TARNOBRZEG - 1

 

 

Hotelowy pokój na trzecim piętrze przywitał nas wonią wilgoci i stęchlizny. Mały przedsionek, w którym z jednej strony była duża szafa zamykana wygiętymi drzwiami z płyty pilśniowej a z drugiej kuchenka elektryczna, zlew i szafka na naczynia. Dwa żelazne, jakby przedwojenne, złączone łóżka dopełniały szczęścia z jakim spotkaliśmy się w Tarnobrzegu. Halinka była już ciąży z Kubą. Zewnętrzny, wspólny dla całego piętra prysznic i WC, utrudniały nieco zachowanie odpowiedniej higieny… Ale… cieszyliśmy się bardzo, bo byliśmy na „swoim”. Kuba miał urodzić się za kilka miesięcy a więc może dostaniemy już do tego czasu obiecane mieszkanie. 

 

Moja praca była więcej niż prymitywna. Byłem tzw. „łatowym”, czyli trzymałem łatę (deskę) o wysokości ok. 2,5 metra, podzieloną na jakieś centymetry i poprzeczne paski. Technik Geodeta, Zbyszek, rozstawiał swoje teodolity czy niwelatory i z daleka mierzył przez okular w moim kierunku. Moje zadanie ograniczało się do trzymania pionowo tej cholernej łaty. To „ambitne” zadanie wykonywane jest zazwyczaj przez prawie „niepiśmiennych”. A jednak musiałem dobrze, energicznie i inteligentnie trzymać tą łatę, bo już po dwóch miesiącach pracy zagadnął mnie na półpiętrze sekretarz POP :- Obserwujemy pana, panie inżynierze i chcielibyśmy zaprosić do nas. Potrzebujemy takich "energicznych i inteligentnych" ludzi w naszych szeregach … - Gdzie do Was ? W jakich szeregach ? udałem idiotę. - Ano do nas, na egzekutywę PZPR… - Przepraszam bardzo, ale to nieco sprzeczne z moimi poglądami… Moja kariera w tym miejscu zapewne się zakończyła i na długo pozostałbym „łatowym”, ale przecież nie o to chodziło, bowiem już za kilka miesięcy, rzeczywiście przenieśliśmy się do naszego M5 (czteropokojowego mieszkania) przy ulicy Krasickiego.

Jeszcze w sierpniu wykończyłem to mieszkanie z dużą starannością, zrobiłem kafelki w łazience i w kuchni, zamontowałem szafki i z początkiem września przywiozłem Halinkę z nowo narodzonym Kubą z krakowskiego szpitala. Życie zaczęło się na dobre. Karmienie, noszenie, klepanie po pleckach, huśtanie, usypianie, karmienie. Kąpiel w łazience na pralce, nacieranie oliwką Johnson, pranie pieluch tetrowych i prasowanie… Halinka nie lubiła gotować, ale też „mały” pochłaniał jej cały dzień, w związku z czym po obiady chodziłem do przyzakładowej stołówki, gdzie zupy choć teoretycznie różne były praktycznie tego samego smaku. Nazywaliśmy je zupami „JZ”, czyli „Jak Zwykle” choć po kolorze i zawartości podejrzewaliśmy, że mogły to być pomidorowe, barszcze, ogórkowe, rosoły, żurki, grochowe, itd., a więc jednakowoż było to „pełne urozmaicenie”.

 

Zapewne z dzisiejszego punktu widzenia było to nielojalne, ale wówczas, chyba nikt nie miał mi za złe, że jakieś pół roku później zmieniłem pracę na Specjalistę d/s Geologii w Ośrodku Badawczo-Rozwojowym Przemysłu Siarkowego, w Kombinacie SIARKOPOL w Machowie.

