AFRYKA - Polacy w N'Djamena i "mój" szpital - List Nr. 40

 

                                                                                               N’Djamena  15.03.87


Kochana Mamo,


            Jestem już na ostatniej prostej mojego projektu, mojej "misji" i mając kilka wolnych chwil pragnę opisać Ci kilka kolejnych „kwiatków” z tej wspaniałej czadyjskiej przygody.

            Jest 22h00 w nocy, zasypiam już w mojej willi, gdy od drzwi dobiega mnie głośne pukanie. 5 minut później Antoine puka do mojego pokoju : - Patron, jakiś Biały przyszedł z Benarkiem i chce się z panem KONIECZNIE widzieć. Benarek mówi, że jest z tego samego kraju co Pan...(!?)

Któż u diabła znalazł mnie w N’Djamenie ?

            - Dzień dobry. Nazywam się Zbigniew. Jestem polskim fotografem i członkiem studenckiej wyprawy Afryka-Sahael’87. Nasz samochód STAR, rozpadł się (zepsuł) gdzieś w Północnym Czadzie, wszyscy uczestnicy wyprawy zostali na pustyni, a jak jakoś dostałem się „auto-stopem” do N’Djameny i szukam pomocy.

Najpierw byłem na poczcie by sprawdzić w książce telefonicznej polskie nazwiska i gdy znalazłem jedno - BEDNAREK, udałem się do niego. Ale on nie zna języka polskiego a ja francuskiego więc tylko na migi pokazał mi, że zna Polaka (to pan) i tu mnie przyprowadził….

            Ok - znam Jasia Bednarek. To drugi poza moim hrabią Polak w Czadzie. Ale z polskości pozostały mu tylko trzy słowa : „kluski na parze”. Poza tym, ożenił się 20 lat temu z grubą Czadyjką, stał się Muzułmaninem, ma kurę co złote znosi jajka bo ma firmę robiącą elementy z betonu, między innymi kręgi do studni tak poszukiwane w rejonach pustynnych, ale niestety… 5 razy dziennie kłania się Allahowi na swej trzcinowej macie, jego grubaśna małżonka traktuje go jak swojego Boy’a i zamiast pracować i rozwijać tak potencjalną firmę….dziaduje. Kiedy Zbigniew zjawił się u niego to Bednarek zrozumiawszy, że to Polak…przyprowadził go do mnie.

            - Proszę - niech pan wejdzie. Ma pan gdzie przenocować ? Ma pan pieniądze na hotel ? - Nie, nie mam

- To proszę wejść i się rozgościć. - Antoine przygotuje dla pana pokój. - Spróbuję panu pomóc…

            I tak z małej pomocy zrobił się tydzień pobytu u mnie. Ucieszył się, że może ze mną jeździć w busz i robić fantastyczne zdjęcia, bo przede mną, moi villageois (wieśniacy), otwierają swoje domy i swoje zwyczaje… Raj dla reportera. Pomogłem mu z połączeniami lotniczymi do Polski i biletem lotniczym. Ma lecieć do Polski po jakąś część zamienną by wrócić na pustynię i naprawionym STAREM wrócić to kraju, bo czas wyprawy skończył się zanim się zaczął. Zanim zdążyli dojechać do Sahael. A propos, Sahael to pas półpustynny pomiędzy pustynią a mniej więcej połową Czadu zwany przeze mnie buszem (brousse).

            Jak wyjeżdżał, to bardzo mi dziękował za pomoc i pytał, jak może się zrewanżować. On i cała wyprawa. Odpowiedziałem krótko : - Zbychu -  zrobiłeś ze mną wiele super zdjęć ze mną, z mojej pracy, z życia mieszkańców. Jak wywołasz i zrobisz wystawę – proszę poślij mojej mamie kilka ciekawszych zdjęć. - OK, OK, OK… dzięki - MOŻESZ BYĆ PEWNY. Mam więc nadzieję, że wkrótce dostaniesz duży pakiet super profesjonalnych zdjęć zrobionych podczas moich spotkań z villageois, z mojej pracy, z moich wierceń i z życia tutejszej ludności.

    Choć nieodparcie towarzyszy mi myśl… Kogo puszczają jako reportera na taką wyprawę z polskiego socjalistycznego piekiełka ?? Jak do francuskojęzycznej części Afryki posyła się kogoś kto nie zna francuskiego ? A jak już wróci… Czy wypada/można pokazać zdjęcia „uciekiniera” z Polski choćby był najciekawszym Polakiem ?? Zdjęcia z kimś zza żelaznej, tym razem w odwrotnym kierunku, kurtyny ? Z kimś kto ma dobre, ciekawe i wygodne życie ? Nieodparcie przychodzi mi na myśl recenzja z Pożegnania z Afryką. Nawet jeżeli Zbyszek nabrał do mnie zaufania, nawet jeżeli mnie i moją pracę wysoko ocenił, to co powie Pan Cenzor ??

