EMIGRACJA - Winobranie - List Nr. 9

 

                                                                                       Paryż,  18.10.1984

 

Droga Mamo,

 

Mam przed sobą cztery Twoje listy. Pierwszy z 3.08.84, a więc sprzed 3,5 miesiąca. To więcej niż ćwierć roku. Tak, przyznaję, że dawno nie pisałem. Ale też jak wiesz siadam do pisania zawsze, kiedy sprawia mi to przyjemność. A przyjemność to jakaś wewnętrzna rozprawa ze sobą, przelewanie doznanych wrażeń, może ulga podczas spotkania z papierem listowym. A ponieważ od dłuższego czasu nie miałem ani przeżyć, ani wrażeń tedy myśl o pisaniu była przykra. Tym sposobem naskładało mi się około 10-ciu listów do odpisania i już nie mam wyjścia – odpisuję.

Jak zwykle – „mój” hotel, godzina 23h00, cisza i zaczynam pisać do Ciebie.

    Przede wszystkim bardzo dziękuję Ci za wszystkie listy. Po kolei odpisując na każdy z nich opowiem Ci prawdopodobnie całe nasze dotychczasowe bytowanie na tej obcej ziemi. O co nie pytałaś w listach - dopowiem i opiszę sam.

 

                                             

                                            Mój hotel po lewej...

A więc pierwszy list. Był bardzo ciepły i z przyjemnością czytam go po raz któryś z rzędu. Miło mi, że znalazłem w Tobie swojego wiernego czytelnika, który chowa moje listy do specjalnej skrzyneczki – dziękuję Ci bardzo. Do Halinki napisałem też około 150 listów z okresu naszej dwuletniej rozłąki opisując życie samotnika z dwójką dzieci, moje zawodowe perypetie i stan wojenny. Też je zachowała i mam nadzieję, że będzie to dla naszych chłopaków kiedyś świadectwo zarówno „naszej walki” (może o ich dobro) i świadectwo pewnej historii w Europie.

 Szkoda, że nie czytasz moich listów wysłanych do przyjaciół z Tarnobrzega i Krakowa. Listów, w których staram się oddać całkowity obiektywizm Zachodu, do którego tak wielu dąży. Piszę do przyjaciół, z którymi często dyskutowałem, rozmawiałem, przekonywałem, itd… Dziś mam możliwość oglądania Zachodu od podszewki, przeżywania go w kategoriach mieszkańca, obywatela i obcokrajowca. Oglądania go oczyma Polaka i Francuza. To daje dużo zadowolenia. To zestawienie zmusza do refleksji i do myślenia. Wnioski są jeszcze bardzo odległe, ale już dziś mogę powiedzieć, że nie można było być o to uboższym. Zdumiewająca jest ludzka pewność siebie, pycha i zarozumiałość. Wielu mówi o wielu sprawach nie mając zielonego pojęcia o czym mówi.

 

Ale na bok refleksje. Wracam do Twojego listu. Zmartwiłaś się moją pracą na dwa etaty. Niepotrzebnie. Wyraźnie napisałem, że to TYLKO możliwość (90 %). I właśnie te 10% przeważyło, że nie dostałem tej pracy kasjera w supermarkecie. Mój spreparowany pod to "stanowisko" życiorys i tak okazał się zbyt bogaty (?!). W sierpniu pracowałem więc tylko w hotelu na całym etacie by we wrześniu znaleźć się ponownie na pół etatu. Karuzela życia toczy dalej. Stan półetatowy trwa do dziś. Pracuję w nocy w czwartek i w piątek oraz w dzień jako recepcjonista w niedzielę. I to wszystko jak do tej pory... Ale nie martw się – dajemy sobie radę. W mieszkanie wkładamy każdego zarobionego franka i jesteśmy BOGACI w porównaniu do innych aktualnych, polskich emigrantów. Przynajmniej tych, których znamy i którzy wystartowali tak jak my „spod ziemi”.

