4. EMIGRACJA - Pan "NIKT" - List Nr.1

      


Do Paryża dotarłem około 2 w nocy ze śpiącymi na tylnym siedzeniu dwoma maluchami. I zaczął się w moim życiu zawodowym NIEPRZEWIDZIANY i NIE PODEJRZEWANY w najśmielszych snach rozdział. O wszystkim napisałem do mojej Mamy w 86 listach, które przepisałem i które wiernie przytaczał będę w kolejnych, starannie ponumerowanych rozdziałach.

 


                  

                                                                                        Levallois Perret, 03.02.1984

 

 

Mamo,

 

Prawdę mówiąc nie bardzo wiem, jak pisze się listy takie jak ten. Pierwsze, po 8-mu latach milczenia, prawdziwej obojętności i negacji. Podobno początki są trudne. Pierwszy, drugi a może jeszcze trzeci. Następne powinny być łatwiejsze. „Następne” – jeżeli oczywiście będą. A czy będą to zależy od naszej siły podświadomości, siły instynktu na linii matka-syn. Czy mamy go wystarczająco dużo?

Prawdę mówiąc bardzo lubię pisać. Napisałem w swoim życiu bardzo dużo listów. Tylko do Halinki wysłałem ich w ciągu ostatnich dwóch lat około 150. Listy te, to nie tylko fakty i wydarzenia. To również dużo refleksji, przemyśleń, czasem mądrych, czasem głupich, czasem zrozumiałych, czasem nie. Czasem pełnych ironii, czasem pełnych emocji. Zaryzykuję… będę je pisał teraz do Ciebie.

 

Dziękujemy Ci za list, którym oboje z Halinką ucieszyliśmy się. 

Fakty dotyczące naszego nie najłatwiejszego dotychczas życia w Paryżu opisałem szczegółowo w liście do Jadwisi. Zresztą fakty to nie tylko to co zamierzam „otworzyć” w korespondencji z Tobą. Lubię pisać i może chciałbym mieć „swojego” wiernego czytelnika. Ty, możesz nim być bez względu na jakość moich listów.

 

Ten pierwszy więc list, zacznę od streszczenia tego co napisałem już do Jadzi. Bardzo, bardzo, bardzo trudne, emigracyjne początki. Najpierw wynajęte na nasz przyjazd mieszkanie u jakiegoś znajomego Halinki, Żyda-Rosjanina (nic nie mam przeciwko Żydom i Rosjanom, ale mnie to zdziwiło), który już po tygodniu zmienił zdanie i kazał nam się wyprowadzić.  To był pierwszy szok bo co dalej robić z dwójką małych dzieci ?

Potem była wigilia Bożego Narodzenia u jakiegoś Murzyna, też znajomego Halinki. Stara, brudna kamienica i my z dziećmi wchodzący na jakieś 6-te piętro do małego, obskurnego pokoiku, by jeść jakieś afrykańskie, brzydko pachnące, murzyńskie „smakołyki”. Wyznam szczerze, że inaczej wyobrażałem sobie naszą pierwszą, wspólną od 3 lat, wigilię i NASZ pierwszy wspólny rodzinny, uroczysty posiłek w pięknej i bogatej Francji.

Następnie była tułaczka przez około trzy tygodnie u różnych byłych pracodawców Halinki (z czasów, kiedy była opiekunką ich dzieci), którzy na czas zimowych wakacji we francuskich Alpach, udostępniali nam swoje mieszkania. Robili to z litości nad „Aline” (tak nazywają tu Halinkę) co nie napawało mnie dobrym humorem. Nie „kocham” litości...

Szczytem dla „bezdomnych” był tydzień mieszkania na „działkach pracowniczych”, na zupełnym pustkowiu, w domku ogrodniczym z surowych desek, przy temperaturze w nocy spadającej do -2 stopnie. Nie wiem jakim cudem znalazłem ten domek przez jakieś stare tarnobrzeskie kontakty. W owym domku było miejsce na dwa łóżka, na których każde z nas spało ściskając się z jednym dzieckiem. Pomiędzy łóżkami było na tyle miejsca by przejść i by zmieścił się u „wezgłowia” okrągły piecyk typu „żeleźniak”. Jak napaliłem w nim około 20h00 to robił się upał, ale już po 3 godzinach temperatura spadała do ZERA… Halinka każdego ranka, naszym Maluchem (Fiat 126p), wyjeżdżała do dworca kolejowego i dalej pociągiem do pracy a ja z chłopakami zostawałem na przyprószonych śniegiem, pustych i smutnych działkach, szukając w okolicy drewna by wciąż dokładać to tego cholernego piecyka…. Super doświadczenie dla ambitnego faceta po najlepszej podobno uczelni w Polsce, dumnym AGH… Gorzej niż paryscy kloszardzi.

