2. MŁODOŚĆ

 





               I nadszedł ten wielki dzień. STUDENT. Zostałem studentem Akademii Górniczo-Hutniczej, prestiżowej i jednej z najlepszych uczelni wyższych w Polsce. Nadszedł ten dzień, kiedy spakowany pojechałem z Małego Libiąża do wielkiego Krakowa. Dumny i podekscytowany, radosny z wysoko podniesioną głową, ale też z poczuciem niepewności. Wchodziłem bowiem w wielki świat. Szybko okazało się, że ponownie jestem prowincjuszem, że ponownie złapał mnie za krtań kompleks niższości tym razem spotęgowany po dwakroć, bo oto okazało się szybko, że nie tylko Libiąż, ale również Chrzanów to odległa prowincja by nie powiedzieć mała wioska. Znowu tych kilka tygodni by przekonać do siebie moich przyszłych przyjaciół, znowu trochę czasu by poczuć się pewnym siebie i nawiązać przyjaźnie, które trwają aż do dziś.   

 

         Z perspektywy mojego długiego już życia nie można oprzeć się refleksji, w jakim stopniu ważne są emocje i ludzkie kompleksy, małe czy duże, umiejętnie skrywane czy wręcz otwarte, kompleksy wyższości czy niższości. W jak dużym stopniu wpływają one na nasze życie i nasze relacje z otoczeniem, jak bardzo ingerują w naszą inteligencję i nasz zdrowy rozsądek, jak bardzo determinują nasze zachowanie i w efekcie wpływają na nasz los i nasze życie. Czy ludzie myślą o tym, analizują to i uświadamiają sobie moc swoich kompleksów ?  Emocje i kompleksy są jak bezwładna masa ołowiu, która zwala się na nasz rozum i przytłacza otwartą analizę i zdrowe, kartezjańskie myślenie. Jest jak walec, który przewala się po naszym umyśle i to ONE w dużej mierze decydują o naszym zachowaniu… Jak im się oprzeć ? Jak się ich pozbyć, jak je ujarzmić ?? Ileż wybitnych inteligencji zostało przez nie zmanipulowanych. Ileż mądrych i inteligentnych ludzi zniszczyło swoje i swoich bliskich, życie. Jak pomóc tym, którzy nie mają wystarczająco siły by im się oprzeć ?? To zadanie dla psychoanalityków i psychologów. Trzy razy w moim życiu, walec kompleksu niższości przejechał się po moim jestestwie. Raz, kiedy dostałem się do liceum, raz, kiedy dostałem się na studia i raz, kiedy jako emigrant wylądowałem z pustymi kieszeniami, bez znajomości języka, bez pracy i dachu nad głową, w bogatej  Francji… A jednak udało się. Moja rada ?... Duże poczucie własnej wartości w każdym otoczeniu podlane sosem pokory… Da się !!!   Z emocjami jest znacznie gorzej.


