2012/3 - KRÓLESTWO TONGA i wnuk Piotruś

                                                                                                                 2012 Rok


"Wybierz życie a nie samą egzystencję"

                                                                    James Hetfield


       A potem było Królestwo Tonga, położone gdzieś w Mikronezji na dalekim Pacyfiku. To jedna z ostatnich monarchii, rodem z filmu „Książę w Nowym Jorku” z Eddy’m Murphy’m. 


NUKUALOFA - rzut oka na stolicę Królestwa Tonga. Nuku'alofa położona jest na wybrzeżu wyspy Tongapatu. Liczy około 20 000 mieszkańców co stanowi około 1/4 ludności królestwa. Pierwsze wzmianki o mieście pochodzą z roku 1795, gdy wybrano okoliczne wzgórze (Sia ko Veionga) na siedzibę rodziny królewskiej. Na początku XIX wieku wybudowano tutaj fortecę. Nuku'alofa zostało stolicą Tonga w 1845 roku. Stanowi główny ośrodek handlowy, gospodarczy i kulturalny Tonga. Zobaczymy Pałac Królewski, budynki rządowe oraz siedzibę Kościoła Narodowego.

VAVA’U to prawdopodobnie wyspa o najlepszym naturalnym porcie na Pacyfiku, będąca synonimem raju i często nazywana Mekką żeglarzy.

NEIAFU - stolica wyspy Vava’u.

HUNGA. To zamknięta i cicha zatoka o niezbyt pięknych plażach posiada jednak coś interesującego : kilka chałup i knajpę Ika Lahi Game Fishing Lodge, gdzie zjemy kolację.

BLUE LAGOON to prawdopodobnie najpiękniejsze miejsce na Tonga.

VAKA’EITU, gdzie zjemy kolację w Papao Village Resort.

MOUNU (LISA BEACH) a tu kolacja w Monu Island Resort.

MANANITA i postój na nurkowanie, a dalej KENUTU, gdzie mieszkańcy to kilku potomków niemieckich emigrantów. Zobaczymy piękne rafy koralowe a kolację zjemy w Berlin Bar.

TAPANA a tu kolacja w La Paella.

EUEIKI z postojem na pływanie i nurkowanie, a  dalej – wieś TAUNGA, którą zwiedzimy. 

SISIA i NUKU, gdzie podpłyniemy bardzo wolno na silniku, bo tu możemy spodziewać się wielorybów przypływających w te okolice na coroczne „zaloty”.

PORT MAURELLE, dalej LOTUMA w celu nurkowania i obiad w Tongan Beach Resort. Powrót do bazy w NEIAFU.


Post Factum :

    Najpierw zaskoczył nas samolot Królewskich Linii Lotniczych Tonga. To zwykła Dakota z II-ej wolny światowej. Dzięki stewardessie dokładnie zapoznałem się z jego historią. Wyprodukowany w 1944, przez pierwszy rok służył jako samolot zwiadowczy. Potem przechodził z rak do rąk jako samolot pocztowy, rozsiewający nawozy, gaszący pożary by w końcu trafić na Tonga jako mały samolot pasażerski. Wchodziliśmy do niego jakby cofnięci o 70 lat w czasoprzestrzeni, po rozkładanych na zewnątrz schodkach. Przez otwarte do kokpitu drzwi widzieliśmy wszystkie przyrządy mechaniczne na linkach, drutach i zawiasach. Podróż na jedną z małych wysp była wyzwaniem i   nie lada przeżyciem…

    Już na jachcie, wróciliśmy jakieś 20 lat wstecz jeżeli chodzi o morską nawigację, bowiem tu, nie dotarły jeszcze mapy elektroniczne. Było ciekawie... Dzięki Ci Kochana Myszko i mój nawigatorze za tak wspaniałe prowadzenie pomiędzy rafami koralowymi na podstawie mapy i przygotowanego wcześniej kursu.

    Nie zapomnimy również bezludnej wyspy z jednym pustym hotelem, którego właścicielami jest para Nowozelandczyków. Byliśmy zupełnie sami, choć przyjęci iście po królewsku świeżą rybą i znakomitym jedzeniem. 

    Niestety nie było wielorybów, które podobno licznie tu przypływają na tarło… Było chyba jeszcze za wcześnie.

    A Post factum z tej wyprawy będzie podobne do "japońskiego" bo w formie raportów wysyłanych do Małgosi, a na zakończenie - wspaniały poemat Irenki.

------------------------------------------------------------------------------------------------

    5h15 rano to nie najlepsza pora na wstawanie. Niestety nasz samolot z Auckland na Wyspy Tonga jest tak wcześnie i już o 6h00 meldujemy się przy odprawie. A tu... same „opalone” twarze. Rosłe chłopy, „potężnawe” kobiety. Podobne jak w Afryce toboły, pakunki, paczki i pudła – witaj „trzeci świecie” – jakże znajome to dla nas klimaty... - To ja tu jestem malutka – mówi Myszka. Jesteśmy nieco zaskoczeni. W żadnej książce nie znalazłem informacji, że ci potomkowie wojowniczych i ludożerczych Polinezyjczyków, sami uważający się za Tongijczyków, byli tak dobrze zbudowani. Co na to mówił James Cook i wielu innych odkrywców? Przecież na pewno byli równie zaskoczeni jak my.

    W samolocie obok mnie siada przedsiębiorca importujący samochody z Nowej Zelandii. Pytam o zmianą czasową na Tonga... "- Tak, jest mała – przypuszczam, że jakieś 0.5 godziny..." - Acha, myślę sobie, będzie ciekawie – nie ma przecież półgodzinnych zmian.

    Już nad Tongatapu Island znaleźliśmy się w egzotycznym położeniu: „lasy” palm kokosowych pokrywają całą powierzchnię tej wyspy. Jest zielono, jest pięknie. Ale na lotnisku niespodzianka: kolejny mały samolot mający przetransportować nas na „koniec świata”, czytaj wyspę Vava’u, opóźniony jest o 3 godziny... To też norma w tych klimatach.

    Mamy czas, a więc rozklekotaną taksówką jedziemy na zwiedzanie stolicy Tonga – miasta Nuku’alofa. Piękne nazwy. Ledwo wbiliśmy do naszych niemłodych już głów japońskie arigato (dziękuję) i komannchiwa (dzień dobry) a tu już kolejna dawka słów do wkucia. Królestwo Tonga, to typowe, ciche, uśpione, brudne, biedne i "odpustowe" państwo „trzeciego świata”. Aż dziw, że Królowa Angielska Elżbieta zaprosiła Królową Tonga, Soloneę, na swoją koronację w 1953 roku. Wspólnota Narodów Brytyjskich jednak zobowiązuje. Dziś widzimy w tutejszym, bardzo skromnym muzeum, trzewiki, suknię i purpurową narzutę, w czym Solonea (wraz z Królem Tonga) wystąpiła w Londynie. Śladów Jamesa Cook’a w tym muzeum brak. To też dla mnie nie nowina : autochtoni w każdym tego typu kraju niezbyt przepadają za swoimi „odkrywcami”. 

     W muzeum w Nuki'alofa, z przewodniczką i na tle pirogi polinezyjskiej.
 