Problem dla nas i wielu innych Polaków jest bardzo poważny – po prostu nie mamy dokumentów. Nie ma nas, nie istniejemy wobec prawa i ja nawet zdobywając jakąś pracę to nie mogę pracować oficjalnie. Oczywiście od momentu otrzymania mieszkania natychmiast rozpocząłem staranie o dokumenty. Mogę je otrzymać jednak tylko na podstawie dokumentów mojej żony, która ma tu uregulowany, oficjalny pobyt. Istnieje też druga możliwość: otrzymanie umowy o pracę w jakiejś firmie i na jej podstawie otrzymanie pozwolenia na pobyt i pracę. Ta możliwość niestety „istnieje” tylko w teorii bowiem aktualna sytuacja we Francji zmienia się diametralnie i mając na uwadze wysokie kary pieniężne i nieoficjalny zakaz zatrudniania obcokrajowców trudno znaleźć wariata (nieznajomego), który by tak zaryzykował. Miesiące lipiec i sierpień muszę uznać też za stracone w naszym małżeństwie. Nic się nie kleiło może właśnie z braku perspektyw i niemożliwości wyjścia z tego dołka.

 

Praca podczas wakacji na całym etacie w hotelu pozwalała na pewien optymizm i dalekowzroczne plany. Nie udało się w Euromarche jako kasjer, ale znalazłem dwa 3 gwiazdkowe hotele, które zainteresowane były moją kandydaturą na podobne stanowisko Veuilleur de Nuit (ale to już 3 a nie 2 gwiazdki, a więc awans). Jeżeli STANOWISKIEM można to nazwać. Od razu jednak padło pytanie o dokumenty a wtedy wszyscy mile i grzecznie odmawiali. Zrozumiałem, że szkoda mojego szukania, gonitwy i wymyślania rozwiązań dopóty, dopóki nie będę miał papierów. Ponownie uderzyłem więc do urzędników. Polskie metody : przyklejony uśmiech, kwiaty w garści, prośby, błagania. Uzyskałem zgodę (avis favorable) i obietnicę dokumentów wciągu 3 tygodni. Znowu więc bieganie po Paryżu, ulotki/podania o pracę zostawiane w hotelach i kilkadziesiąt różnych recepcji za sobą. Jest – udało się – zgłosiły się dwa hotele. Zaczynam 01/09, a więc już dwa dni wcześniej biegnę po papiery na prefekturę. SĄ, są… ale jakie ?? PROWIZORYCZNE – nie upoważniające do pracy !!! W międzyczasie Halinka złożyła wypowiedzenie w swojej pracy i pracuje tylko do końca października. A ja? Ano kochany… na te dokumenty nie możesz pracować a prawdziwe będą za 5 (!!!!!) miesięcy. I wszystkie plany w łeb. Zaoszczędzonych pieniędzy wystarczy nam do końca listopada, a więc na około 6 tygodni. Doskonale. I to też trzeba przeżyć by POWSTAĆ. Trzeba być małym aby być dużym !!!

Halinka będzie więc musiała przeprosić pracodawcę i poprosić o ponowne zatrudnienie. A ja dalej będę pod ziemią, dalej poniżej poziomu zerowego, z którego tak bardzo chciałbym już wystartować. Wszak to już 10 miesięcy, kiedy walczę z przeciwnościami. A poziom zerowy to po prostu zamiana : ja stała, choćby najgorsza  praca, Halinka w domu. Kiedyż w końcu wezmę na siebie całą odpowiedzialność za finanse domowe ? Kiedy stabilizując się na poziomie „0” (żona przy garach a mąż nocny stróż) rozpocznę się czegoś uczyć i iść do przodu. Trochę już za późno jak na start, bo i wiek nie najmłodszy. Jakiś czas temu odmówiono mi zapisania się na kurs recepcjonisty hotelowego ze względu na wiek. Starzeje się Droga Mamo, choć wcale tego nie czuję. Jeżdżę metrem i autobusem i pogrążam się w myślach. Mój kondensator świadomości pracuje na pełnych obrotach.

 

Jestem jak kret. Pod ziemią. Kopię się do góry, na powierzchnię. Mozolnie i powoli przekładam ten twardy grunt znad głowy pod nogi. Wiem jednak, że to co pode mną jest już pewne, Ciężko zdobyte, ale moje. Kiedy dojdę do powierzchni wtedy dalej będę chciał się piąć do góry. Piąć, budując mocne podstawy z obecnego doświadczenia. Piramida – czyż nie jest ona oprócz wielu innych również symbolem stabilizacji, mocnej podstawy i solidności ? To chyba o wiele mądrzejsze i przyjemniejsze kiedy wdrapiesz się na jej wierzchołek niż wtedy kiedy wyrzucony z czyjąś pomocą jak z trampoliny, zawiśniesz wysoko i trwasz tak pewien czas by nagle, machając rękami, rozpaczliwie bronić się przed upadkiem ?