      Wróćmy jednak do moich pierwszych dni w Krakowie, tej w wielkiej kolebce intelektu jak mawiała moja Siostrzyczka, kiedy to jako parweniusz przyjechałem ze stacji Libiąż Mały. Nie mogę tu pominąć jednego z Krakusów, który już na progach AGH, okazał się wyjątkowo sympatycznym i otwartym facetem. Jemu od samego początku „wisiało” skąd przybywam. Na imię ma Krzysztof a pseudonim Karol. Wielki, gruby i dobroduszny. Niezgrabny w swym cielsku, ale noszący miłość w sercu. Platfus, ale wysportowany. Grubiański, ale ciepły. Przekleństwami utkawszy swój potoczny język a jednak ukwiecał go wspaniałymi przenośniami, porównaniami, cytatami i ciętymi ripostami językowymi na mickiewiczowskim, szekspirowskim czy molierowskim poziomie. Fredro by się zarumienił a Sienkiewicz cieszył z często używanych z jego literatury zdań… I tak, szybko swój poczuł swego i do dziś, pomimo odmiennych poglądów politycznych, cenię tego faceta za jego uczciwość, jego wybitnie humanistyczny umysł, jego inteligencję, hojność i jego dowcip. Tak… Wraz z Karolem szybko zamieniłem chrzanowską Bajkę i Nową na krakowski Ermitaż i Warszawiankę, gdzie zaczęliśmy spędzać więcej czasu niż na geologicznych wykładach, by planować wyjazdy na narty do Szczyrku lub kajaki na Czarną Hańczę. Wkrótce do ekipy dołączyli Bogdan ksywa Bogusia, Krzyś-Kidul, Andrzej-Szeryf, Czesio, Jurek-Słoń, Wacio, Zbychu-Kurdi, Tomcio, Marzenka, Beatka i Halinka…, która już wkrótce została moją kolejną miłością i małżonką. To były również bardzo beztroskie chwile. Studia w Krakowie i rozłąka z libiąskim towarzystwem wpłynęły w oczywisty sposób na oziębienie mojego uczucia do Mirki a bujne, studenckie życie w akademiku przy ulicy Reymonta, nie napawało do tęsknoty za licealnymi przyjaciółmi i harcerstwem… 

 

     I tak nadszedł ten potworny, 1974 rok, kiedy w dniu moich 21 urodzin, dokładnie 3 października, żegnałem na libiąskim cmentarzu mojego Tatę. Jeszcze miesiąc wcześniej widzieliśmy się w Opolu, kiedy Rodzice jechali na pierwszy od wielu lat urlop do ówczesnego NRD, a ja z kumplem Zyziem wracałem autostopem z objazdu po Polsce. Spotkaliśmy się wszyscy na wylotowej drodze z Opola do Krakowa. To była krótka rozmowa, kilka miłych chwil, kilka pytań : - jak było na stopie czy jesteście zmęczeni, wracajcie szybko do Libiąża bo zrobiłam garnek zupy na Twój powrót.. itp…, a z mojej strony : - dzięki, życzymy wam z kolei udanego urlopu, nie dajcie się Niemcom, przewieźcie jakieś niemieckie parówki i…niebieska Skoda Octavia odjechała w zachodnim kierunku… To było moje ostatnie spotkanie z żywym Tatą.

Dwa dni później był telefon, że Tato miał pęknięty wrzód, że jest w szpitalu we Wrocławiu pod wspaniałą opieką, bo duża część naszej rodziny, lekarze, właśnie tam pracowali lub mieli swoich znajomych. Po dwóch tygodniach Mama wróciła do Libiąża po "jakieś" ciuchy dla Taty i zabrała mnie do Szczawna, gdzie u cioci czekaliśmy na wyjście Taty ze szpitala. Taka była oficjalna wersja - tylko dla mnie. Jednak już wieczorem, pierwszego dnia w Szczawnie, Mama posłała mnie po okulary do swojej torby podróżnej. Otworzyłem ją i szloch zatkał mi płuca. Nie mogłem oddychać, dusiłem się, szlochałem i krzyczałem… Klęczałem i szlochałem nad ta nieszczęsną torbą i nie mogłem się podnieść… W torbie, przez przypadek, zobaczyłem czarne ubranie Taty i czarne lakierki… Zrozumiałem po jakie „ciuchy” Mama wróciła do Libiąża… To było ubranie do trumny… Nie zapomnę tego „odkrycia” do końca moich dni...

A potem był pogrzeb. Tato miał zaledwie 48 lat i był bardzo poważaną osobą w okolicy. Pracowity, dokładny, uczciwy i rzetelny. Był społecznikiem. Był radnym, związkowcem i działaczem Związku Wędkarstwa Polskiego. Miał wielu przyjaciół, był wesoły, pełen życia i skrajnie tolerancyjny.

