsza wizyta na Uniwersytecie Medycznym skonfrontowała mnie z olbrzymimi tomami anatomii Bochenka. Załamałem się : to ja mam posiąść taką wiedzę? To ja mam się nauczyć tego na pamięć? To jakiś żart czy prima aprilis…? Niestety ułuda okazała się prawdą i moja przyszłość musiała nabrać innych kolorów. Co kocham? Oczywiście historię. A skoro historia to logiczne jest prawo… Historia uniwersytecka, jako kierunek studiów, nie była w ogóle brana pod uwagę…”bo przecież nie będziesz uczył dzieciaków historii w szkole podstawowej” (jakby to była jakaś kara…). Ok. Idę na prawo. Kończę więc z fakultetem biologiczno-chemicznym i przykładam się do historii by właśnie z historii zdawać maturę… Na maturze rzeczywiście błyszczałem, ale wcześniej… pech chciał, że w pociągu spotkałem starszego o rok kolegę Ryśka, który właśnie zaczął studia prawnicze. - No, jak tam jest Rysiu… Dużo masz wkuwania ?  - Stary… to jest zajeb… Prawo rzymskie, które wkuwam nie wiem po co, to jest kilkanaście tomów !!! Super : podciągnięty jestem w biologii, chemii i historii ale kilkanaście tomów wkuwania na pamięć… co to, to nie… Trzeba zostać inżynierem. Muszę wykorzystać zdolności w matematyce, gdzie wystarczy zrozumieć. Co prawda nienawidzę fizyki, ale od czego są kochani Rodzice… - Chcesz na AGH to wspaniale. Załatwimy ci lekcje z fizyki u asystenta na AGH, który, jeśli będzie w komisji egzaminacyjnej, to pomoże ci dostać się na górnictwo. To niezły pomysł, bo może kiedyś zostaniesz dyrektorem na kopalni „Janina”… Super… idę w to. Pojechałem na AGH by złożyć papiery, kiedy już na miejscu dowiedziałem się, że górnictwo to najsłabszy wydział na AGH… Cholera. Choć ambicje jeszcze nie te, to jednak tak całkiem być na samym dole drabiny agiehowskiej ? - A co jest nieco trudniejsze? Na pewno geologia. Super, składam tam papiery…

 I tak zdałem egzaminy i pojechałem podziękować asystentowi za pomoc. 

Jakież było moje zdziwienie, kiedy już na wstępie powiedział… - Co nie udało się ? Szkoda, ale ma pan możliwość starania się za rok. - Jak to nie udało się, przecież jestem na liście… - Nie, ja sprawdzałem listę na Górnictwie i nie ma pana …- Oj, sorry, w ostatniej chwili przerzuciłem się na geologię…

      Pomoc Asystenta w dostaniu się na studia okazała się żadna. Nawet nie wiedział, gdzie zdawałem, ale trochę fizyki na pewno mnie nauczył. Cóż… pozostało wraz z Zyziem uczcić moje przyszłe studia. Kupiłem cztery butelki wina Patykiem Pisane (najtańsze świństwo z jabłek robione) i pojechaliśmy autostopem do „mojej” Mirki, która przebywała właśnie na obozie harcerskim w Wysowej… Świętowanie mojego sukcesu było intensywne do tego stopnia, że w półbutach ze szpicem, tzw. bitlesówkach, musieliśmy zmykać górskimi szlakami z Wysowej do Krynicy przed podobno szukającą nas milicją za zakłócanie ciszy nocnej na Obozie Harcerskim. Kiedy doszliśmy do pierwszego domu w Krynicy i pozwolono rozbić nam namiot w ogrodzie, nasze stopy krwawiły od obtarcia… Ale tak wówczas świętowało się dostanie na studia …


Komentarze