 

Rozmyślając tak i uruchamiając najodleglejsze zakątki mojego kondensatora, jadę autobusem z kolejnej wizyty w prefekturze. Właśnie z fatalną wiadomością o 5-cio miesięcznym czekaniu na papiery.  W pewnym momencie do autobusu wlewa się masa młodzieży licealnej. Nie mogę powstrzymać uśmiechu z sytuacji. Młode dziewczyny, zadbane, śliczne, świeże, kokieteryjne. Spoglądają na mnie. Nie wiem czy już jestem dla nich za stary i ten kompleks maluje się na mojej twarzy, czy jeszcze nie. Czy mój uśmiech do samego siebie i do tej bezproblemowej młodości traktują jako zaloty godne zwrócenia uwagi czy jako wybryki starca. A jednak, gdy wychodzimy z autobusu czują na sobie moje spojrzenie. Wiem o tym, jestem pewien, że one czują moje spojrzenie. Kochane zalotnice. Jakże inaczej dziś na was patrzę. To już dystans wieku, doświadczenia, aktualnych problemów. Nie zazdroszczę wam jednak tej młodości. To prawda, że każdy wiek ma swoje prawa. Ciągle trzeba iść do przodu, ciągle się uczyć, ciągle walczyć i nie ma czasu na powtórki. Wy macie beztroską młodość, wy chcecie się podobać, czuć na sobie spojrzenia mężczyzn, być adorowanymi, podziwianymi, pięknymi. Ja mam możliwość takich właśnie skojarzeń, przemyśleń, zderzeń moich problemów z waszą, niesioną piękną próżnością, duszą. Grunt, przez który przekopuję się do powierzchni jest bardzo twardy. Może nie zdążę zrealizować już swych ambicji, ale wtedy zrobię wszystko by moje Anioły też miały swoją próżną młodość. Kto wie czy nie będzie to ostatni, może najpiękniejszy w życiu cel.

 

Przechodzę do Twojego drugiego listu. Rozpoczęłaś go zmartwiona moim pesymizmem w liście do Jagi. Droga Mamo. Bądź spokojna. Wiesz najlepiej, że w życiu są noce i dnie. Trzeba mieć tego ciągłą świadomość i nawet w chwilach niepowodzeń widzieć, że dzień też nastąpi. Podobno należę do ludzi o wiecznym optymizmie. „Mistrzem radości” nazywano mnie jeszcze w gronie tarnobrzeskich i solińskich przyjaciół (na Solinie bywałem w lecie nawet kilkanaście razy). Tu, też wielu podziwia mój optymizm choć przekonany jestem, że połowa uważa to za brak realizmu. Jak powiedział Karol : „ani ty, ani twoje dzieci, ani twoje wnuki nie dojdą do niczego”. Może. Ale często doznaję miłego gniecenia w okolicy żołądka, gniecenia radości. Z czego ? Ze słyszanej muzyki, z sukcesów innych, z mojego kolejnego, choćby banalnego pomysłu na lepszą przyszłość, ze skojarzeń i swoich myśli. Może to brak realizmu, ale chcę w takim razie ciągle i dalej błądzić w nierealnej krainie optymizmu. Dziękuję Ci też Droga Mamo za zapewnienie możliwości znalezienia ciepła, serca i pomocy od Ciebie.

 

Bardzo ucieszyłem się z Twojego wyjazdu do Hiszpanii, przeżyć, wrażeń i nowego „poznania”. Bardzo chciałbym pokazać Ci w taki sposób Francję, ale obawiam się, że nieprędko będzie mnie stać na taki objazd. Nie wiem też czy my kiedykolwiek zobaczymy Hiszpanię. Dziwne, ale z tego bogatego kraju jakim jest Francja i tego emigracyjnego raju, jakoś ta wizja coraz bardziej mi się oddala.  Przy okazji gratuluję Jadzi i Januszowi wyjazdu do Indii. Piękna wyprawa i na pewno niezapomniane wrażenia. Pytasz o nasze wakacje. Niestety z powodu wielu trudności i braku pieniędzy nie byliśmy nigdzie. Może w przyszłym roku coś wyjdzie ?