    Ale szok miał nastąpić chwilę potem. Dojeżdżamy do restauracji w „centrum” miasta (jedno skrzyżowanie) gdy na jednej z parterowych chat widzimy dwie duże polskie flagi zatknięte w jej narożach... „toż to Polish flag" krzyczymy do zdezorientowanego taksówkarza i od razu przyjemne ciepło rozpala 1000 najróżniejszych możliwych scenariuszy : skąd tu Polacy ? Co robią ? Dlaczego tu, na końcu świata i w tej biedzie ???

                    Wpisuję się do Księgi Pamiątkowej... na końcu świata.

    Spotkałem już w swoim życiu ciekawe historie Polaków z dalekich stron. Spotkałem Jasia Bednarka w Czadzie, który ożeniony z grubą czarną jak smoła Czadyjką przeszedł na islam i żył w nędzy poświęcając czas na modlitwy do Allaha.                     Spotkałem hrabiego Barskiego, który miał pecha być dzieckiem Polki i Niemca i tak manewrował narodowościami w zależności od przewalającego się frontu raz pracując jako Niemiec raz jako Polak, że wylądował na czadyjskim paszporcie w Czadzie ucząc dzieci w szkole za głodową pensję. Pozostały mu tylko poszarzałe, stare zdjęcia na koniu w mundurze polskiego przedwojennego ułana co przyprawiało moje oczy o ukryte łzy. 

    Spotkałem w Beninie dziewczynę z Nowego Sącza, mieszkającą w chacie z gliny udekorowanej we wnętrzu dzierganymi ręcznie, białymi makatkami typu „Smacznego”, która w latach komuny wyszła za „bogatego” Murzyna z przysłowiową paczką Marlboro studiującego w Polsce. Dopiero w Beninie okazało się, że jest już jego 3-cią żoną... Najgorsze było jednak przywitanie z półnagą teściową w chatach zwanych tam Tatasomba. Nie miała za co wrócić do Polski a jej dwie czekoladowe córeczki nie wiedziały co to basen kąpielowy, aż zjawił się dobry wujek Marek z Polski i pokazał im wielki świat w basenach hotelu Sheraton... 

    Można by wymieniać tego więcej ale tu ? Na końcu świata ??? Ircia rzuciła się do kamery, ja do tegoż patriotycznie udekorowanego domu...- Jest tu kto ? - Mówi tu ktoś po polsku ? - What do you want ? zapytało duże Tongajczysko. - Czy tu mieszkają Polacy ? Przecież macie polskie flagi !!!! - Jacy Polacy ? - Jakie flagi ? - Aaa, to to ??? Nieeee... tak nam się jakoś kolory spodobały, bo są tongijskie, to takeśmy sobie chałupę udekorowali ...

                                    Pięknie grali country music  

    Potem już był tylko spóźniony samolot... Nie koniec to jednak naszych przygód. Od razu zorientowałem się jak tylko wylądował, że to jakiś muzealny obiekt - bo i dwu śmigłowiec i z małym kółkiem w tyle. Jakbym Generała Sikorskiego widział na starych zdjęciach wsiadającego w Gibraltarze. No i jest.


    Zbudowany w 1944 roku, nazywany różnie lecz najpopularniej Dakota, poprzez Oklahomę, Nową Zelandię, Australię, ponownie Nową Zelandię, latając jako samolot wojskowy, transportowy, p-pożarowy i pocztowy, dwa razy został już wyzłomowany, by dwa razy być wykupionym, odnowionym i wprowadzonym do ponownego „obiegu”.


    Ostatnim jego nabywcą jest Król Tonga, którego ambicją było ustanowienie Tongijskich Linii Lotniczych... Super – 68 lat i 48862 wylatanych godzin. Kto da lepiej i kto odważy się nim polecieć? Pytam „Białego” pilota w wieku tego samolotu: - jak to się zachowuje, jak to lata? - Wspaniale. A najlepsze, że części zamienne można kupić lub dorobić u każdego najprostszego mechanika !!

    DOLECIELIŚMY. Jesteśmy u celu – przed nami piękne morze i nasz biały, dwuletni jacht „Huginn”. Jeszcze jego sprawdzenie, odprawa, małe zakupy i witaj kolejna przygodo.

Naiaf’u – Vava’u - Królestwo Tonga,                                        30.05.2012

----------------------------------------------------------------------------------------------

    No i zaczęło się... Jak dobrze mieć na pokładzie pomocników, I-szych oficerów, Majtków, Bosmanów, itp... Bez nich - orka na ugorze. Najpierw od niepamiętnych lat, musiałem sam napełniać zbiorniki wodą, potem trzeba było zabawić się w zaopatrzeniowca/skarbnika i przytachać 6 litrów wody z „marketu” a la Sam Spożywczy w Polsce z lat 60-tych, gdzie oprócz wody, zalegały nieżywe muchy na „klepisku”, pająki w oknach i brudne, puste półki.

                     Warzywa warzywami ale lokalne pamiątki to mus...

    Dalej, należało przytachać torbę owoców i jarzyn z pobliskiego targu. Jak zwykle i dzięki Bogu, wysiłek zrekompensowałem targowaniem i przekomarzaniem się z lokalnymi kobietami: „malo, malo, malo, malo – drogo, drogo, drogo - dziękuję bardzo, bardzo, bardzo, bardzo” – zabawiałem się jak zwykle w tych częściach świata.

                                                 I-szy oficer   

    W końcu startujemy... i pierwsze manewry. Ircia pięknie rzuciła cumę przednią a chwilę potem przycumowała do boi (jeszcze jedna odprawa). Ma szczęście, że już wszystko sprawdzone i dograne i pozwalam jej na to bez kapoka. Potem już prawdziwy start.

 

    Płyniemy na silniku, pogoda piękna, słońce gorące... CUDO jak zwykle. Nagle przed nami ukazuje się czarna chmura a za nią napływa cały zachmurzony front. To oznaka zmiany pogody i nadchodzącego wiatru. Ircia – szelki i kapok.... Tak, tylko gdzie są ? Wiatr tężeje, dochodzi już do 20 węzłów. Szelki już są ale jak je założyć ? Oczywiście to rutyna zawiodła przed wypłynięciem. W końcu jest OK. Fala coraz większa, niebo całkowicie zasnute chmurami. To już gdzieś w tej okolicy, gdzie musimy wpłynąć w spokojny fiord. Ale tym razem ja się nie przygotowałem na tę okoliczność. Dla wprawionych napiszę, że tu nie ma map elektronicznych. Pozycję należy zaznaczać na mapie na podstawie danych z GPS’a. Ale jak to zrobić, skoro fala już duża i wieje silny wiatr. Jak puścić ster ? (autopilota też nie mamy). Nagle w skałach widzimy przesmyk o szerokości około 10 metrów. Nie, to niemożliwe, to za mało, to nie to, tam nie przejdziemy. Płyniemy dalej... Nie !! Tam dalej nic już nie ma, kończy się wyspa, musimy wracać, to na pewno było tam !!! No i po raz kolejny Ircia wykonała zadanie celująco : zawróciłem jacht na wiatr by szedł prostopadle do fal. Trzymaj ten kierunek i płyń prostopadle do fal... Skaczę do mesy – sprawdzam tym razem porządnie na mapie współrzędne tego wejścia... Tak, to było tam !! Z powrotem do steru - wracamy, wiatr coraz większy pcha nas w przesmyk. Ircia podawaj głębokość : 27..., 11.., 5..., 4..., 6..., 3 metry...  przechodzimy...