 Na pewno jestem tu kapitalistą wykorzystującym Czarny, biedny lud do bogacenia się… I tak też może skończyć się ta moja i jego przygoda i obietnice zrobienia wystawy w Poznaniu.

            Już po jego wyjeździe spotkałem w okolicach miejscowości Bokkoro młode francuskie małżeństwo: Lekarze bez Granic (Medecins sans Frontiers). Super ludzie. Podziwiałem ich i trochę zazdrościłem, że byli razem a nie, tak jak ja w rozłące.

            Zaprosili mnie do swojego skromnego (aczkolwiek po jakichś Białych plantatorach murowanego) domku. Siedząc w fotelach na ganku z Pastisem w ręku, (jak w filmie Pożegnanie z Afryką) wymienialiśmy poglądy na temat życia, historii i Afryki. Byli młodsi ode mnie i pełni zapału. Cieszyli się. Dla nich ta praca to prawdziwa szkoła życia, zawodu i przedłużenie studiów, bo mają/muszą tu mieć wszystkie lekarskie umiejętności. Od przyjmowania porodów (pełna ginekologia) po składanie kości (pełna chirurgia). Od leczenia syfilisa (pełna dermatologia) po operacje na otwartym brzuchu... Leczą wszystko i jak umieją… Szkoda, że uczą się na żywym organizmie, ale lepsze to niż skazywanie tubylców na umieranie z braku pomocy medycznej. To coś tak jak ja… Lepiej robić błędy ucząc się szukania czystej wody i wiercenia studni niż bać się wyzwania i skazać autochtonów na skażoną wodę z sadzawek.

           I tu naturalnie przejdę do „mojego leczenia".

                                   Kolejka do „lekarza". Dzieci też "leczę"...          


                                                    

                                                    Zbiory bawełny

            Przyjeżdżam jak zwykle do wsi. Jak zwykle radosne powitania. Tym razem Nazara będzie leczyć. - Kto jest chory niech ustawi się w kolejce… Szybko ustawia się kilkunastoosobowa kolejka. Antoine rozstawia dwa stare krzesła. Na jednym ja – NAZARA co daje wodę i leczy, na drugim lekarstwa i jedna szklanka.

            - Co ci jest pytam pierwszego…- mam bóle głowy, Patron. Ok. Wybieram jedną ampułkę z witaminami. Antoine nalewa pół szklanki wody. Nad szklaną urywam czubek ampułki z jednej strony i odwracam… Nic się nie leje. Urywam drugi koniec ampułki i…. jej zawartość wylewa się do szklanki w asyście pomruku podziwu… Jak on to robi ? Obraca ampułkę otwartą częścią w dół i nic się nie leje. Odłamuje górę…i zawartość się wylewa…. Szaman…

            I tak leczę witaminami wszystkie przypadki od bóli brzucha do bóli gardła, złego samopoczucia, bóli pleców, braku senności, itp…. Cel ? Muszą mi zaufać, muszą naprawiać moje pompy !!! Muszę dobrze im się kojarzyć. A nie mogę źle, bo choć są to tylko witaminy to „działają” wspaniale… Nic tak nie leczy jak zaufanie i wiara. Po wypiciu witamin od razu czują się wspaniale… Szaman… Po prostu szaman (sic !!!)…

            Aż pewnego razu, podchodzi młodzian. Antoine tłumaczy : - Boli go brzuch a w zasadzie bardzo nisko pod brzuchem. - Jak nisko ?  Niech pokaże. Pokazuje na genitalia. - Tam cię boli ? - Tak i jak sikam to leci czerwone z białym i boli… Nie jestem lekarzem, ale podobno jak ma się syfilis to sika się krwią i ropą. Aplikuję przeterminowane od roku, jedyne jakie mi dałaś, antybiotyki. - Bierz jedną tabletkę raz dziennie przez 6 dni. - A skąd to masz dopytuję…- Ano stało się tak po wizycie takiej jednej Białej (dziewczyny), z jakiejś organizacji charytatywnej, kiedy wszystkie chłopy ze wsi robiły z nią bzkyu, bzyku…

            Louis też powtarzał : Wystrzegaj się Białych oszołomów… Wielu przyjeżdża dla turystyki i przygody pod płaszczykiem pomocy humanitarnej, nawracania na właściwą wiarę i eksperymentów…

        I to tyle Kochana Mamo…Ne wykluczam, że to będzie mój ostatni list z Czadu…


Całują Cię bardzo mocno

                                                                                                                      Marek

 

 

 

 

Komentarze