TARNOBRZEG - 2

 


W końcu dopadła mnie polityka, która wcześniej omijała mnie szerokim łukiem. Albo to raczej ja jej unikałem bowiem wszystko co wówczas działo się ważnego w kraju z punktu widzenia polityki działo się wtedy, kiedy ja byłem akurat za granicą na owocobraniach. Nie było mnie więc podczas wielkiego strajku w Siarkopolu, nie było mnie, kiedy wybierano władze do „Solidarności” województwa tarnobrzeskiego, nie było mnie, kiedy rodziły się podziemne struktury antykomunistyczne. Ale w końcu... doczekałem się.

 

 

                                            Byłem gotowy...
 

Pewnego popołudnia, mój sąsiad, działacz SD (Stronnictwo Demokratyczne), znając moje poglądy polityczne, poprosił mnie o napisanie mu przemówienia na Odnowicielski, Wojewódzki Zjazd Stronnictwa Demokratycznego. Wszyscy wówczas się "odnawiali", wszyscy kończyli z socjalizmem, wszyscy przygotowywali NOWE rozdanie. Ok – zrobię to dla pana. I napisałem… Dostał największą ilość głosów i znalazł się na szczycie wojewódzkich władz Stronnictwa Demokratycznego.   

Nie zapomniał o mnie i już jakiś czas później zaproponował wyjazd do Krakowa na Założycielski Zjazd Związku Młodzieży Demokratycznej. Stowarzyszenia jeszcze przedwojennego, które zostało zlikwidowane przez tzw. Komunę zaraz po wojnie. - OK pojadę. I któregoś dnia, o godzinie 7 rano, zobaczyłem pod domem czarną, służbową „Wołgę” (Rolls Roys owych czasów) z kierowcą… Nieźle. Jak z pompą to z pompą. Posadzony przepisowo na tylnym siedzeniu miałem całe dwie godziny drogi na robienie notatek i przygotowanie programowych tez, celu związku, organizacji, itp… Jakież było moje zaskoczenie kiedy w Krakowie, (nie pamiętam już w którym miejscu), zobaczyłem zgromadzenie młodych ludzi, licealistów i co najwyżej studentów. Entuzjazm, radość i spontan to było wspaniałe przeciwstawienie mojej czarnej, prowincjonalnej „Wołgi” i poważnych przemyśleń, 28-mio już letniego „staruszka”. Spuściłem z tonu, nie zabierałem głosu, więcej słuchałem. I udało się… Przeniosłem pomysły na tarnobrzeski grunt i Wojewódzki Związek Młodzieży Demokratycznej w Tarnobrzegu rozpoczął swoją organizację….

 

Ten mały kolejny sukces nie pozostał obojętny wojewódzkim władzom SD. Zaproponowali mi stanowisko Z-cy Dyrektora Wydziału ds. Przemysłu Lekkiego w Urzędzie Wojewódzkim. Takie wówczas panowały zwyczaje, że stanowiska dyrektorskie w urzędach wojewódzkich przydzielano z tzw. Klucza. Tak więc jedno stanowisko przypadało dla SD, jedno dla PSL a resztę obsadzano wiernymi towarzyszami z PZPR. -  OK – biorę… Pozostanę bezpartyjny, nawet nie zapiszę się jak na razie do SD, ale skoro z klucza to na pewniaka obejmę to stanowisko. Zwolniłem się więc z OBR PS Siarkopol i zanim jeszcze podpisałem umowę o nową pracę, rozpocząłem rozmyślania jak rozbudować przemysł lekki w województwie tarnobrzeskim. Pierwsze co wpadło mi do głowy do produkcja pończoch, skarpet i mebli. Już wiedziałem, gdzie kupić maszyny pończosznicze, już rozglądałem się jakie lasy otaczają Tarnobrzeg, już z dużym wyprzedzeniem wiedziałem, jak poprowadzę przemysł lekki w „moim” województwie…

Niestety zatwierdzenie mojej kandydatury przez ówczesny WRON (Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego – ach jakżesz ładnie to Jaruzelski nazwał) trwało bardzo długo. Po 3 tygodniach przyszła w końcu odpowiedź z Warszawy :- co prawda „z klucza”, ale tej kandydatury nie akceptujemy… to jest niepewny element (z Ojca AK-owca i WIN-owca i z Dziadka przedwojennego Oficera). Klamka zapadła a ja pozostałem bez pracy…

 

Stronnictwo Demokratyczne mnie jednak nie zawiodło, bo na szybko zaproponowało mi stanowisko Inspektora ds. Funduszu Wodnego w Urzędzie Wojewódzkim. To był maksymalny pułap kariery zawodowej dla takich niepewnych jak ja elementów… Moja ostatnia przygoda zawodowa w PRL-u właśnie się rozpoczynała…