 

Tym razem objąłem stanowisko zgodne z moim wykształceniem. Magister Inżynier, napisano na mojej wizytówce. Powód do dumy, ale też zobowiązanie do wytężonej pracy. Otrzymałem bardzo mnie nobilitujące własne biurko i zadania dotyczące Kopalni Otworowej Siarki w Jeziórku, gdzie wydobywało się siarkę przy pomocy amerykańskiej metody podziemnego wytapiania i wydobywania płynnej siarki na powierzchnię ziemi. Wspaniała technologia, ciekawa praca… Tak, praca, jeżeli była. Szybko bowiem okazało się, że OBR (to taka placówka naukowa Polski „B”) otrzymuje zlecenia/tematy do opracowania z centrali w Warszawie. A jeżeli ich nie otrzyma to nie ma co robić. Cóż, socjalistyczna centralizacja zobowiązuje, a więc decyzje na lokalnym poziomie nie wchodziły w rachubę. Zaczęły się przeto podnudzania, by nie powiedzieć czasem „nudy na pudy”, które tak niesforną duszę jak moja pchały w różnych, niekoniecznie naukowych, kierunkach. Najpierw zaczęły się wyjazdy na handel do Rosji i na Węgry (gdzie sprzedawało się dżinsy a kupowało złote pierścionki) by szybko zamienić to dalszymi wyjazdami na winobrania do Francji. 

 

Wcześniej jednak, mój kierownik sformułował twierdzenie o olbrzymich korzyściach finansowych mogących przynieść pewne techniczne rozwiązanie, którego wdrożenie przyniosłoby mu nagrodę pieniężną. Niezupełnie się z nim zgadzałem nie tyle z powodu mojej wiedzy i doświadczenia, ile zdrowego rozsądku. Miałem dylemat czy polemizować w imię uczciwości wobec nauki i pogłębiać badania czy też potulnie opuścić głowę udając, że wszystko jest OK. Wybrałem pierwszą wersję. Rozpocząłem polemikę, która dotarła na poziom dyrekcji. Jakież było moje zaskoczenie, kiedy dyrektor techniczny poparł mnie i pozwolił na konsultacje z moim byłym profesorem na AGH. Pojechałem do Krakowa i wróciłem pełen entuzjazmu. Nie tyle z powodu krytyki przedmiotowych rozwiązań, ile z powodu znalezienia sposobu na udowodnienie mojej krytycznej tezy. Zrobię model fizyczny złoża w skali wielokrotnie mniejszej używając podobnych mediów… I stało się… Miałem rację, ale też otworzyłem konflikt z moim szefem. Nic więc dziwnego, że „w nagrodę” zamiast Jeziórka, wysłany zostałem do nadzorowania wierceń eksploatacyjnych w miejscowości Basznia, „na końcu świata”, przy granicy rosyjskiej… Trudno, dam radę. Z pomocą do Halinki przyjechała jej Ciocia, Marysia.

 

                                        Z malutkim Kubusiem
 

Nadszedł wrzesień 1979 roku. Halinka po raz wtóry była w ciąży, tym razem z Bartkiem, a ja wyruszyłem z Zyziem, jego małym Fiatem 126p, „za chlebem” (i zajęciem) do Francji. Najpierw olśniły nas proste jak stół powierzchnie asfaltowych dróg a potem stacje benzynowe jakby wspaniałe salony (dziś w Polsce są jeszcze lepsze) w porównaniu do obskurnych, brudnych ohydnych CPN’ów w rodzimym PRL’u. Potem szybko okazało się, że pracy „na czarno”, czyli bez pozwolenia nie dostaniemy. Pytaliśmy wszędzie ale wszędzie odbijaliśmy się od jednego : - macie pozwolenie na pracę ? - Nie mamy… No to jedziemy dalej. I tak dojechaliśmy do Paryża by zadecydować, że wracamy do Polski, ale przy okazji zobaczymy trochę „Zachodu”. A więc przez Lyon, Avignon, Monaco, San Remo i przez Włochy, Austrię wrócimy do Polski. Może (choć nie na pewno) wystarczy nam na benzynę a jedzenie mamy swoje w postaci kilkudziesięciu konserw typu mielonka, szprotki, zupy w proszku, makarony itp… Słowo się rzekło kobyłka u płota… Na wszelki wypadek zapytamy o pracę jeszcze po drodze, tu i tam…