 

Jeszcze wczoraj - PAN MAGISTER INŻYNIER naukowiec lub urzędnik, jeszcze wczoraj - na szczycie wojewódzkiej drabiny społecznej, jeszcze wczoraj - elegant ubierający się w socjalistycznym PEWEX’sie, jeszcze wczoraj – głodny życia, spędzający weekendy jachtem na Solinie, jeszcze wczoraj - miłośnik książek Kawalca, Redlińskiego i Waldemara Łysiaka, rozkochany w Napoleonie Bonapartymi i marzący o zobaczeniu cesarskiego łóżka polowego z Austerlitz w pierwszym dniu pobytu w Paryżu… I nagle dziś… - PAN NIKT, nie umiejący przeczytać nawet ulotki. Dziś - PAN NIKT, bez pracy i dachu nad głową. Dziś - PAN NIKT błąkający się gdzieś 20 km na wschód od Paryża na bezludnych, smutnych i zaniedbanych działkach pracowniczych. Dziś - PAN NIKT nie mający nawet pojęcia, gdzie jest Hotel Inwalidów, który dla inwalidów wojennych rozbudował Napoleon, i w którym dziś istnieje muzeum, a w nim „moje”, jego łóżko polowe. Dziś, PAN NIKT, nie tyle u podstawy drabiny społecznej, ile kilka metrów pod ziemią, zakopany i duszący się brakiem tlenu. Ja, PAN NIKT, który jednak na dnie swojej duszy uśmiecha się gorzko do tej sytuacji… Czyżby aż takie było to wyzwanie ?

 

Ale wróćmy do rzeczywistości… W końcu zlitowali się nad nami jacyś kolejni pracodawcy Halinki, którzy zaproponowali nam mieszkanie w ich domku na strychu, który właśnie adaptują na pokoje. Wrzucili nam tam dwa duże materace do spania i… możemy korzystać z ich łazienki i kuchni. Piszę więc pomiędzy naszymi rozbabranymi walizkami i ciuchami, ich farbami, pędzlami, odrapanymi ścianami i remontowym bałaganem, pozwalając bawić się dzieciom czymkolwiek się da. Dopóki nie mamy stałego oficjalnego adresu zamieszkania, dopóty dzieci nie mają prawa do przedszkola i dopóty muszę siedzieć z nimi, spalając się w łamaniu sobie głowy jak wyjść z tego zaułka. Uczę się cierpliwości i oczekuję bezczynnie na rozwój sytuacji… WITAJ EMIGRACJO !!!

Nasi aktualni gospodarze mają podobno znajomego Mera gdzieś na przedmieściach Paryża i obiecali pomoc w zdobyciu mieszkania. Na moje ambicje taka tułaczka i garnuszek u innych to zabójstwo.

 

Nie, nie jestem zadowolony. Nie, nie jestem szczęśliwy. Po batalii o mieszkanie, którą ambitnie rozegrałem w styczniu (po wyjściu z merostwa zapłakałem, bo niewiele zrozumiałem z tej rozmowy), nastały „postne” dni. Znowu zostałem sam z dziećmi i bez perspektywy działania. Nie mamy mieszkania, czyli stałego miejsca zamieszkania, czyli nie możemy posłać dzieci do przedszkola, czyli na głowie mam TYLKO robienie obiadów i zajmowanie się „domem” u obcych (na palcach i cichaczem). Pozostają jeszcze spacery z dziećmi, kiedy w żyłach pali się krew do działania…

W poniedziałek mam wizytę w Aliance Francaise, gdzie chcę zapisać się na intensywny kurs języka francuskiego i to na razie koniec. Dwa dni po batalii o mieszkanie czułem się jak ryba wyjęta z wody… Zdałem sobie sprawę, że albo Mr i Mme Souvant (ci, którzy aktualnie nas goszczą na remontowanym strychu) pomogą w zdobyciu mieszkania, albo… ściana przede mną. Dopiero dziś doszedłem do siebie i zabrałem dzieci do Lasku Bulońskiego, o którym napiszę na pewno w kolejnym liście, bo ogromnie mnie odprężył, pozytywnie zaskoczył i zadziwił. 