    Znajdujemy się w fiordzie o najspokojniejszej na świecie wodzie. Ani zmarszczki – tafla. Dopływamy do upatrzonej zatoczki – Ircia (cały czas już w szelkach) rzuca kotwicę. DZIĘKUJĘ CI OFICERZE - byłaś znakomita !!

    Kolacja jak zwykle w tych klimatach to sałata, pomidory, ogórki, banany i ananasy. Podziwiamy jeszcze odsłaniający się coraz bardziej księżyc, słuchamy ku naszemu zdziwieniu śpiewających i tu cykad, podziwiamy palmy na tle szarzejącego coraz bardziej nieba, jesteśmy tylko my, woda, głucha cisza i ledwie zauważalnie kołyszący się nasz jacht – Bogowie są dla nas łaskawi... Już o 20h00 idziemy spać. To był piękny żeglarski początek...

Wyspa Hunga - Królestwo Tonga,                                              31.05.2012

-----------------------------------------------------------------------------------------------------

    Był słoneczny dzień 7-go Marca 1950 roku, kiedy wczesnym rankiem około godziny 8 rano przyszło na świat wielkie SERCE. Żeby sprostać codziennym zajęciom (w tej chwili robi śniadanko) Bogowie wyposażyli je w rączki, nóżki i główkę. To Ono pamięta o wszystkich imieninach, urodzinach i rocznicach całej wielkiej rodziny i przyjaciół i Ono też przypomniało mi bym napisał życzenia do naszych dzieci – boć to dziś dzień DZIECKA. Tak więc Małgosi, Bartkowi, Kasi, Łukaszowi i Kubie wraz z ich drugimi połowami, które również traktujemy jako nasze dzieci tj. Ani, Pawełkowi i Mariuszowi a także naszym wnukom, bo to również już „nasze” dzieci tj. Karolci, Krzysiowi i Piotrusiowi, deklamujemy co następuje:

"Kochanym naszym w dniu ich święta, wasz Rodzic, Babcia, Dziadzio, Teść i Teściowa też o Was pamięta,

Życzenia składają z serduszka całego, zdrowia, powodzenia i życia długiego,

A za Waszą dobroć którą wszyscy znamy, krzyczymy głośno w tongijskiej dżungli : bardzo Was kochamy !!!"

    Po czym wskakujemy do ciepłej i przeźroczystej wody. Czas na nurkowanie z rurką. Pływamy w stroju Adama bowiem jesteśmy zupełnie sami. Nagle, będąc jakieś 50 metrów od jachtu widzimy cichutko zbliżającego się, jakby wyłaniającą się z wody zjawę, wielkiego Tongijczyka na swojej starej, drewnianej, prymitywnej pirodze polinezyjskiej. Pływałem już na takiej pirodze na polinezyjskiej wyspie Raiatea, ale tamta była nowa. Ta zaś to dzieło właściciela, którą ręcznie wydłubał dla swojego syna, tak jak jego przodkowie 1000 lat temu. Ja rozmyślam o pirogach i dzielnych żeglarzach sprzed 3000 lat, którzy (na takich samych tylko dużych) zaludnili tzw. Trójkąt Polinezyjski a Ircia powraca mnie do rzeczywistości: "- Czy możesz mi powiedzieć jak mamy nadzy wrócić na jacht ???" Cholera... Zajmując Tongijczyka rozmową pozwalam oddalić się Irence do jachtu po czy sam „rzucam” się do majtek. Togijczyk okazał się w porządku i zrozumiał… Okazało się, że przypłynął ze swoją ofertą: cytryny limonki, wisiorek i kolczyki z muszli w kształcie serduszek i „tapa” czyli polinezyjskie płótno z kory mangowca. Jeszcze pozwolił mi wsiąść do swojej starej pirogi, jeszcze pozwolił się fotografować i z 20 dolarami w kieszeni, szczęśliwy odpłynął. 

                                               Ile kupić tego "tapa" ?

                                      To nie jest łatwa sztuka...wolę duży jacht... 

     Przed nami tylko 5 mil ale... długa fala oceaniczna dochodzi do 4 metrów choć wiatr tylko 15 do 20 węzłów. Gorzej, że kierunek naszego rejsu jest równoległy do fal, tak więc kluczymy raz pod falę raz z falą. Najmniejsze przeoczenie nadchodzącej fali to jej boczne uderzenie z siłą nachylającą jacht o 40 stopni. Wszystko co nie zamocowane i nie schowane ląduje na podłodze. W końcu kolejna cicha zatoczka, przykładny rzut kotwicy przez mojego oficera, pyszny obiad owocowo-warzywny, lektura książki i mała drzemka. Na niebie jeszcze błękitnym, już o 18h00 ukazuje się wzrastający księżyc. Ponownie wprowadzi nas w romantyczny nastrój. Z głośnika płynie nasz preferowany szant „Samotna fregata”. Kto da lepiej ?

Wyspa Vaka’eitu - Królestwo Tonga,                                               01.06.2012

-------------------------------------------------------------------------------------------------

    Noc nie była dobrze przespana. Czy to 12-to godzinne sny, czy też poprzednie południowe drzemki tak nas „dospały”, że tej nocy spaliśmy z dużymi przerwami. Ranek przywitał nas zachmurzonym niebem i silnym wiatrem. Okolica była piękna, rafy wspaniałe, woda 27 stopni, ale    pofalowane morze i pochmurne niebo jakoś nie prowokowały do kąpieli.

    Ograniczyliśmy się do długiego spaceru, oglądania koralowców wyłaniających się z wody przy odpływie morza i robieniu zdjęć. Potem sam, jako grupa kotwiczna, rwałem dodatkową kotwicę, którą wyrzuciłem w nocy gdy wiatr się wzmagał. Około południa wyruszyliśmy dalej. Kierunek - restauracja zaznaczona we wszystkich przewodnikach i polecana w bazie Sunsail. 

    Wiatr ustabilizował się na dobrej „czwórce” i po raz pierwszy postawiliśmy żagiel. To pierwsza próba dla Irci jako sternika. Wyszła znakomicie. Myszka doskonale czuła wiatr, nie przechodziła linii wiatru, obsługiwała kabestany w momentach zwrotów. Miałem czas na spokojne nanoszenie naszej pozycji na mapie, kiedy Mysza była przy sterze. Dawno tego nie robiłem. To przecież zapomniana już technika zwłaszcza dla młodego pokolenia a tu... na końcu świata jakże jednak przydatna. Zabawy było na jakieś trzy godziny, kiedy dotarliśmy na miejsce.

    Jednoosobowa grupa zwiadowcza (w mojej osobie) popłynęła pontonem na ląd kierując się tablicami Restaurant PAPAYA, by odkryć zburzoną chałupę, stertę śmieci i kilka ławek przypominających niegdysiejszy bar... Super. Zamiast cichej zatoczki z wieloma jachtami (ci też nabrali się na tę knajpę) wybieramy drugą stronę wyspy, na nawietrznej, a więc wiatr prosto w nos, ale z piękną plażą i wspaniałym dnem do pływania. Może jutro będzie słonecznie. Ponownie rzucam dwie kotwice i mokry od potu zasiadam do przygotowanej kolacji. Spagetti a la bolognese to zawsze najlepsza rezerwa w rejsach. Jeszcze lektura książek i mamy nadzieję na kolejną długą noc.