Już za Lyon, niedaleko Montelimar, zatrzymaliśmy się przy przydrożnym straganie by kupić trochę owoców. Z głupia frant powiedziałem przy pomocy kartki - Nous cherchons du travail…(szukamy pracy). - A to dobrze bo ja szukam kogoś do zbiorów jabłek… I szczęściu naszemu nie było końca… Mamy pierwszą robotę ! Cóż z tego, że facet wyrzucił nas po dwóch godzinach, bo zaaferowani młodym towarzystwem robotnic rolnych od pierwszej minuty szlifowaliśmy nasz francuski zamiast koncentrować się na zbiorach, cóż że potem wystraszeni taką lekcją „umieraliśmy” na czworakach, przy zbiorach pomidorów, cóż z tego, że nauczeni pierwszym doświadczeniem milczeliśmy jak grób i w skupieniu zrywali winogrona… Cóż z tego, że ten mały Fiat był dla nas salonem, sypialnią i jadalnią… Jedno jest pewne. Od tego francuskiego Południa, zakochałem się we Francji. W jej historii, w jej winnicach, w jej klimacie i w jej atmosferze…. A ponadto, wróciłem z 1000 zarobionych dolarów w czasie, kiedy moja inżynierska, miesięczna pensja w OBR PS, wynosiła 35 dolarów. Od tego dnia nie miałem już wątpliwości, gdzie będziemy spędzać kolejne wakacje. 

 

I tak też się stało. Po roku wyjechałem ponownie by już w 1981 roku wyjechać do pracy na Południe Francji razem z Halinką. Tym razem byłem jednak już mądrzejszy a nade wszystko „porozumiewałem się” już w języku francuskim. Czas na awans pomyślałem i po kolejnych winobraniach ruszyliśmy do Paryża, gdzie złożyłem pierwsze oferty pracy do firm geologicznych, w tym do kopalni diamentów w RPA. Obiecane odpowiedzi nie nadchodziły tak szybko jak się spodziewaliśmy a ja musiałem wracać do pracy. Halinka miała urlop bezpłatny. Znaleźliśmy więc dla niej pracę opiekunki dla dzieci na czas oczekiwania odpowiedzi, głównie z RPA, bo kontrakt na 5 lat uśmiechnął się do mnie najbardziej egzotycznie, a ja wróciłem do Tarnobrzegu. Był 30 września 1981 roku. Odpowiedź z RPA przyszła dopiero w listopadzie : - Tak, bierzemy pana na 5 lat (!). Decyzja była więc szybka : Halinka nie wraca już do Polski a ja likwiduję wszystko co w Tarnobrzegu i z dziećmi melduję się na święta w Paryżu, by z początkiem stycznia wylądować w Kapsztadzie…. Plan zrobiony - plan realizowany… Gdyby nie… 13 Grudzień, Anno Domini 1981, czyli wprowadzenie stanu wojennego w Polsce…

 

Nastały fatalne dni… Z jednej strony rozłąka z drugiej wiszące widmo kontraktu w RPA za 5000 USD miesięcznie. Na razie czekamy. I tak, zabawiłem się w samotnego Ojca samodzielnie wychowującego dwoje dzieci… Sorry, tak naprawdę, to jednego, Kubę. Bartek był za mały pomimo moich wysiłków i ambicji. Miał zaledwie 1,5 roczku i pozostawiany w żłobku płakał niesamowicie. Okna naszego tarnobrzeskiego mieszkania wychodziły akurat na żłobek i serce mi pękało, kiedy widziałem go płaczącego na ławce. Pomimo kilku jednotygodniowych prób zdecydowałem pozostawić go pod opiekuńczym skrzydłem babci w Brzesku. Sam natomiast wychowywałem Kubę. Miał już 3 latka. Codziennie rano zaprowadzałem go do przedszkola by około 16h00, jako ostatniego, odbierać do domu. Potem był obiad (gotowałem bardzo dobre obiady zasmakowane kiedyś u mojej Mamy - jak to skorupka nasiąka), spacer i ZAWSZE przed spaniem bajeczki na dobranoc. Na pamięć znaliśmy Brzechwę, Tuwima i wielu innych. Weekendy w większości spędzaliśmy nad Wisłą, bądź to na rowerkach bądź na piaszczystych wiślanych łachach. To były wspaniałe chwile.

 

 

 

Komentarze