1998 - First AMAGO milestone, KORSYKA , USA

 

                                                                                                                1998 rok.                                                                                                                                                                                  

"Tajemnicą szczęścia nie jest robienie zawsze tego co się chce, ale lubienie tego co się już robi."

                                                                                                                         L. TOŁSTOJ

 

Jak pomyślałem, tak zrobiłem. Zaryzykowałem: zatrudniłem 5 osób jako zalążek firmy AMAGO w Krakowie. Jako jej podwaliny. Przede wszystkim zwolniłem pana Roberta, bo uwierzyłem, że coś jednak mi się z tej firmy należy i ustanowiłem sobie pierwszą w tej firmie pensję w wysokości 1000 PLN brutto (!!!). No i zatrudniłem:

- panią Irenę jako Dyrektora Finansowego, (zdziwiłem się, że zaakceptowała moje skromne wynagrodzenie i pracę w tak małej Spółce jak Amago, ale nie pomyliłem się... Po latach wyznała, że właśnie wyzwanie, challenge, powiew nowego, chęć budowania czegoś od podstaw i uczestniczenia w rozwoju, zdecydowanie przeważył. Dla niej wynagrodzenie, prestiż i tytuły były sprawą wtórną bo wyznawała podobną do mojej zasadę, że wszystko to przywleka się za sukcesem),

- pana Waldka jako Szefa Działu Maszyn Budowlanych (z "maszyn" miał tylko zęby do łyżek koparkowych do sprzedaży),

- pana Bartka jako Szefa Technicznego,

- panią Martynę jako Szefa Działu Geosyntetyków,

- pani Edyta pozostała jako asystentka mając na głowie logistykę i pomoc dla mnie.

 

To był I-szy „milestone” dla młodego Amago. Razem ze mną, była to już 6-cio osobowa firma !!!


Oprócz pani Ireny, która była niepisanym szefem tej polskiej struktury, zatrudniłem „młodzież”, bo tylko młodzież znała język angielski niezbędny w naszym zawodzie. Kupiłem też dwa pierwsze samochody służbowe: Renault Magane dla Waldka i Opel Astra dla Bartka. Ponadto, wynająłem dodatkowe dwa pokoje w Hydropolu przechodząc z 12, potem 25 a teraz do 50 m2 powierzchni biurowej.

Czy utrzymam tą strukturę? Czy zarobią na siebie i czy sprzedaż będzie nadal się rozwijała? Rozwijać się to ryzykować, choć w kontrolowanym zakresie. Rozwijać się to WIERZYĆ… to pozytywnie myśleć. Zawalony byłem wspaniałą pracą. Wszystko tworzyłem od początku: dokumenty, protokoły, umowy handlowe, procedury, tabele kontroli pracy, itp… To cholerna przyjemność, kiedy spod Twojej ręki wychodzi coś nowego. To cholerna przyjemność, kiedy coś tworzysz. Zwariowałem ze szczęścia. Teraz miałem już prawdziwą firmę, pracowników i struktury.

Jakoś na wiosnę tego roku pojechałem z synami na targi jachtowe w Paryżu. Oprócz niezliczonej ilości jednostek pływających były również firmy czarterujące jachty. Zatrzymałem się na stoisku firmy Sunsail i… zobaczyłem katalog. Wertowałem go kilkanaście minut… Nie wierzyłem. Przepiękne akweny, wspaniale wyspy i bezludne plaże. Cały świat na wyciągnięcie ręki. Zabrałem dwa kolorowe katalogi i wiedziałem już, że moim celem będzie zaliczenie wszystkich miejsc, gdzie firma Sunsail wynajmuje jachty. A było ich ponad dwadzieścia na wszystkich kontynentach świata…. 22 lata później mogę powiedzieć, że nie skończyłem na tej dwudziestce i na firmie Sunsail.  Zaliczyłem już 45 rejsów i wynajmowałem jachty na całym świecie w wielu mniejszych i większych firmach czarterowych.

                                 

                        Okładki katalogu Sunsail już robiły ogromne wrażenie...



                                             A wnętrze jeszcze większe...



