EMIGRACJA - Montmartre - List Nr. 7

 

                                                                                    Rosny Sous Bois, 17.07.1984


Kochana Mamo,

Dziękujemy Ci za dwa ostatnie listy. Odpiszę za jakiś czas. Póki co bardzo ucieszyłem się, że podróżujesz. Pamiętam, że przez kilka pierwszych lat na studiach, przechodząc koło biura ORBIS’u na Placu Szczepańskim (Kraków), marzyłem i trwałem w postanowieniu, że za pierwsze zarobione pieniądze kupię Wam (Tobie i Tacie) trzydniowy pobyt sylwestrowy w Budapeszcie lub Leningradzie. Pamiętam, że kosztowało to 2000 zł/osobę… Stało się inaczej… Dziś nadrabiaj to za Was dwoje choć nie za moje pieniądze, bo jak na razie, tom okrutny dziad…

 

Piszę na kartce, na której na odwrocie jest podanie o pracę do jednej z geologicznych firm francuskich. Wysłałem już 50 takich listów „spontanicznych” i na dziś dostałem 3 (słownie trzy) odpowiedzi : dwa negaty i jeden pół-negat, tzn. teraz mnie nie chcą, ale trzymają mój życiorys „pod ręką”. Jeżeli będą kogoś takiego potrzebowali w przyszłości to (podobno) się odezwą. Ale nie załamuję się. Będę szukał adresów i pisał, pisał i pisał. Jednym z działów matematyki, którą lubiłem była statystyka i rachunek prawdopodobieństwa (w przeciwieństwie do całek, które zawsze były dla mnie niezrozumiałą abstrakcją). Tak więc piszę, piszę i piszę, bo wiem, że jeżeli na 10 prób mam jedną szansę, to na 100 prób mam 10 szans a na 1000 mam 100 szans, Sukces więc, jest tylko kwestią ILOŚCI włożonej pracy…

                          


                                      Piszę, piszę i piszę….

 Podobnie było z hotelami… schodziłem cały Paryż, złożyłem ponad 100 ulotek… Długo, długo NIC - a jednak coś w końcu wyszło i to daje nadzieję. Chodząc po Paryżu do różnych stowarzyszeń, klubów, itp. zdobyłem już około 150 adresów firm geologicznych, wiertniczych, kopalń, itp… Wszystko jedno co. Byle tylko było związane cokolwiek z „ziemią”. Mam zamiar napisać do nich wszystkich choć na razie… wstrzymuję się ze względu na prawdziwy kryzys finansowy…

 Przedszkole kosztuje, ja wciąż dorabiam na lewo i prawo jakieś naprawdę marne grosze bez jakiejkolwiek stabilizacji… i nawet na znaczki na listy brak.

 

A teraz ostatnia już sprawa. MONTMARTRE. Spełniam Twoją prośbę i piszę parę słów o tym wzgórzu. Bywam na nim dość często, choć oddając sprawiedliwość, jak dotąd zawsze w psychicznym dołku. Dlatego mój Montmartre nie jest słoneczny i radosny. Jest różnorodny i uśmiechnięty a to już wystarcza i zasługuje na tych parę zdań. 

Z ulotki wydrukowanej w 15-tu chyba językach (w tym polski) dowiadujesz się, że jest to wzgórze, na którym wznosiło się sławne we Francji opactwo Benedyktynów. Podobno uświęcone jest śmiercią pierwszych męczenników Paryża. Wzgórze pokryte było winnicami, które dostarczały wino dla Paryżan wywodzących się z ludu Parisis, zamieszkałego głównie na sekwańskich wyspach, dziś Cite i St. Louis. Bazylikę zbudowano w stylu Romano-Bizantyńskim dość późno, bo dopiero w 1870 roku, dzięki Specjalnej Ustawie Zgromadzenia Narodowego (Parlamentu) i niezliczonym ofiarom płynącym z całej Francji. Jest to miejsce zbierania się modlących tłumów w godzinach ciężkich doświadczeń Francji takich jak w przeszłości wojny w 1914 i 1939 roku, czy wojna w Algierii. Od 1885 roku w Bazylice Najświętszego Serca (La Basilique du Sacre Ceur) trwa nieprzerwanie w dzień i w nocy adoracja Jezusa Chrystusa wystawionego w Monstrancji głównego ołtarza. Jest to taka paryska Jasna Góra pozbawiona oczywiście takiej historii, treści i czci, bo któż inny na świecie niż Polacy ma tak wrażliwą i jakąś niepowtarzalną duszę.

Dostać się na Montmartre można trzema sposobami. Wąską drogą, kolejką szynowo-linową lub usianymi z każdej strony schodami. Z samego wzgórza widać prawie cały Paryż z jego dachami, wśród których tu i ówdzie wystrzela wieża jakiegoś kościoła. Na prawo symboliczna wieża Eiffla, trochę w lewo Tour Montparnasse. No i niezmierzony tłum ludzi, trzask migawek aparatów fotograficznych, szum kamer i tłoczących się pod bazyliką przyszłych właścicieli zdjęć. 