Pamiętam, że jako młody człowiek nie mogłem zrozumieć jak taki opozycjonista, były AKowiec i WINowiec może przyjaźnić się z I-szym sekretarzem POP (Podstawowa Organizacja Partyjna – PZPR-u) z libiąskiej Kopalni Janina. A jednak…

 Pamiętam, kiedy kątem oka spostrzegłem w mrokach kinowej sali Jego ogromne łzy spływające po starannie ogolonych policzkach, kiedy wspólnie oglądaliśmy film pt. „Hubal”.

Nie zapomnę Jego ciepłych rąk leżących na moich 11 letnich piersiach, kiedy stał przytulony za mną na mszach świętych.

Mając wielu znajomych, Tato pomagał ludziom w najróżniejszych sprawach, ale wypraszał zawsze tych, którzy przychodzili rewanżować się dobrym, niedostępnym wówczas koniakiem, czy jakimiś innym prezentem. Nie tolerował tego i jak kiedyś powiedział : „Dobre uczynki wracają z podwójną mocą. Nie oczekuj zapłaty a pomagaj komu możesz”. Dziś te słowa kieruję do wszystkich a zwłaszcza do moich synów i wnuków. Moje życie może potwierdzić, że sprawdziło się… Dostałem więcej niż dawałem…

Pogrzeb miał miejsce w dniu 3 października 1974 roku, a więc dokładnie w dniu moich 21 urodzin. Przybyło wiele osób z Libiąża i z Chrzanowa. Była Orkiestra Górnicza a ja właśnie wchodziłem w pełni dojrzały wiek. Wchodziłem w pełni dojrzałe życie i w pełni odpowiedzialny sposób chciałem być ochroną i podporą dla Mamy i Siostry. Zostałem jedynym mężczyzną w naszej Rodzinie. Wziąłem na siebie ambitny obowiązek i już wkrótce, za pierwsze pieniądze zarobione w Studenckiej Spółdzielni Pracy „Żaczek”, kupiłem im w ówczesnym biurze podróży „Orbis”, jakąś zagraniczną wycieczkę. Tak, przejmowałem się nimi, tak kochałem je, tak zawładnąłem nimi, tak chciałem przychylić im nieba, tak byliśmy razem jak nigdy wcześniej. Tak, OBIE należały TYLKO do mnie….

 

     Życie jednak jest przewrotne i niekoniecznie zgadza się na napisany przez nas samych scenariusz… Czarne chmury nadchodziły nad naszą, uszczuploną już rodzinę…

Rok później, los skazał na Libiąż Mały, podobno dobrego, uniwersyteckiego, krakowskiego chirurga za alkoholizm. Wylądował w hotelu robotniczym, którego kierownikiem był ojciec mojego przyjaciela i w towarzystwie górniczej braci nie wychylał głowy zza kieliszka.  A jednak w Przyzakładowej Przychodni Zdrowia, gdzie go zesłano, spotkał przyjazne oko mojej Mamy… Zbyt przyjazne, bo już rok później wyszła za niego potajemnie za mąż i wprowadziła na nasze domowe salony. Siadał na meblach mojego Taty, jadał widelcami w połowie należącymi do mojego Taty i spał w łóżku mojego Taty, w pościeli w połowie należącej do mojego Taty. Zamieszkał pod dachem domu, który NIGDY by nie powstał, gdyby nie operatywność i zaradność mojego Taty. Plamił w całej okolicy nazwisko WIĄCEK a wszystkim co otrzymał od mojej Mamy odpłacał kpinami na jej temat, obrażaniem jej najgorszymi wulgarnymi epitetami i libacjami, często w obecności „życzliwie” mnie o tym informującego Ojca mojego przyjaciela… Trudno się dziwić, że musiało to źle się skończyć. Nie mogłem tego wytrzymać, reagowałem często brutalnie by w końcu rozdarty i odrzucony wyprowadzić się na długich 8 lat i "zapomnieć" o mojej Mamie.