Nic więc dziwnego, że idąc kartka po kartce za katalogiem Sunsail, kolejne wakacje zaplanowaliśmy najbliżej Francji, a więc na Korsyce, a dokładniej wokół Korsyki. Duch Bonapartego ciągnął mnie na tę wyspę a jej opłynięcie jachtem stanowiło nie lada wyzwanie. To było 14 dni żeglowania, podczas których zobaczyliśmy przepiękne miasta-porty takie jak Bastia, Porto Vecchio, przeurokliwe i odlotowe wręcz Bonifaccio, sardyńską La Maddelena i oczywiście napoleońskie Ajaccio. Wnętrze wyspy zwiedziliśmy samochodem. Na te wakacje zaprosiłem siostrę Jagę i jej córkę Ewkę.



            Przyjeżdżając do Courcouronnes, Jaga przywiozła przykrą wiadomość : Janusz, jej mąż, zachorował na poważną chorobę. Jaga przyjechała załamana i w bardzo złym nastroju. I prawdę mówiąc „odtajała” dopiero po tygodniu na jachcie. Jest doskonałym pływakiem, kocha wodę i pokochała żeglarstwo. Częściowo zapomniała o nieszczęściu jakie spotkało ich rodzinę.

            Nie znałem dobrze Janusza.  Losy nie pozwoliły nam na bliski kontakt. Wiem, że był doskonałym taternikiem i himalaistą. Był dobrym ojcem i mężem. Bardzo spokojny i wyważony. Żałuję, że nie dane nam było lepiej się poznać i że nie zaszczepił we mnie taternictwa. Myślę, że złapało by mnie za gardło tak samo jak złapało mnie żeglarstwo.

Mieszkając dziś w Kościelisku i kochając nasze polskie Tarty, jestem przekonany, że też łaziłbym po górach, wspinał się i fascynował tym sportem i górami. Miło mi, kiedy nasi goście – młodzi taternicy - informują mnie o kolejnych „drogach” Mączki, które odkryli lub które zaliczyli… Bo Janusz jest w każdym taternickim podręczniku. Jesteś też obecny Januszu w naszym góralskim domu. Jesteś obecny duchem, często Cię tu wspominamy i jesteśmy dumni z takiej znajomości.

---------------------------------------------------------------------------------

 Koniec roku świętowaliśmy na Florydzie w polsko-amerykańskim klubie w Miami. Przez Luizjanę, gdzie oczywiście bawiliśmy się kilka dni na Burbon Street we French Quater w Nowym Orleanie, a potem przez Alabamę,  dojechaliśmy na Florydę.

Tu, w motelu "u Stacha" w Lauderdale, zatrzymaliśmy się na kilka dni by zobaczyć oryginalny Disneyland i spędzić Sylwestra w Miami w Polish American Club a więc wśród Polonusów starej daty. Dziwny i niespodziewany był to Sylwester. Stare Polonusy przybyły w jak najelegantszych strojach. Panie wymalowane, wykremowane i wytapetowane na maksa. Panowie w smokingach, przy których nasze "normalne" ubrania i krawaty wyglądały jak ubranka Marysi Sierotki. Byliśmy najmłodsi w tym starszym towarzystwie. Na ścianach dużej sali wisiały obrazy Kościuszki, Poniatowskiego i wielu innych, znanych Polaków. Zaraz po rozpoczęciu wieczoru, na środek sali wyjechał bufet na kółkach. Nie wiedzieliśmy o co chodzi gdy przyjaźnie do nas zastawieni autochtoni z sąsiedniego stolika (wszak Paryż zawsze robi dobre wrażenie) wyjaśnili, że to jest kolacja. I tak po chwili, całe towarzystwo zaczęło ustawiać się w kolejce do tej jakże pięknie, na biało z czerwonymi kokardami, opakowanej garkuchni. Podchodząc, brało się plastikowe sztućce, papierową serwetkę i plastikowy talerz. Trzy "bufetowe" w wieczorowych sukniach i nieskazitelnie białych, wykrochmalonych fartuchach, nakładały ogromną chochlą z ogromnych garów przygotowane potrawy. Był to wspaniały miks elegancji z prostactwem, smokingów i długich sukien z żołnierską menażką, biżuterii z coca-colą w plastikowych kubkach.... To kolejne odkrycie jakże innych zwyczajów i zupełnie innej kultury. Zabawa jednak była bardzo udana. Pod oberki, walczyki i stare polki, tańczyliśmy całą noc a przywiezione z Francji PRAWDZIWE szampany (dobrze, że mieliśmy kilka na zapas) rozeszły się jak woda zdobywając dla nas sympatię i przyjaźń wszystkich okolicznych stolików...

 



Komentarze