 

Trzeci list. Ucieszyłem się nim bardzo a najbardziej tą jego częścią, w której zwracasz mi uwagę, przypominasz, wytykasz błędy. Pisałem, że za wcześnie na analizy. Jak przecież ładnie pisałaś „żyjemy w specyficznych warunkach”, spotkaliśmy się z Halinką po dwóch latach życia w samotności i prawie, że niefrasobliwego życia, bo nawet obowiązki samotnego ojca były lepsze niż to co mam dzisiaj. Odeszliśmy od siebie by nagle znaleźć się pod deszczem problemów, kłopotów, trudności i przygód. Jakiż więc sens ma licytowanie się, wytykanie sobie, itp…itd… Owszem, robimy głupstwa, owszem nie byliśmy na to przygotowani, owszem każde ma ambicje, które jakże trudno tu zrealizować. Musiał być taki moment niepowodzenia. Przyjął jednak nieprzewidywane rozmiary. Rozmiary bardzo skwapliwie powiększane przez naszą sąsiadkę Anię - Polkę, która bardzo mnie polubiła a jednocześnie "zaprzyjaźniła" z Halinką. Wprost nieprawdopodobne jak życie powtarza jak katarynka swoje reguły. Drogie nasze Panie : czemuż potraficie być czasami tak naiwne, że pod uśmiechem współczucia, "zrozumienia" i fałszywej przyjaźni nie widzicie noża skierowanego w Wasze najczulsze miejsca...

Ufff... skończyło się. Największa przyjaciółka została największym wrogiem a wózek życia prężniej potoczył się swymi normalnymi i prawidłowymi torami do jakiegoś niewidzialnego celu, który coraz bardziej krystalizuje się w dwóch coraz większych i mądrzejszych chłopięcych sylwetkach.

 

W końcu czwarty list, proszący o pogodny i optymistyczny list. Życzysz głowy do góry.  Dzięki ogromne. Czasem chyba za wysoko ją nosiłem i choć dalej wysoko ją noszę to nie zaszkodzi jak czasem trochę niżej ją spuszczę. Co zaś do pogody ducha i optymizmu to na koniec zarezerwowałem miejsce na opis winobrania, na którym byłem 4 dni. 

 

A więc nieoczekiwanie, w którąś z poprzednich sobót dostałem telefoniczną wiadomość od znajomego, żeby przyjechać na winobranie. Brakuje mu 4-ch osób. A więc jest jakaś fucha. Potrzebuję pieniędzy na lustro do łazienki, deski na półki itp… Jadę. Biorę ze sobą Karola i dwóch bezrobotnych kolegów, wśród których Wiktor, syn herbowego adwokata z Krakowa a sam bezrobotny architekt na paryskim bruku. Winobranie to święto. Święto obficie zakrapiane winem. Nic więc dziwnego, że na początek kolesie kupują 2 litry ohydnego, najtańszego wina. Polskie zwyczaje krakowskich studentów i francuskie zwyczaje paryskich kloszardów : w pociągu pijemy wino, a jakże, z butelki. Ale pociąg w tym kierunku (do Auxerre) zapakowany jest też innymi wondażerami (winobrańcami). Nikt się więc nie dziwi.

Na dworcu czeka na nas syn gospodarza Aleksander. Wąskimi dróżkami wiezie nas do pipidówy o nazwie COURGIS. Na wielu winobraniach już byłem, ale takich 8-miu domów na krzyż jeszcze nie widziałem. Może patrzę teraz innymi oczyma, oczyma nocnego francuskiego stróża a nie polskiego inżyniera zza żelaznej kurtyny. Nie robią już na mnie wrażenia samochody i ciągniki w każdej zagrodzie. W porównaniu do innych wsi to jest po prostu dziura. W drzwiach wita nas Remi Raice. Gospodarz. Cudowny, prawdziwy chłop. Chłop z krwi i kości. Dosłownie. Policzki i nos ma czerwone od wina i ogorzałe wiatrem od pracy w polu. Ręce twarde, spracowane, olbrzymie. Oczy lekko przekrwione od wiecznej degustacji. Kości policzkowe sterczą mu jakoś do przodu, oczy blisko siebie, krzaczaste brwi i wąskie usta w kształcie litery „v”. 65 lat. Zza niego wyłazi Helene.  Bez górnych jedynek, dolnych czwórek, piątek i Bóg wie czego jeszcze. Mała, roześmiania, bez kompleksów, przy kości i w obowiązkowym fartuchu a pod nim prawdziwe dżinsy. Te, nie robią już jednak na mnie takiego wrażenia jak podczas moich pierwszych spotkań z podobnymi ludźmi w 1978 roku. Kolacja, spanie a rano w pole.