Bo… Kochana Mamo… To nie chodziło o to, że nie miałaś prawa. Miałaś. Byłaś w najpiękniejszym okresie swojego życia : młoda, elegancka, inteligentna, ciekawa świata, entuzjastyczna, wreszcie w SWOIM pięknym ogrodzie, swobodna finansowo i świat też zawalił się na Twoje kobiece ramiona. Nie o to chodziło, że ktoś inny zabrał mi coś najdroższego, że nie godzien był pamięci mojego śp. wyidealizowanego Ojca, i że zabrał mi moją miłość do Ciebie. Również wyidealizowanej, czystej, pięknej, pracowitej, obdarzonej wieloma talentami, mądrej i wydawało mi się najwspanialszej. Nie, nie o to nawet chodziło, że jakiś OBCY facet zabrał mi możliwość przychylenia Ci nieba i plamił Twoje święte dla mnie imię przy kolejnym kieliszku wódki. Nie, nie o to też chodziło, że moje rozbudzone poczucie odpowiedzialności odrzuciłaś jak zużytą ścierkę…. Chodziło tylko o to z kim to zrobiłaś i w jaki sposób…

 

I w tym najtrudniejszym momencie mojego życia, kiedy świat zawalił się na moją głowę, znalazła się ONA. Halinka z Brzeska. Do tej pory wspaniała koleżanka, rozśpiewana i wesoła, lecz daleka od naszych studenckich imprez i rozrywek. Skromna i wycofana nieco od naszego burzliwego studenckiego życia.

To Ona znalazła mnie, kiedy płakałem samotny na ławce pod dworcem kolejowym w pierwszy dzień Świąt Wielkanocnych. To Ona zmieniła moją optykę i dała mi spokój. To Ona stała się moim spowiednikiem. To Ona zaszczepiła mnie egzystencjalizmem, Sartre'em i Schopenhauer'em. To Ona w końcu była moją podporą i to Ją szczerze pokochałem.

Zbliżał się koniec studiów a ja zmieniłem się o 180 stopni. Kiedy kumple pytali – Marciu, kiedy Ty udawałeś ? Wtedy, kiedy szaleliśmy w akademikach, na rajdach i praktykach studenckich, czy teraz, kiedy jesteś taki „święty” i taki ustatkowany….? - NIGDY kochani… po prostu postrzeganie świata mi się odmieniło…

 Stąd było już blisko do oświadczyn. Pojechaliśmy autostopem do Bułgarii i na plaży w Sozopolu, niedaleko granicy tureckiej, oświadczyłem się Halince. Datę ślubu ustaliliśmy na 02.07.1977 roku i tak też się stało. Niestety ani Mama ani Siostra, która pozostała z Mamą i jej drugim mężem, nie uczestniczyły w naszej uroczystości ślubnej.

I to dopiero wtedy obudziły się we mnie poważne ambicje i chęć walki o rodzinę i przyszłość. Pierwszą decyzją było znalezienie pracy, która zapewni nam mieszkanie (wówczas okres oczekiwania na mieszkanie wynosił kilka lat). Nie ważna była jakość pracy i pieniądze. Nie ważna była możliwość kariery. Ważny był własny dach na głową w „bezpiecznej” odległości od Teściowej. Dobrej i uczciwej Teściowej a jednak jakże odległej mentalnościowo ode mnie. To bezpieczeństwo określiłem na około 100 km i rozpocząłem szukanie pracy w Nowym Sączu, Rzeszowie i Tarnobrzegu. Nie naszukałem się długo, bo wracając z wesela Andrzeja-Szeryfa z Lublina zatrzymałem się „przy okazji” w Tarnobrzegu i zapytałem o pracę w pierwszej firmie na mojej liście (TPBP, czyli Tarnobrzeskie Przedsiębiorstwo Budownictwa Przemysłowego). - Tak, szukamy kogoś do pracy, ale do Działu Geodezji. Może pan zacząć jako pomocnik Technika Geodety. - A mieszkanie ? - Przez 6 miesięcy zapewniamy pokój w hotelu robotniczym a potem 4-pokojowe mieszkanie…- BIORĘ !

 

I tak rozpoczęła się moja kolejna życiowa i pierwsza zawodowa przygoda…

Komentarze