Wyspa Topana - Królestwo Tonga,                                                    02.06.2012

-------------------------------------------------------------------------------------------------

    Niezbyt zadowolony po „czuwającym” śnie zabrałem się do opracowania strategii wyciągnięcia dwóch kotwic, które w ciągu nocy, nie wiem, dlaczego, poplątały się jedna z drugą. Byłem zły na siebie, że wybrałem to miejsce na kotwicowisko: na nawietrznej to sprzeczne ze zdrowym rozsądkiem, moim zwyczajem i sztuką żeglarską. Tak, ale dałem się namówić dwóm przewodnikom: tu więcej wieje, ale jest samotnie i piękna woda... Prawda. Tyle, że z wody nie korzystaliśmy a ja czuwałem całą noc, bo waliła 6-ka a teraz muszę rozplątać dwie kotwice.

    Ze wspaniałym sternikiem, którym jest Mysza poszło sprawnie. Kurs na Mouna Island. Niebo zaczyna się rozchmurzać, słońce ukazuje nam w całości piękno archipelagu Tonga. Jesteśmy zachwyceni. Morze wokół nas usiane jest wysepkami otoczonymi białymi plażami, z zielonymi, bujnymi palmami. To jakby rozrzucone, odwrócone capucini. 


    Jakże inny jest świat w słońcu. Już to kiedyś pisałem, że nie dziwi mnie, że dla wielu ludów Słońce było Bogiem.

    Częściowo na silniku, częściowo na żaglu, docieramy do planowanej wyspy: CUD. Woda na Tonga jest tak przeźroczysta, że podobno widać do 40 metrów. Na razie z jachtu widzimy podobnie jak w Australii paletę niebieskiego koloru: im głębiej – tym błękitniej, im płycej tym błękit jest bledszy. Rzucamy kotwicę i pontonem płyniemy na piękną plażę. Na tej wyspie o średnicy około 100 metrów, starsze małżeństwo Nowozelandczyków wybudowało restaurację i kilka chatek do wynajęcia. Są sami na końcu świata, ale realizują się w tym co robią. Mają około 70-ki. Ona zgrabna choć mocno pomarszczona, on, z długą, siwą brodą bardziej przypomina mnicha niż restauratora-hotelarza. 



    Restauracja choć zbudowana z kawałków palmowego drewna i liści palm kokosowych udekorowana jest z dużym smakiem. Wkoło umieszczono tutejsze maski, rzeźby i zdjęcia z wielorybami, które tu przypływają na tarło. Stoły udekorowano żywymi kwiatami. Prosimy o obiad: ryba (snapper) w sosie cytrynowym, ryż i zielona sałata z pomidorami. Popijamy wyśmienitym nowozelandzkim Savignon Blanc a na deser domowe ciasto czekoladowe i owoce... 


 

    Co znaczy pasja i robienie tego co się lubi. Nawet na końcu świata można być szczęśliwym i stworzyć coś co przyniesie satysfakcję. Opowiadam Irci jeszcze raz moją przygodę w Burkinie Faso w miejscowości Banfora, gdzie wraz z Titane doprowadziłem do świetności upadły hotel-restaurację.

    Nie dziwimy się, że po wielu miesiącach żeglugi, marynarze - odkrywcy XVII wieku nie chcieli wracać do zimnej Europy. Myślimy o naszych najbliższych, zwłaszcza o Piotrusiu, Karolci i Krzysiu. Czy kiedykolwiek popłyną na te wspaniałe plaże z białym piaskiem i kryształowej wodzie o temperaturze 28 stopni? 


 

     Powoli wracamy na jacht z tej ostoi spokoju i estetycznych wrażeń. Myślimy o Madziuchnie, która powinna tu być. Co powiedziałaby na nasze ociąganie się z kąpielą w tym cudownym morzu? Nawet kontrola położenia kotwicy została zaniedbana i ogranicza się do kontroli z pokładu jachtu na mocnym wstecznym biegu. Powinnaś być z nami wszędzie kochana Madziuchna – to Twój żywioł i Twoja pasja.

    Powoli oddalamy się w kierunku kolejnego kotwicowiska - to zamieszkana wyspa Ovaka. Schodzimy na ląd. Natychmiast, jak to w „trzecim świecie” bywa, przybiega i otacza nas grupka zaciekawionych dzieci i wyrostków. Jeden z nich mówi nieco po angielsku. Będę przewodnikiem – OK. Prowadzi nas do wsi. Bieda, choć zaskakujący porządek. Płotki domostw, kwiaty wzdłuż piaszczystych ścieżek, kościół bez krzyża nie wiadomo jakiego wyznania. Robimy masę zdjęć, Ircia kręci film. Moglibyśmy na zlecenie jakiejś telewizji zrobić niezły reportaż. Z łatwością wprosilibyśmy się do jakiejś chaty i poznali dogłębnie ich życie. Robiliśmy to już nie jeden raz w innych krajach. 

                                                Lokalesi

    Póki co, odprowadzani coraz większą gromadą dzieci wracamy na brzeg, gdzie na plaży czeka nasz ponton. Wszyscy nam pomagają wsiąść i wciągnąć go na wodę. I znowu refleksje: DZICY, tak nazywali ich pierwsi odkrywcy. Tak. Na pewno INNI. Ale czy dzikość mierzy się INNOŚCIĄ? Czy Człowiek wyzbędzie się wreszcie kompleksów wyższości w stosunku do Innych? I czy odpowiednio nabierze znaczenia słowo TOLERANCJA?

    Po rozmowach z Ircią pod świecącą pełnią księżyca, przy wymianie kolejnych refleksji na pokładzie białego jachtu CYWILIZACYJNEGO pochodzenia, wracamy do naszych lektur by o 20h00  ułożyć się do snu.

    W Europie jest jednak dopiero ranek i aby być pierwszymi już teraz pamiętamy o 18-tych urodzinach naszej Małgoni. Okolicznościowy wierszyk, którego nauczyła mnie moja Mama znasz już Małgosiu na pamięć. Tak więc w bardziej prostych słowach pragniemy tą drogą złożyć Ci gorące i z serca płynące życzenia wszelakiej pomyślności, radości z każdego dnia i spełnienia wszystkiego o czym tylko zechcesz zamarzyć.

Wyspa Ovaka - Królestwo Tonga,                                          03.06.2012

-------------------------------------------------------------------------------------------------

    Poranek obudził nas kompletnie zachmurzonym niebem i ulewą. Czy to nasz pech, że w tym regionie zawsze nawiedza nas zła pogoda? Przewodniki piszą przecież, że to najlepszy czas na zwiedzanie i żeglowanie. Tak było na Wielkiej Rafie Koralowej w Australii, w Bay of Island w Nowej Zelandii i teraz na Tonga.

    Obiecaliśmy dzieciakom wrócić na wyspę rano i zwiedzić szkołę + dwa rodzinne sklepy (czytaj blaszaki z drewnianą ladą). Niestety duża fala, wiatr i zamglone niebo zmieniło nasze plany pomimo dwóch dzierlatek przyjaźnie machających do nas z plaży. Tak to jest w tych krajach tzw. „trzeciego świata”: najpierw witają Was dzieci, potem wyrostki a potem nieśmiało, z wstydliwym acz kokieteryjnym uśmiechem, dorastające panny : jeszcze wolne a już budzące się do życia i otwarte na nowe wyzwania.