Zajeżdżamy na miejsce pracy… LIBIĄŻ. Serce ledwo dostrzegalnie a jednak mocniej zadrgało. Wzgórza usiane winnicami i to jest jedyna chyba różnica. Ale winnice są nieduże. To biedna okolica i działki są małe, zielone, ułożone rzędami w różne strony. Mieszają się z polami brązowej ziemi przygotowanej pod przyszłe winnice. Tworzą mozaikę, szachownicę tak charakterystyczną dla polskiego krajobrazu. Z lewej strony zagajnik sosnowy, z prawej wapienne skałki z małymi wyrobiskami kamienia. Przestrzeń i jakieś dalekie słońce. Tak, dużo powietrza. Nie bądźcie ludzie tacy smutni. Bob – regarde – czy to nie jest piękniejsze od naszej wczorajszej dyskusji o komunistach i kapitalistach ? Niby mali ludzie a wielcy przytłoczeniem przez piękno i prostotę natury. Spodobałem się patronowi (szefowi). Zostaję noszowym. Noszę więc na plecach kosz, który po napełnieniu winogronami waży około 50-60 kg. Zawsze muszę czekać aż „kuperzy” natną mi tych winogron. Mam więc znowu czas na refleksje. Nieodłącznie powraca w pamięci obraz przestrzeni, powietrza, kratkowanych pól, kamieniołomów, zagajników i nas : Piotrka, Ryśka, Bogdana, Jurka i innych. Podobnie było przecież na naszych „górach” w Libiążu. Stało się tak, patrzyło w dal, wdychało zapach ziemi nie wiedząc, że odkłada się on gdzieś w zakamarkach duszy by kiedyś po 20-tu latach nieoczekiwanie ukazać się w całej swojej krasie gdzieś „na końcu świata”.

Gwiżdże więc, śpiewam, mam świetny humor i znowu jestem mistrzem świata w radości. Patrzą zdziwieni… ”Hej… śpiewajcie razem ze mną. Co się gapisz Nathalie, Laure i Isabelle ?” Przystojny o herbowych rysach Wiktor mówi mi dwa dni później : „stary, jak ty to robisz ? To miało być inaczej. Ja tu miałem być pierwszy w zalotach, gdy tymczasem siedzę w kącie stołu niezauważony przez nikogo a do ciebie pcha się najmłodsze, najzgrabniejsze i najładniejsze grono dziewczyn”. Rzeczywiście rywalizacja była duża (widzisz już teraz tę podniesioną wysoko moją głowę) pomimo, iż pochwaliłem się, że jestem żonaty i mam dwóch synów. Ale też oprócz tego, że zaskoczyłem gospodynię zgłaszając się do wycierania naczyń po kolacji, że wyśpiewałem im po butelce czerwonego wina prawie wszystkie piosenki Edith Piaff, Marsyliankę, itd… to zupełnie zaskoczyłem wszystkich znajomością historii Francji. Zwłaszcza Laure, studentka II roku historii, śliczna i zgrabna dziewczyna nie wierzyła własnym uszom i brakowało jej argumentów w dyskusji. Od razu też wszystkie dziewczyny dostały francuskie, historyczne imiona. Jedna była Josephine, druga Margot, trzecia Madame de Stael, czwarta Madame Pompadour, w końcu piąta Marie Louise.  Karol został Fouche, Wiktor Taillerand’em, itd…

Przyznam uczciwie, że trochę trudniej mi robić wrażenie na francuskiej inteligencji, ale z nią nie mam jak na razie żadnych kontaktów. Szybko więc dostałem zaproszenie na winobranie w przyszłym roku. Dziękuję kochani. Jesteście wspaniali, ale wolałbym by był to tylko żart a nie konieczność.

Wyjechałem po trzech dniach żegnany machającymi chusteczkami moich historycznych postaci. Funkcję noszowego po mnie przejął Karol. Funkcję pocieszyciela płci pięknej i jakże młodej – Wiktor, który zdobył w końcu podobno nie tylko ich serca. Ja zaś wróciłem do Paryża by jeszcze tego samego dnia podjąć nocną pracę w moim hotelu a nazajutrz otrzymać telefon z propozycją pomalowania jakiegoś mieszkania. Oczywiście biorę. Nigdy tego nie robiłem, ale… wszystkiego trzeba się nauczyć. Za tydzień więc biorę się za malowanie, a potem w kolejce czeka jakaś przeprowadzka. Wesołe i ciągle „pod ziemią”. Kiedy będzie w końcu normalny start ?

 

 Całujemy Cię z całej siły i pozdrawiamy

 

Halinka, Kuba, Bartek i Marek

Komentarze