 

Kończąc, chciałbym Ci jeszcze coś napisać o Karolu, który przyjechał okrężną drogą przez Libię, gdzie odwiedził swojego Ojca i zamiast wrócić do Polski przyjechał do Paryża. Zaproponowałem mu mieszkanie u nas (gdyby w końcu udało nam się je zdobyć) by zamieszkał w normalnych warunkach. Jego 500 Franków też by się przydało, kiedy ja jeszcze wciąż nie pracuję. Rodzinie z dwójką dzieci należą się 4 pokoje, a więc jeden mógłby być dla niego, jeden dla dzieci, jeden dla nas i jeden salon-jadalnia. Halinka jest kategorycznie przeciwna. Ale oczywiście już nic teraz nie zmienię, bo już mu to zaproponowałem. Dla Karola byłoby to jak zbawienie. Mieszka bowiem w pokoiku (chambre de bonne) 5m2 (dosłownie !!), ze ściętym dachem, na 6-m piętrze bez windy, bez pieca, wody, WC, itp… Ma łóżko, stolik, jedno krzesło i małą szafę. Nie mogę go tak zostawić jak kloszarda (witaj emigracjo !!!) i to bardzo przemawia za moją propozycją. Poza tym, pamiętam jego bardzo dobrych i uczciwych rodziców, którzy oddali mi jeden pokój w Krakowie po śmierci Taty, kiedy byłem bez dachu nad głową, nie mówiąc o ich prośbie „pokierowania Krzysiem” tu w Paryżu, kiedy dowiedzieli się, że wyjeżdżam na stałe do Francji. Jak mówił Napoleon, dobra decyzja to szybka decyzja i też taką chyba ta się okaże, a to, że wątpliwości mną targają, to też chyba normalne, tym bardziej że jak pisałem, Halinka jest bardzo przeciwna temu pomysłowi.

 

Muszę się trochę pochwalić, że choć w konfrontacji z prawdziwymi francuzami niewiele rozumiem to jednak wkułem na tyle ten język, że rozumiem teksty pisane. Dziś dostałem od kolegi kilka stron do tłumaczenia z polskiego na francuski, Podanie o emigrację do USA. Żałosna jest ta obecna, polska emigracja. Prawdziwy motyw taki sam jak przed 200 lat – materialny. Nic z ideologii. Niby wszyscy są antykomunistami, ale forsa „spadająca” z nieba jest najważniejsza. Dziś należy więc zrobić z siebie męczennika. Ileż muszą się ci Polaczkowie nakłamać o swej heroicznej walce z reżimem komunistycznym. Wymiotować mi się chce, jak tłumaczę te kłamstwa. Tłumaczę oczywiście jak umiem, czyli z mnóstwem błędów, ale to nikomu nie przeszkadza, bo i tak Marek jest najlepszym, a w dodatku bezpłatnym tłumaczem. Oni znają OUI i NON.

 Unikamy jak możemy kontaktów z tą współczesną, polską emigracją. Połowa to agenci a ćwiartka to leserzy, którzy przyjechali tu „zbierać forsę leżącą na ulicach”. Jeśli się tu nie uda to może Ameryka ?  Niewielka tylko jest część tych, którzy naprawdę rozumieją tragedię komunizmu i złożoność kapitalizmu. 

 

O motywach mojego wyjazdu mam nadzieję, że napiszę kiedyś w przyszłości. Być może będzie to w momencie, kiedy się poddam, bo nie wiem na ile jeszcze wystarczy mi optymizmu i nadziei. Wtedy może będę szukał wytłumaczenia moich decyzji. Chyba, że wygramy to wtedy zapomnę o moich motywacjach wyjazdu na emigrację. Zwycięzców bowiem nikt nie rozlicza i nie osądza i moja „wygrana” nie będzie musiała szukać źródeł moich motywacji. Ale czy my w ogóle mamy szansę osiągnąć TU coś co będziemy mogli uznać za wygraną ?  Czas pokaże.

 

 

Póki co kończę, pozdrawiam Cię i całuję 

              Marek

 

P.S.

Choć to dziwnie zabrzmi, to… jeżeli poprzez jakieś swoje kontakty, Ty w Libiążu Małym, znasz kogoś w Paryżu Wielkim kto mógłby mi pomóc z mieszkaniem i JAKĄKOLWIEK pracą to oczywiście proszę o adres lub telefon. Miły byłby również list polecający od kogokolwiek. Muszę łapać się wszystkiego nawet NIEMOŻLIWEGO.

 

Od zastępcy mera Paryża dostałem list, że mieszkanie czynszowe dla ubogich (HLM = Habitat de Loyer Modere, czyli mieszkania taniego czynszu) otrzymam prawdopodobnie za około 4 miesiące. Prawdę mówiąc nie liczyłem, że „wychodzę” („wypiszę”) coś u tych francuskich urzędasów… A jednak chociaż odpowiedź jakaś jest. 

Zanosi się więc na kolejne cztery miesiące z „założonymi rękami”, mieszkając pokotem u różnych dobrych i litujących się ludzi. Nie wiem jak ja to ambicjonalnie zdzierżę po „tłustych” tarnobrzeskich czasach.

Od 20.02 do 15.03 będziemy mieszkać u byłych, innych pracodawców Halinki, tuż przy Operze w centrum Paryża.

 

 

Komentarze