    Rwiemy kotwicę i ruszamy na wyspę Sisia. Chmury odkrywają błękitne niebo i znajdujemy się ponownie w raju. Wyspa Sisia ma również średnicę około 80 metrów. Dopłynięcie pontonem do brzegu pomiędzy sterczącymi rafami to nie lada wyczyn. Mamy zaledwie 2-u metrowy korytarz i falujące morze. Jesteśmy jak robinsonowie. My, plaża, palmy i wspaniałe błękitne morze.

    Sielanka nie trwa jednak długo: tuż za nami dopływa lokalna łódeczka z kilkoma autochtonami na pokładzie. Dobijają do brzegu płaskodenną łódką. 


                                                Które ujęcie będzie lepsze ?

    Obserwujemy ich dyskretnie. „Mama” chodzi po odkrytej rafie i jakby pogrzebaczem wynajduje pod skałami ośmiornice, małże i inne skorupiaki, które dostały się w pułapkę skalną przy odpływie. „Tata”, trzymając żyłkę bez wędki i diabli wiedzą co na jej końcu, zasadza się na grubą rybę. „Syn” rozpala pod palmą ognisko i zaczyna smażyć kilka małych, uprzednio złowionych kolorowych rybek (u nas mówi się, że kolorowe to trujące). Drugi „syn” znosi w workach orzechy kokosowe z wnętrza wyspy. Są mili, pokazują nam wszystko co mają i pozwalają się fotografować. To najniższy poziom drabiny społecznej: nie mówią ani słowa po angielsku. Jednemu z nich dajemy długopis AMAGO i sfotografowawszy nasze „trofeum” (czytaj tubylca z długopisem Amago w ręku) wracamy na pokład naszego jachtu. 

                                        Długopis AMAGO zapunktował   

    Kierunek Naiaf’u czyli baza SUNSAIL skąd czarterujemy jacht. Nie napisałem Wam bowiem, że od dwóch dni jesteśmy bez wody, myjemy tyko zęby w wodzie butelkowej i pijemy soki, piwo i herbatę. Jedyne miejsce, gdzie można zaopatrzyć się w wodę to Naiaf’u. Przypomina to nam Belize, gdzie jedyna woda była w Livingstone w Gwatemali. Czarni Garifuna, czyli mieszanka afrykańskich niewolników i Karibów nosili nam wodę na głowach z odległej studni.

    Poza tym, koniecznie chcemy dostać się do internetu bowiem już od kilku dni jesteśmy odcięci od „cywilizowanego” świata. Ale co znaczy : cywilizowany” ??? Jak Ircia zauważa – co znajdą to zjedzą – kochają się, mają ciepło i pogodę. Czy naprawdę muszą walczyć o więcej? O coś więcej czego nie znają i czego wcale nie potrzeba im do szczęśliwego życia ?

    Wieczorem, w knajpce portowej, kolejna niespodzianka. Na 5 stolików 3 zajmują obywatele Europy Wschodniej: my – Polacy i dwa stoliki Rosjan. Ubrania a la Dior, wyposażenie komputerowe, że mój Mac blednie, głośne rozmowy telefoniczne z Moskwą i dziwienie się do swego moskiewskiego rozmówcy, że Król Tonga jeszcze ich nie powitał i nie dosiadł się do ich stolika (cha, cha, - taki rosyjski żart)...ale... Świat się zmienił i kto tego nie zrozumie, kto będzie wciąż zaściankowy tak jak niektórzy liderzy naszych rodzimych partii politycznych, niech zapomni o rozwoju i dobrobycie naszej Ojczyzny. Udało nam się przesłać do kraju kilka wiadomości choć bez zdjęć bo te były zbyt obszerne jak na wolno działający tu internet. Jak powiedział mi jakiś Tongijczyk – internet działa tak szybko jak szybko posuwa się życie na Tonga... RIGHT !!!!

Wyspa Vava’u, miasto Naiaf’u - Królestwo Tonga,                         04.06.2012

---------------------------------------------------------------------------------------------------

    Tym razem dzień obudził nas bezkresem błękitnego nieba. Wypływamy około 10h00 na wyspę Nuku. Jest lekki wiatr, płyniemy na żaglach – jest cudownie. Jak nie lubić tego rodzaju wypoczynku i sportu, kiedy z nieba leje się żar a na pokładzie wieje lekki zefirek błogo muskający Wasze ciało. Jak nie kochać tego stanu, kiedy lekko łopocze żagiel a „waterkliwer” regularnie koi Wasz słuch. Jak nie kochać tego zjawiska, kiedy przed Wami kolejne odwrócone capuccini. Wysepka jest zabójcza. Skaczemy po niej z radości, robimy zdjęcia, filmujemy okolicę. To coś niezwykłego – jęzor białego piachu zanurzony w błękitnej wodzie – palmy szumiące tuż nad wodą i ten bezkresny błękit nieba.

 

    Dziadziu robi zdjęcia dla Piotrusia. Napręża pierś pod palmą i krzyczy do Irci – teraz, teraz, teraz, teraz jestem najpiękniejszy. Cieszymy się sobą, naturą i tym bezmyślnym wałęsaniem się po pustej plaży na bezludnej wyspie. Kolej na kąpiel. Po raz pierwszy próbuję podwodny aparat fotograficzny. 

    Sławcio może być dumny ze swej Siostrzyczki. Zobaczy na zdjęciach jak ona nurkuje, jak ona pływa.... Madzia też może być z nas dumna: siedzimy w wodzie ponad godzinę. Robimy masę zdjęć choć to nie najlepsza rafa koralowa. Rybki są żółte, fioletowe i w paski. Dla Karolci i Krzysia. "Mózgi" tylko dla Madziuchny. 


  

     Potem już tylko nagie ciała na potężnym słońcu... Jak miło opalić wszystkie niedostępne dotąd części ciała. Może kiedyś w dzieciństwie Mamusia co nieco odkryła słońcu część z moich skarbów. Teraz powierzam je przyrodzie - niech wygrzewają się bez końca.

    Zbliża się wieczór. Na noc stajemy na wyspie Kapa w zatoczce Maurelle. To od nazwiska hiszpańskiego żeglarza, który jako pierwszy „Biały” rzucił tu kotwicę w 1781 roku... 231 lat temu. Patrzę na plażę i wyobrażam sobie tych odważnych nawigatorów. Po kilku miesiącach żeglugi, często zjadając skórzane elementy z obudowy statków, cierpiący na szkorbut i odwodnieni – docierają do „heaven”. Nabierają wodę a w zamian za swoje stare ciuchy i szklane, bezwartościowe paciorki, biorą owoce i istniejącą tu żywność. Tubylcom jednak to nie wystarcza – okradają nawigatorów z czego się da, bo nie znają pojęcia własności. Wszystko jest nasze i bierzemy co nam potrzeba. Pełna komuna rzekłoby się. Kiedy dobierają się do twardej, nieznanej im stali – okucia statku, Maurelle decyduje: dość tego! I odpływa... DZIŚ, po 231 latach, jesteśmy w tym samym miejscu, rozkoszujemy się ciszą, ciepłą wodą i pełnią księżyca, który niczym ognista, wielka kula wytacza się spoza pióropusza palm. Bogowie ponownie są z nami – DZIĘKUJEMY !!!!!


