AFRYKA - "Biały Przyjaciel" - List Nr. 30

 

 

 

                                                                                     N’Djamena    28.05.1986

 

 

Kochana Mamo,

 

            A oto kolejna korespondencja z moich terenowych przygód. Na początku pragnę zastrzec, że jeszcze za wcześnie na syntezy i na razie opisuję to co widzę. Tak jak pisałem poprzednio : tu i teraz… W rzeczywistości, w innych wsiach może być inaczej, a więc nie można tego generalizować.

 

 

                                          Obdarowani przez wieś

 

            Przede wszystkim musisz wiedzieć, że Biali w buszu przyjmowani są bardzo życzliwie. To oni dają czystą wodę, to oni leczą, to oni szczepią bydło i uczą uprawy ziemi. To oni chronią przed epidemiami, to w końcu oni, którzy rozwożą dary najrozmaitszych organizacji międzynarodowych typu Unicef, Bank Światowy, Czerwony Krzyż czy Półksiężyc. Podobną życzliwością Biali cieszą się w stolicy, ale głównie wśród średniego i starszego pokolenia. Młodzi nie są już tak dobrze nastawieni, nafaszerowani często niepodległościowymi hasłami i noszącymi żal, kompleks, zawiść do, bądź co bądź, bardzo w stosunku do nich, bogatych Białych.

            Tak więc zajeżdżając do wiosek w celu wyznaczenia miejsca przyszłej studni, przyjmowany jestem bardzo życzliwie. Często obdarowują mnie baranem (którego nigdy nie biorę) lub kurami w zależności jak bogata i duża jest wieś. Prawie zawsze przynoszą wodę do picia, którą jako dla mnie niezdatną (bo cholernie brudną nawet z wyglądu) zawsze wypija Benoit. Często też oferują buji. Cóż to jest to buji ? Jest to rodzaj naszego, polskiego żurku. Gęsta, biała zupa z mąką. Smak jakby zakis ale słodki. Mąka z milu, jedynej tu uprawy, a to chyba rodzaj naszego prosa. Buji, to jakby słodzony żurek, którego choć mnie skręca, gdy biorę z czarnych rąk, to nie mogę odmówić by wypić choć kilka łyków. Jest to gotowane, a więc mam nadzieję, że nie zaszkodzi… Im wieś bogatsza i szef hojniejszy tym więcej kur i więcej buji… a czasem... jajko !!! Zdarza się też córka Szefa Wsi na chłodniejsza noc, ale to już na inne opowiadanie (sic !!)


                                              Tu powstanie studnia 


                             Jeszcze tylko krzyżyk miejscowego Sułtana 

 

            Raz właśnie przejeżdżaliśmy przez jakaś wieś.  Typowa dla tego obszaru : kilkanaście trzcinowych chat wokół niby to placu i jeden dom z pot-pot – Sułtana. Była 17h00 godzina. Po afrykańskich wertepach trząsłem się już 10 godzin. W napotkanej wsi nie przewidywałem ani poszukiwań wody ani wbijania palika, (wyznaczenia punktu wiercenia) ani tym bardziej noclegu. Jak zwykle podjechałem na skraj wsi, bo zobaczyłem studnię, a każdą powinienem opisać, nanieść na mapę i zmierzyć jej głębokość.  Przy studni jest zawsze kilka osób. Poją zwierzęta, nabierają wodę. Studnia to ich centrum towarzyskie. Był też jeden Murzyn mówiący po angielsku.  Ba… mówiący… znający dwa słowa tak jak ja trzy. Przy pomocy tych pięciu słów rozgadaliśmy się na tyle, że zaprosił nas do spędzenia noclegu we wsi. Zdecydowałem się. Okazało się, że był szoferem w anglojęzycznym Nigrze i na stare lata wrócił w rodzinne strony. Szybko wprowadził nas do wsi i zaproponował swoją chatę, której oczywiście nie przyjąłem, bo zawsze wolę spać pod gołym niebem. Podeszła „cała wieś” i z zaciekawieniem patrzyła na nas i na niego. Był najważniejszy, bo mówił nieznanym im językiem. Choć francuskiego też nikt tu nie zna, ale brzmi bardziej znajomo niż angielskie kluchy. No i na moich towarzyszach zrobił wrażenie, bo nie mówił po francusku, a więc NIKT, oprócz mnie, go nie rozumiał. Rozbiliśmy obóz na skraju wsi. Wielkie słowo obóz : moje składane łóżko polowe, słomiana mata dla Benoit i jeden rozkładany, turystyczny fotel dla mnie. Zaraz wokół mojego fotela, w bezpiecznej  odległości, zebrał się tłumek mężczyzn i dzieci tejże płci, siedząc po turecku na piachu. Kobietom nie wolno. Spotkania z obcymi to męska rzecz. Pocieszały więc swój wzrok podglądając nas z trzcinowych chat. Na wszelki wypadek zawsze wożę z sobą drugi składany fotel. Kazałem Benoit rozłożyć go dla „mojego angielskiego przyjaciela”, który tłumaczył współplemieńcom wskazując na mnie „to jest mój Biały przyjaciel” i jak vice versa, Benoit jego nazywał : „Patron, votre ami (Wasz przyjaciel) mówi to i to”…