 

PARISIO KOSMOPOLITO ciśnie się do ust tekst Argentyńczyka z mojego hotelu… Tak - znowu cały ten świat. Młodzież grająca na gitarach i malarze rysownicy na asfalcie. Młoda dziewczyna śpiewająca piosenki Edith Piaff i grający kataryniarz. A wokoło te niezliczone języki i narodowości świata. Jest mi już trochę lepiej, już unoszę się w tej swobodnej masie, już nurkuję w jej obserwowaniu i zapominam o problemach. Samej Bazyliki nie czuję, nie mogę się skoncentrować, nie mogę kontemplować. Choć Łysiak nauczył mnie rozumieć architekturę, wolę robić to w samotności. Ten tłum rozprasza i zmusza do innych refleksji. Sam w sobie jest cholernie interesujący. Przechodzę dalej, odchodzę od Bazyliki i wpadam w montmarski Nesebar. Wąziutkie uliczki w tym jedna z najstarszych w Paryżu o brukach jeszcze z Średniowiecza. Wszędzie okiennice i ukośne dachy. Każde drzwi wołają byś wszedł. Bądź to rozpostartymi straganami z pamiątkami bądź to nachalnymi sprzedawcami. Knajpki, obrazy, starocie, wystawy. Wokoło chmara portreciarzy : „Portret pour vous ? Votre fiancee ? Votre enfant ???”Non merci”. Choć rozluźnienie zmusza Cię do uśmiechu, wewnątrz głęboko drzemie uśpiony chwilowo stres. Portreciarzy pełno, ale jakoby chętnych nie było. Ale skądże. Pod każdym murem, przy każdym metrze krawężnika, na środku uliczek, gdziekolwiek, wszędzie ktoś pozuje, bo ktoś wybrał taki rodzaj montmarskiej pamiątki. Idę dalej z głupia frant pytając w knajpkach o „boulot” czyli jakąkolwiek pracę. Oczywiście na nic nie liczę : tu to nie jest możliwe. Nie mam pozwolenia na pracę. Traktuję to raczej w konwencji zabawy. Nie mogę już mieć złego humoru i stres schodzi coraz głębiej, Chowa się na dnie mojej duszy choć wiem, że obudzi się już wkrótce. W tym kolorowym świecie musisz mieć dobry humor. Ludzie czytają to w Twoich oczach. Idę dalej : wchodzę na plac zapchany malowidłami. Malarze w rzędach. Wszędzie. I sunący tłum… Każdy chce zobaczyć artystów przy pracy. Bardziej zobaczyć niż cokolwiek kupić. Zastanawiam się czy istnieje gdziekolwiek na świecie tak dużo tych wolnych ludzi pracujących w jednym miejscu i malujących w zasadzie to samo : widoki Paryża, choć najróżniejszymi technikami. Motyw Wieży Eiffel’a, Bazyliki Montmartre czy Katedry Notre Dame jest wszędzie.

Uff…. Dość tego tłumu. Wychodzę z placu i idę do „mojej” knajpki Tir Bouchon („Korkociąg”) w bocznej uliczce, gdzie podaje się tylko naleśniki i napoje. Ściany popisane i podpisane przez turystów z całego świata do granic możliwości : „TOM & MARRY – 12.10.1982”, itp., itd… Na drewnianych stołach obrusy w czerwoną kratę. Południe. Prawie pusto. Najwięcej ludzi przychodzi odpocząć po południu. Siadam przy wolnym stoliku, zamawiam najtańsze piwo, zaciągam się Marlboro i słucham faceta grającego na pianinie. Rigtime’y Scott’a Joplina i znane kawałki. W większości jazzowe. Uśmiechają mi się oczy. Goście się zmieniają, a ja unoszony tym nastrojem jak w nirwanie po prostu nie mam możliwości martwić się przyszłością. Wychodzę z knajpki i wpadam ponownie w tłum. Za parę kroków główne schody w dół. U podnóża wzgórza siadam jeszcze po turecku słuchając dwóch Anglików grających na gitarach i śpiewających wraz z włączającą się młodzieżą starą klasykę Beatlesów. Mam znowu 20 lat !!! Choć 10 lat gdzieś umknęło… Mocny sztych Marlboro…Teraz już tylko wąskie uliczki Pigalle’u, rzut oka na dziewczyny i parę sex-shopów, Metro i Rosny Sous Bois by zrobić coś na obiad. Żegnaj Montmartrze do następnego razu. Do zobaczenia uduchowiony Paryżu…

 

Rzeczywistość jest dużo mniej kolorowa.

 

To wsio…

            Całuję

                M

 

 

Komentarze