Wyspa Kapa, Zatoka Maurelle - Królestwo Tonga,                            05.06.2012

--------------------------------------------------------------------------------------------------

    Tak, Port Maurelle to naprawdę super zatoczka dobrze zasłonięta od wiatru. Spało się znakomicie na niewzruszonej tafli wody nie zmarszczonej najmniejszą falką oceaniczną.

    Kierunek wyspa Noalu, najwyższa na archipelagu Vavau’u bo wysoka na około 100 m npm. Ale my nie płyniemy tam by się wspinać. Ten sport zostawiamy na Kościelisko i naszą Palenicę. Na Noalu płyniemy, bo wyspa ta ma najdłuższą i największą plażę a poza tym znana jest z czerwonego koralowca.

    Uważny czytelnik naszych opowieści i naszego programu zauważy, że po raz pierwszy mój misternie przygotowany jeszcze w Polsce plan nie jest realizowany. Dlaczego? Ano z prostej przyczyny. Ten piękny akwen jest jednak zarazem trudnym akwenem. By dotrzeć do zaplanowanych uprzednio wysp musielibyśmy rzeczywiście wykazać się wielką uwagą i doskonałą nawigacją (przypominam, że nie mamy elektronicznej mapy). Do tych wysp dociera się pomiędzy rafami koralowymi, często w „korytarzach” o szerokości 10 – 15 metrów co przy szerokości jachtu około 4 metry pozostawia naprawdę niewiele marginesu. Jeżeli dodacie do tego wiatr pędzący z prędkością 20 do 25 węzłów, to zrozumiecie, że w tym składzie (dwuosobowa załoga) byłoby to zbyt niebezpiecznie.

    Dlatego zmieniłem program i dziś około 10h00 dopływamy do kolejnej bezludnej wyspy. Najpierw 2 godziny smażenia się na pokładzie (przyznam, że taka bezmyślność też może być przyjemna) potem dwie godziny w wodzie.



    To była kolejna cząstka tutejszego raju... Dopiero około 16h00 odpływamy na nocne kotwicowisko na wyspę-wioskę Nua Papu. To był kolejny spokojny, bezmyślny i piękny dzień.

Wyspa Nua Papu - Królestwo Tonga,                                    06.06.2012 

------------------------------------------------------------------------------------------------

    Nasza wyprawa powoli dobiega końca. Dziś praktycznie ostatni dzień na tym wspaniałym akwenie. Zdecydowaliśmy więc zaliczyć jedno z najpiękniejszych tu miejsc – Blue Lagoon i zjeść w lokalnych restauracjach zarówno obiad jak i kolację.

    Dzień rozpoczął się małym wiaterkiem i nieco zachmurzonym niebem. Już po dwóch godzinach na silniku dotarliśmy do Blue Laggon, do którego wejście należało do jednych z najtrudniejszych. Ircia dyktowała mi konieczne do osiągnięcia współrzędne a ja bezbłędnie pokonałem niewidoczne kanały pomiędzy rafami koralowymi. Pierwsze kotwicowisko : słońce przeszło w fazę alternatywną czyli raz wychodziło zza chmur, raz otaczało nas niezbyt sympatycznym cieniem. Wiatr wzmógł się do około 20 węzłów... Wokół pięknie. Kalejdoskop niebieskiego koloru bije rekordy ale… oczywiście gdy wyjdzie słońce. Pod nami przeźroczysta woda, o zasięgu 10 metrów i rafy koralowe...  Ale jakoś przy tej fali, tym wiaterku, tym chowającym się słońcu nie spieszno nam do wody. Już nawet rzuciłem hasło idę sam – wszak to ostatnie chwile na kąpiel, już wyjąłem płetwy.... NIE, jakoś ta aura nie napawa nas do zejścia pomimo temperatury wody ponad 27 stopni. Madziu – wybacz !!!

    Na wyspie jest "Blue Lagoon Resort". Wołam ich przez radio.... Nic. Wołam jeszcze 5 razy NIC... Zamknięte! Jeszcze nie sezon. Podnosimy kotwicę i oddalamy się jak po sznurku mając za przewodnika współrzędne dyktowane przez Ircię.

    Płyniemy do kolejnej knajpy TONGAN BEACH RESORT już w kierunku bazy. Rzut kotwicy – jednoosobowa grupa zwiadowcza płynie pontonem na ląd...  ZAMKNIĘTE... Wszak czas, rygor, biznes i obowiązek realizuje się na Tonga w rytmie tropikalnego słońca. Tu nie ma pośpiechu, tu nie ma obowiązku. Obowiązkiem jest rodzina, kościół, jedzenie i spanie.

                                        Do zobaczenia na kolejnym rejsie   

    Zgłodniali wracamy do bazy. Jeszcze kilka fotek "załogi" jak zwykle na zakończenie rejsu, porządny prysznic i pędzimy do nabrzeżnej restauracji, gdzie dziś ma imprezę organizacja ARC.

                                            Dzięki Pani Oficer

    ARC to super sprawa. Atlantic Railly Cruisers to organizacja wywodząca się ze stowarzyszenia żeglarzy, którzy samotnie przepłynęli Atlantyk. Wiedzieli czego im brakowało, czego oczekują inni i w 2010 roku założyli międzynarodową organizację prywatnych żeglarzy. To wspaniały pomysł dla firm posiadających jachty i dla prywatnych właścicieli. Otóż organizacja ta w permanentny sposób zajmuje się nadzorem i pomocą dla flotylli jachtów płynących wokół świata. Chcesz się dołączyć? Płacisz składkę i dołączasz się do flotylli kiedy chcesz i odłączasz od flotylli kiedy chcesz. A flotylla, na dziś mająca około 20 stałych członków (w tym dwa rosyjskie jachty i jeden niemiecki), tydzień temu dopłynęła z Nowej Zelandii na Tonga. Jutro płyną na Fidżi, Samoa, Wyspy Salomona, Polinezję Francuską, Wyspę Wielkanocną, opływają Przylądek Horn lub pokonują Cieśninę Magellana, pokonują Atlantyk, Morze Śródziemne. Wpływają na Ocean Indyjski... itd... itd... będąc wciąż w drodze. Płynąc w kilkanaście jachtów nie są kompletnie sami a jednak płyną sami, mając zapewnioną pomoc sąsiednich jachtów (choć niewidocznych bo są rozciągnięci na kilku kilometrach), odpowiednią oprawę meteorologiczną, itp... O ileż bardziej bezpieczne niż samotnie a jednak wyzwanie.

                                              Lokalne kelnerki
                                        I wódz w tradycyjnym stroju
  

    Dziś w „naszej” portowej knajpie świętują drugą rocznicę powstania. Są lokalne osobistości, jest tradycyjny Szef Naiafu, są folklorystyczne tańce, jest zabawa. Podziwiamy grację z jaką tutejsze kobiety poruszają dłońmi i całym ciałem. Doskonałe poczucie rytmu a la murzyńskie tamtamy i finezja w ruchach dłoni, ramion i całego ciała a la hinduskie boginie.

    To była niezła uczta na zakończenia naszego pobytu w archipelagu Vava’u w Królestwie Tonga.