           

                                        Moje obozowisko na skraju wsi
 

            Krępujące jest takie towarzystwo. Nic nie mówią : PATRZO, jakby napisał w swoim „Awans’ie” Redliński. Siedzo na piachu, patrzo na Ciebie, charkajo, strzykajo śliną i każdą plwocinę skrzętnie zagrzebujo w piasku. MILCZO. A Ty w fotelu, na wyniesieniu jak na tronie pomiędzy nimi, pijesz swoją słodką herbatę. Po dobrej chwili patrzenia i milczenia, mon Ami opuszcza nas by wrócić z dwoma kurami i jajkiem. Jajko kładzie pół metra przed moimi stopami jakby składał dar królowi. Jestem wzruszony i zdziwiony tym dobrym ludem. Choć dziwę się trochę, bo nie przybywam poszukać im wody i nie planuję tu studni. Tak czy inaczej dziękuję bardzo a Benoit zaczyna rozpalać ogień by oskubać i upiec przyniesione kury. Ja dalej siedzę w milczeniu otoczony czarnymi jak smoła ludźmi w białych kiedyś, a dziś szarych z brudu, sukmanach. Życie płynie... ot... tak !! Czas nie istnieje. Sie żyje. Pełna natura. 10 metrów ode mnie dwa osły zaczynają kopulować wydając okropne jękoryki. Niezręcznie im… nie mogą się dopasować. Gołe, kilkuletnie dzieciaki śmieją się do rozpuku a mężczyźni uśmiechają znacząco. Przechodzące kozy pierdzo niesamowicie… Nikt nie zwraca uwagi. Dwóch młodych tubylców zarzyna obok moje kury. Krew tryska z łbów – dzieciaki mają radochę. Wkoło CISZA. Coś niesamowitego i pięknego zarazem. Pełna harmonia z przyrodą – NATURA. Zbliża się 18h00.  Zaczynają się spokojne, opisane już poprzednio, ablucje przy pomocy plastikowego czajnika, potem modlitwa do Allaha i … nareszcie buji. Wynoszą z chat swoje maty, które służą im za łóżka w nocy i stoły podczas posiłków. Mężczyźni jedzą osobno. Kobiet nie widać. Ponownie zastanawiam się co tutejsi mężczyźni robią oprócz prokreacji ?? Podtrzymują gatunek i to już jest za dużo. Mój „przyjaciel” chodzi jak paw. Jeszcze przynosi wodę do picia i jeszcze buji. W końcu kładziemy się spać. Rozmyślam nad jakimś upominkiem dla niego. Może ten składany fotel, na którym siedziałby do końca życia dumny z prezentu od swojego Białego przyjaciela ? Może kolorowe długopisy, które często rozdaję małym dzieciom ?  A może po prostu 1000 tutejszy Franków?

            Wzruszony jestem tą gościnnością i bezinteresownością. Przez głowę przymykają mi zdania mojej kolejnej korespondencji do Ciebie. Zdania o dobroci tego murzyńskiego ludu, jego symbiozie z naturą, nieznajomości zawiści, zazdrości, itp… I w takim usposobieniu „kochaj bliźniego swego” zasypiam. Tym razem nie było damskich propozycji. Tym razem, pomimo świszczącego wiatru i zacinającego na głowę piasku, spałem pod mym prześcieradłem jak zabity całą noc. Tym razem nie było niespodzianek. Niespodzianek nocnych, bo już budzący się dzień przygotował mi solidny kubeł zimnej wody na mój naiwny łeb. Siedząc już bowiem spakowany w samochodzie usłyszałem przestraszony nieco głos Benoit : Patron – Wasz przyjaciel mówi żeby dać mu 5000 CFA (tutejsza waluta, tzw. Frank Afrykanski) za kury, jajko i wodę. (SIC !!!!!) Biedak zapomniał nawet swego angielskiego by sam mi to powiedzieć.  Moje doświadczenie z targowania nie poszło na marne – skończyło się na 1000 CFA i moralnym kacu.

            Mefie toi (nie ufaj) im zbytnio jak mawia ciągle Louis, zwłaszcza tam, gdzie nie dajesz wody…!!!

 

I to tyle Kochana Mamo,

 

 

 

Ściskam

                                                                                                                      Marek

Komentarze