 

Funkcja Inspektora ds. Funduszu Wodnego polegała na kontrolowaniu czy pieniądze z tego funduszu wydane zostały zgodnie z przeznaczeniem. Owszem, często zbiorniki przeciwpożarowe budowane były tuż obok jezior lub rzek ale jakie to miało znaczenie ? Kazali, dali kasę to „się” budowało, a że woda rzeczna czy jeziorna były tuż obok ? To nie z naszej kieszeni. Zdarzało się, że fundusze te wykorzystane były na budowę drogi lokalnej lub szkolnej sali gimnastycznej… Ci niesforni Wójtowie bali się Inspektora najbardziej, ale ja zawsze ich uspakajałem i przymykałem na to oczy wychodząc z założenia, że lepiej wybudować drogę niż zbiornik "p-poż" na wiślańskiej plaży.

Zwyczajem inspektorów mojego pokroju było pisanie zapotrzebowania na samochód służbowy, by z kierowcą podróżować zgodnie z wagą stanowiska… Problem w tym, że na taki samochód czekało się kilka dni. Czekanie z założonymi rękami nie było przeszkodą dla wielu urzędasów, ale nie takiej niespokojnej duszy jak moja. Podróżowałem więc autostopem po całym województwie uwłaczając godności urzędnika Urzędu Wojewódzkiego, ale za to realizując się w historycznych poszukiwaniach. Tak więc wizyta w każdej wsi i w każdej gminie to było godzinne odbębnienie rzeczonej kontroli by zaraz potem pławić się w odmętach historii na lokalnych cmentarzach i wnętrzach lokalnych kościołów.

Wszystkie nagrobki były „moje” zwłaszcza te z XVIII i XIX-go wieku. I wszystkie tablice na kościelnych ścianach czytałem z zapartym tchem, kojarząc co w owym czasie działo się w Polsce. Tak więc - wtedy to Kościuszko ostrzył kosy i emigrował do Ameryki by bronić niepodległości Stanów Zjednoczonych, - wtedy to Napoleon przewalał się w stronę Rosji, - wtedy powracał zdziesiątkowany spod Borodino, - wówczas to powstańcy listopadowi przygotowywali swoją noc, - a to wtedy Langiewicz z Trauguttem płonęli nadziejami na wolną Polskę. Z każdej takiej „delegacji” pisałem do Halinki list, często zaczynając go od słów : „Oto kolejna perła na wątpliwej wartości naszyjniku tarnobrzeskich miast, miasteczek i wsi.” A jednak. A jednak znalazłem jedną perełkę, o której muszę tu wspomnieć. 

 

Klimontów. Kościół św. Józefa. Jest leniwe wczesne popołudnie, kiedy wielebni księża prawdopodobnie zapadli w poobiednią sjestę. Jak wszędzie wchodzę do pustego kościoła i obchodząc wokoło wszystkie ściany czytam uważnie każdy najdrobniejszy napis. Dochodzę do ołtarza. Jestem sam. Ja i mistycznie otaczająca mnie cisza. Pomiędzy liturgicznym stołem a ołtarzem leży wytarty, szaro-kolorowy chodnik. Schylam się, podnoszę i widzę pod nim drewnianą klapę. Próbuję ją podnieść – poddaje się. Jestem jak w letargu. Z ołtarza biorę zapaloną świecę i zapuszczam się w zatęchłą otchłań. Ledwo widzę w tym mroku rozświetlanym zaledwie przez chybotający płomień świecy. Wchodzę do pierwszego pomieszczenia. Gęste powietrze stoi, że nożem można go ciąć.  Wkoło i na wprost, na sczerniałych, zbutwiałych, drewnianych regałach leżą stare trumny. Jedna z nich ma rozchylone wieko. Pochylam się i w tym rachitycznym świetle oglądam, ledwo oddychając, wysuszoną twarz, puste oczodoły i brak nosa. Ale zmarszczona, sucha jak pergamin skóra pokrywa i policzki i złożone ręce. Na blado-niebiesko-szarym surducie szukam jakiejś Legii Honorowej, jakiegokolwiek medalu. Nie znajduję. Jestem w innym świecie. Historia pochłania mnie bez reszty i przenosi w inny świat pozbawiony lęku. Wchodzę do drugiej sali i nagle potykam się o inną leżącą trumnę… Płomień świecy prawie gaśnie i wtedy świadomość zwala się na mnie. Nogi uginają się pode mną, strach zagląda w oczy, skóra marszczy na mych plecach a pot zalewa czoło. Szybko wracam na powierzchnię, zamykam wejście do podziemi i przykrywam starym dywanikiem… Wychodzę z kościoła. Siadam na pierwszej ławce i zaciągam się papierosem.