Wyspa Vava’u, miasto Naifa’u - Królestwo Tonga,                            07.06.2012

-------------------------------------------------------------------------------------------------

    WRACAMY DO KRAJU... Choć była to wspaniała wyprawa myślimy już o Piotrusiu, Karolci, Krzysiu, AMAGO, IRMIE, naszych najbliższych i Ludwinowskiej. Ale przygody nie opuszczają nas do końca. Małgonia napisała ostatnio: „muszę przyznać, że szkoda, że już niedługo wracacie, bo bym jeszcze poczytała…”

    Mówisz - Masz... Oto wróciwszy z Vava’u do stolicy Tonga Nuku’alofa na wyspie Tongatapu okazało się, że nasz samolot do Auckland został anulowany !! Super a my mamy ciąg sześciu skoordynowanych połączeń samolotowych do domu. Prawie, że tragedia.

    Szybko dzwonimy do naszego Pawła (agent od biletów lotniczych), wysyłamy mu SMS’y i elektroniczne informacje... Panie Pawle, ratuj Pan, bo i czas nagli do powrotu i kasy brak na nowe bilety. Nasz Pawełek jak zwykle nie zawiódł: wracamy bez dopłaty za bilety choć na horyzoncie pojawiają się dwa małe problemy - 1. Nie wracamy przez Japonię tylko przez Shanghai w Chinach i zaplanowane dla niektórych prezenty z Japonii będą musiały zamienić się na chińskie, 2. Tracimy jeden dzień i musimy po raz kolejny zatrzymać się na noc w Auckland.

    Liczymy ileż to już razy byliśmy na tym lotnisku ? W sumie będzie 8. To więcej niż na wielu polskich i europejskich lotniskach. Czy to jakieś fatum czy przeznaczenie? Wszak już kiedyś nasi "Londyńczycy" myśleli by zamieszkać w tym ciekawym kraju.

    Jutro więc ponownie cały dzień włóczenia się po ulicach Auckland i dopiero o 23h15 wylot do Shanghai, gdzie po 6 godzinach lecimy dalej do Frankfurtu i Katowic. I dopiero podczas tych długich, bo dwóch 12-to godzinnych lotach, postaramy się o całkowite, syntetyczne i analityczne podsumowanie całej tej naszej pięknej wyprawy.

Auckland – Nowa Zelandia,                                          08-09.06.2012

------------------------------------------------------------------------------------------------

    Każda organizowana przeze mnie wyprawa kończy się tzw. „okrągłym stołem”, gdzie każdy z uczestników wypowiada się na temat minionej przygody. Tym razem tylko z Ircią dokonaliśmy podsumowania i jako Kapitan mam prawo do jego zaprezentowania. Podzielę więc to podsumowanie na 3 odrębne części :

- zwiedzane kraje,

- opłynięty akwen,

- załoga

        Była to na pewno jedna z ciekawszych podróży pod względem poznawanych krajów, ich historii, tradycji i sposobu życia. Japonia – kraj skrajnie uporządkowany i zorganizowany, na wschodnią modłę wręcz aż ugrzeczniony w stosunku do gości i rozwijający się w zawrotnym tempie. Kraj wielowiekowej tradycji, kraj Gejsz, Samurajów i Szogunów a jednocześnie znacznie wyprzedzający tzw. Zachód nie tylko jeżeli chodzi o technikę ale również sposób na życie, wartość pracy, pieniądza, własności, jednostki, gdzie wspaniałe torto-tarty pobiły na głowę wszystkich paryskich cukierników.

        I Królestwo Tonga – kraj gdzie czas zatrzymał się w epoce feudalizmu, gdzie właścicielem ziem jest Król, wybrana przez niego Noblesse i Państwo czyli rodzina królewska zasiadająca w rządzie i niewielkim parlamencie. Uprawiasz ziemię „państwową” płacisz podatek, uprawiasz ziemię należącą do Króla lub Noblesse, płacisz daninę. Czas nie ma tu wielkiego znaczenia. Jest gorąco, jest leniwie i nikt nie ma pojęcia do czego tak spieszą się Palangi (Biali) co w tongijskim języku oznacza „Człowiek z nieba”. Nazwa ta powstała w 1774 roku (i przetrwała do dziś), kiedy ludzi na okrętach o wysokich masztach (James’a Cook’a) uznano za schodzących z nieba. Cała kultura społeczeństwa Tonga oparta jest na rankingu ważności i ta zależność determinuje całe wzajemne zachowanie. Dwóch przypadkowo spotykających się gdziekolwiek Tongijczyków, najpierw w sposób delikatny musi nawzajem „wyczuć” kto wyżej stoi na drabinie socjalnej, by dopiero po tym „odkryciu” odpowiednio poprowadzić rozmowę.

    Tonga to jednocześnie jedyny, nigdy nie skolonizowany i dumny z tego powodu kraj. Ostatnia Monarchia Absolutna na ziemi. Zapytałem kogoś, dlaczego tak szybko chrześcijaństwo rozprzestrzeniło się na tych wyspach: „bo życie po życiu to jedyna możliwość awansu społecznego”. W niebie wszyscy są równi. Tongijczycy mają świadomość istniejącej na ziemi demokracji, ale jak sami mówią: od świadomości do zmian jest daleka i długa droga. U nich, mierzona leniwym słońcem, przyrodą, rodziną a zwłaszcza brakiem pośpiechu. Przecież dopiero „niedawno” zniesiono u nas niewolnictwo (1875), mamy więc czas na zmiany demokratyczne...

  

    Podróżując od wielu lat po całym świecie, zawsze zadawałem sobie pytanie jak to się stało, że język angielski w tak wielkim stopniu opanował kulę ziemską? Jaka siła spowodowała, że możecie posłużyć się nim wszędzie gdzie stanie wasza stopa a pozostałe języki ograniczyły się do niewielkich obszarów? Prostota angielskiego na poziomie porozumiewania się nie była całkowicie przekonywująca. I chyba na Tonga znalazłem odpowiedź: MĄDROŚĆ I PRAGMATYZM BRYTYJSKIEGO NARODU – KONSEKWENCJA I CIĄGŁOŚĆ !!!

    Jest wiosna 1789 roku. Francuscy patrioci (Mirabeau, Robespierre, Danton), przygotowują się do rozpierduchy kraju zwanej dumnie Rewolucją. Polscy patrioci (S. Potocki, S. Rzewuski - oni też obwoływali się jedynymi „prawdziwymi patriotami”) rozpoczynają dumania nad zablokowaniem odradzającej się Polski przygotowując dla niej trumnę w postaci nie tak odległej Targowicy. A angielski Kapitan Wiliam Bligh, otrzymuje do spełnienia super poważną misję : należy dopłynąć do Thaiti, zebrać tam, zabezpieczyć i dostarczyć w nienaruszonym stanie na Wyspy Karaibskie, sadzonki drzewa chlebowego. Dlaczego? Albowiem angielscy plantatorzy trzciny cukrowej na Karaibach „muszą” żywić swoich niewolników co zmniejsza ich przychody a zarazem podatki do brytyjskiej kasy. Wniosek: należy dostarczyć sadzonki drzew niewolnikom, nich sami je posadzą, a potem niech sami się wyżywią! Nawiasem mówiąc, misja Wiliama Bligha zakończyła się w nieoczekiwany dla jego mocodawców sposób: statek nazywał się Bounty. Ale to już historia na inną okazję...

    Dorzućcie do tego wymyślony przez Anglików „trade triange” (handlowy trójkąt) i załadujcie na wóz moich argumentów jeszcze cele XVIII-to wiecznych morskich misji odkrywczych: romantycznej francuskiej i tej na wskroś pragmatycznej angielskiej a wtedy odkryjecie tak jak ja, skąd język angielski panuje na całej kuli ziemskiej.

    Przejdźmy do akwenu, czas się skracać, bo zanudziłbym Was na śmierć moimi dywagacjami. Otóż archipelag Wysp Vava’u będący północną częścią Królestwa Tonga zaliczyć mogę do najciekawszych dotąd napotkanych. Kiedyś wieczorem naliczyliśmy wokoło naszego jachtu 15 wysepek odległych od nas o 5 do 10 mil. Tak więc :

- bogactwo kotwicowisk bezludnych, białych, koralowych plażach,

- wspaniałe do żeglowania wiatry, bo wiejące z regularną prędkością od 15 do 20 węzłów.

Dla naszej małej załogi było to nie istotne bowiem zgodnie z założeniem tylko foka rozwijaliśmy by płynąć na żaglach, ale dla wprawnej, kilkuosobowej załogi.... miód-malina.

- bardzo ciepła, bo granicząca z 28 stopniami, bardzo czysta i przeźroczysta woda,

- piękne rafy koralowe.

    I pozostała mi do omówienia załoga: NAJLEPSZA z dotychczasowej. Nie baliśmy się tego wyjazdu we dwoje. Jesteśmy siebie pewni. Wszak od wielu lat spędzamy ze sobą 24/24 godzin na dobę. Nic nie było w stanie nas poróżnić ani w pracy, ani w domu ani na urlopie. Tak było i tym razem. Ciceron miał rację : "nic nie scala tak bardzo jak wspólne plany i jednakowe pragnienia”. Kiedyś moja Droga Ciotuchna z Polanicy napisała jako motto jakiegoś rozdziału w jednej ze swoich książek: „miłość to nie patrzenie na siebie – miłość to patrzenie w tym samym kierunku”.. . Dziękuję Ci kochana Irenko. To były wspaniałe wakacje...

        Wracamy na stare, polskie, ale nasze śmieci. Nie możemy już doczekać się na zobaczenie Piotrusia. Zastanawiamy się co nasz Wojtek zrobił w Kościelisku i jak rozwija się nasze AMAGO. Myślimy już o naszych dzieciach, Karolci i Krzysiu i naszych zaprzyjaźnionych „Puławiakach”, którzy ponownie nas odwiedzą w IRMI’e (mamy nadzieję, że z pakietem pomysłów na kolejną wyprawę). Myślimy o Libiążu, naszej kochanej Mamie i jej rajskim ogrodzie... Bo jak mówi chińskie przysłowie w dowolnym tłumaczeniu: „kto uprawia ogród ten uprawia szczęście”. (who plant a garden, plant a happiness).

    Wszystkich, których zanudziłem - przepraszam, wszystkich, których moje błędy ortograficzne, gramatyczne, językowe, faktograficzne przeraziły – przepraszam. Wszystkim, którzy cierpliwie czytali moje wypociny o naszej wyprawie – DZIĘKUJEMY.

Shanghai - Chiny,                                                                      11.06.2012

---------------------------------------------------------------------------------------------------

    I na deser Poemat Irenki 

We Dwoje – Ona i On

Tak bardzo ze sobą we dwoje być chcieli, w podróż życia ruszyli, ryzyko podjęli.

Przyjaciele żeglarze na zimne chcą dmuchać, jak on sobie poradzi ? Kto go będzie słuchać ?

Najbardziej się jednak Mamusia martwiła, czy Was jeszcze zobaczę ? Żegnając mówiła...

Łzy matki nie mogły już zmienić niczego, ich marzenia niosły, nie bali się tego.

Kraj kwitnącej wiśni wziął ich w swe ramiona, On z radością patrzył jak szczęśliwa Ona.

Zaglądali w kąty skąd historią wiało, inni już wracali, a im było mało.

On miał bąble na stopach i pot kapał z czoła, lecz wywiadów udzielał Japonkom dokoła.

A kiedy doszli w rozpustne dzielnice, jemu wspomnienia odżyły, Jej płonęły lice.

Na Tongę więc trzeba walizy przerzucić, ochłodzić w błękitach i szanty zanucić.

On na swoim jachcie jak zwykle królował, pisał tylko wspomnienia i nic nie gotował.

Ona była natomiast na każde wezwanie, rzuć kotwicę wołał i szykuj śniadanie.

Wiatr był sprzymierzeńcem, 20-ką powiewał, foczek mrugał oczkiem a On pieśni śpiewał.

Wyjazd wspólny nie zawiódł i nic nie zawalił, ugruntował przyjaźń i miłość utrwalił.

Ona jest szczęśliwa, o jedno chce pytać, dlaczego wieloryby nie przyszły ich witać.

Wybaczyć im trzeba takie zachowanie, gdyż przyszły w te strony na wielkie kochanie.

Piękne rafy i błękit fal do brzegów pchanych, ściągają w te strony samych zakochanych.

Żal opuszczać te miejsca, co następne będzie ? Oni są szczęśliwi bo są razem wszędzie...

A-380 - gdzieś na Syberią - Rosja,                                                 11.06.2012

----------------------------------------------------------------------------------------------------

    Po powrocie do kraju niezbyt długo nacieszyłem się swoim „dziadkostwem”. W dniu imienin ANNY, poszliśmy z Irenką z życzeniami do Ani, mojej synowej. Było bardzo miło. Były życzenia, zabawy z Piotrusiem i były prezenty. Była też moja siostra Jaga. Na koniec imprezy, Ania wręczyła mnie i mojej siostrze zaproszenie na chrzest Piotrusia a potem zwróciła się do Irenki otwartym, i zimnym tekstem – „A Ciebie Irena nie zapraszamy i nie chcemy byś przychodziła na ten chrzest…” SZOK, prawdziwy szok, który trudno mi komentować. 

    Droga Aniu, skomentuję to dziś.    Już wcześniej ustaliliśmy z Irenką, że ona nie pójdzie na ten chrzest.  Ja miałem być tylko na części kościelnej.   Uwierz mi, że istnieją inne, bardziej wyrafinowane formy przekazywania trudnych wiadomości...

    Ania postawiła mnie w bardzo trudnej sytuacji. Miałem do wyboru : biologiczną, wrogą mi coraz bardziej rodzinę, lub coś, w czym czułem się szczęśliwy.

    Wobec tak absurdalnego zachowania wybrałem to drugie. Nie poszedłem na ten chrzest i napisałem list do Piotrusia. Liczę, że Rodzice mu przekażą, i że kiedyś go przeczyta... 

    Już niedługo potem Bartek zrezygnował z pracy w Amago. Poszedł do swojej wymarzonej firmy komputerowej IBM, dojeżdżając do pracy do Katowic. Nie wróżyłem z tego nic dobrego ale nie potrafiłem go zatrzymać... Emocjonalna wajcha przeskoczyła pod skrzydła jego żony.

 -----------------------------------------------------------------------------------------------

    Z tego kryzysu mieliśmy już długo nie wychodzić i do dziś dnia być w kompletnej rozłące.

Komentarze