Wracam do domu i zaczynam szperać w książkach i dostępnych dokumentach. Dowiaduję się, że podobno Klimontów połączony jest z Sandomierzem i Opatowem podziemnymi chodnikami wysypanymi niegdyś cukrem by potajemni gońcy mogli szybko przemieszczać się saniami pomiędzy tymi miastami. Podobno też, gdzieś w tych podziemiach pochowany jest Jerzy Ossoliński w złotej trumnie… Nota bene, jeden z niewielu potomków Piastów… Dlaczego szukaliśmy Burbona, Habsburga lub Wazę a nie swojej królewskiej krwi ?? Przypomnijcie sobie co napisałem o kompleksach (również tego narodu) a zrozumiecie. Wróćmy jednak do Klimontowa. Nie daje mi to wszystko spokoju. Wracam na plebanię i idę do proboszcza. – Księże proboszczu - mówię. - Przepraszam, ale będąc pasjonatem historii pozwoliłem sobie zejść do podziemi Waszego Kościoła. Naczytałem się też o tajnych, podziemnych chodnikach prowadzących z Klimontowa do Sandomierza i Opatowa i o złotej trumnie Ossolińskiego. Czy moglibyśmy razem, dobrze już uzbrojeni w mocne latarki i odpowiednie ubrania, pochodzić po tych podziemiach i napisać coś ku chwale tutejszej parafii jeżeli cokolwiek sprawdzi się z informacjami do których udało mi się dotrzeć ? Popatrzył na mnie z niedowierzaniem i odparł : - Pan chyba zwariował. Przecież ten właz zamknięty jest wielkimi gwoździami i tam od czasu wojny nikt nigdy nie schodził. Pan też nie mógł tam zejść. - Ależ ja tam byłem Księże Proboszczu… - Proszę o tym zapomnieć, musiał pan mieć jakieś sny. Proszę iść do lekarza. Żegnam.

Może… A jednak do końca mojego życia nie zapomnę tej hipnozy i tego „przebudzenia” mojej świadomości przy gasnącej świecy.

 

I tak przekroczyłem już dwa lata życia w rozłące z Halinką, samotnie wychowując Kubę i sporadycznie Bartka. Raz namawiałem ją do powrotu, raz do pozostania we Francji i czekania na mnie. Raz miałem entuzjazm by zawojować województwo tarnobrzeskie przemysłem lekkim, a raz miałem dość "komuny". Raz zapominałem o rozłące, a raz nie chciałem być już sam. Raz nie widziałem dla siebie i rodziny przyszłości w tym kraju, a raz planowałem zakup cegielni w pobliskim Grębowie.

Byłem młodym, podobno przystojnym facetem, dobrze sytuowanym, zaopatrującym się w ówczesnym PEWEXie za amerykańską walutę zarobioną na winobraniach we Francji. Miałem wielu przyjaciół jak Tomka, Jacka, Staszka, Krzyśka i wiele przyjaznych mi koleżanek jak Jola, Małgosia, Aniela, Basia, Wiesia i Halina. Coraz więcej Cioć wpraszało się by poczytać bajeczki Kubusiowi i pomóc mi w robieniu obiadu, a co gorsza kolacji… Halinka upierała się bym przyjechał do Francji. Siedem razy starałem się o paszport i siedem razy odmówiono mi jego wydania podając jako przyczynę paragraf Nr 4 : „Inne”. W końcu znalazłem sposób. Dotarłem tam gdzie należało i za 150 USD, „załatwiłem” 3 paszporty : dla mnie dla Kuby i dla Bartka.

 

Z początkiem grudnia pojechałem pożegnać się do mojej Mamy. Była zaskoczona. Byłem wysoki, zmężniałem przez ostatnie 8 lat, miałem na nogach oficerki, przyjechałem swoim niebieskim Fiatem 125p. Płakała przez całą kolację. - Wyjeżdżam Mamo i przyjechałem się pożegnać, bo jadę w nieznane, bo jadę na emigrację, bo zdaję sobie sprawę, że nie wiem, gdzie zakończy się moja nowa droga. Nie wiem też, kiedy ponownie się zobaczymy… - Jedź dziecko z Bogiem… szlochając mnie żegnała.

Właśnie skończyłem 30 lat. Dużego Fiata zamieniałem na małego 126p, żeby nie psuł się przez kilka lat trudnego czasu, na jaki się nastawiałem. Kupiłem dwie tekturowe walizki, bo po co lepsze, skoro przydadzą się tylko na tę jedną jedyną podróż. Zapakowałem Kubę i Bartka w wieku 3 i 5 lat i w dniu 20.12.1983 roku wyjechałem na Zachód.

Komentarze