AFRYKA - Szkoła i szarańcza - List Nr. 39

 

                                                                                    N’Djamena,  14.02.87

 

Kochana Mamusiu,

            Wybacz, że dawno już nie pisałem. Czasy reportaży się skończyły lub na razie zawiesiły. Mam jak zwykle masę pracy a po wyjeździe moich Ptasząt od dwóch tygodni nie mogę dojść do siebie tak mi smutno i samotnie po tych „zimowych” wakacjach dzieci. Jutro wyjeżdżam w teren na dwa tygodnie, piszę więc kilka słów już dziś abyś się nie martwiła.         

            A więc przede wszystkim 3 tygodniowy pobyt Halinki i dzieci. Było super. Byliśmy kilkakrotnie w buszu po dwa, trzy dni. W kilku wsiach odwiedziliśmy „szkoły”. Szkoła to nie okrągła, ale nieco podłużna chata oczywiście ze ścian i dachu zrobionych z trzciny. Tak jak w chatach mieszkalnych, bez drzwi. Tylko otworek wejściowy o wysokości około 1,5 metra (a więc by wejść należy się schylić) służy do komunikacji wnętrza ze światem zewnętrznym. W środku, poukładane w poprzek, prosto na piachu, krzywe (bo tu nie ma pionowych świerków) pnie drzew, służące jako ławki. Oczywiście bez blatów, bo „pisze” się tu (skrobie cokolwiek), na kolanach na małych zeszytach. Z przodu, na pustej, metalowej, odrapanej beczce po paliwie SHELL, stoi oparta o trzcinową ścianę czarna (a raczej ciemnoszara) tablica o wymiarach ok. 1,5 na 1 metr, na której to tablicy wiejski nauczyciel pisze cokolwiek tu się zmieści.

            Kocham takie klimaty i zawsze bawię się z brzdącami witając ich, ucząc DZIEN-DO-BRY, opowiadając nieco o zimnym kraju, z którego pochodzę, a potem rozdając długopisy. Ale tym razem to nie ja ani moje długopisy były największą atrakcją. Tym razem to nasze chłopczyki przykuwały uwagę swoich murzyńskich rówieśników.  Nasi, ubrani w kolorowe koszulki, dżinsowe bermudy, białe skarpetki i adidasy, były jak zjawy dla lokalnych dzieci, bosych, półnagich i często posmarkanych, co bardzo widoczne jest na ich czarnych jak smoła buziakach. Ale to nie ubranka działały jak magnes…

                                             Lokalna szkoła    



                           Nasze chłopaki, Antoine i wianuszek ciekawskich

    Magnesem była Biała skóra naszych chłopczyków. Białe osoby dorosłe, względnie często przewijają się przez murzyńskie wsie. Ale takie małe dzieci to kompletny wyjątek. Kto takie dzieci pcha w busz ? Na pewno nie Francuzi i całe Białe N’Djameńskie towarzystwo… tylko Monsieur Wiasek ma takie głupie pomysły by brać swoje maluchy w busz, „narażać na niebezpieczeństwa” i kazać spać pod gołym niebem. Ale wróćmy do magicznej Białej skóry…

    Otóż murzyńskie dzieci garnęły się do naszych, by ich dotknąć, by pomacać łokcia, ręki czy czegokolwiek. Kiedykolwiek przechodziliśmy przez wieś, tylekroć tłumek dzieciaków zawsze postępował 3 metry za naszymi… Nie mogli się napatrzeć białej skórze, płowej czuprynce Barka, jego niebieściutkich oczu i być może ich ubranek. Myślę, że moje chłopaki zobaczyły wiele egzotycznych rzeczy, nauczyły się tolerancji do czarnego koloru skóry i chyba bardzo byli dumni ze swojego Papy, którego wszyscy bardzo tu szanują…. Oby zawsze pozostali tak dumni.

            Ponieważ w styczniu temperatura spada tu do około 10 a nawet 5 stopni w nocy to też czasem spaliśmy w namiocie typu „igloo”. Antoine rozkładał podstawę takiego namiotu a potem pompował ręczną pompką samochodową. Wewnątrz namiotu wszyte są w poprzek (na krzyż) dwie gumowe rury, które pompując podnosiły i ustawiały namiot. Jakież było zdumienie gapiów (zawsze licznych) kiedy Nazara miał maison (dom), który jego Boy stawiał w ciągu 15 minut…. Nazara (Biały) znowu jest malin (sprytny)….

                                   Z Kubą i Bartkiem na „mojej” pompie”

                                    Z Tatusiem w hotelu „La Tchadienne”


                                            Ze mną i  Antoine’em


                           "Zjawiska" pod bacznym okiem Antoine'a        

            Było, minęło… Pozostałem sam a oni pełni wrażeń wrócili do Paryża…. ale na krótko. Zdecydowałem się bowiem na pozostanie w Burgeap i kolejną misję, tym razem w Beninie. Niedługo więc, po powrocie do domu, Ptaszyny znowu będą się pakować by 11.04 przyfrunąć do Afryki. Tym razem do Beninu, gdzie podobno schodzące do dzikich plaż palmy kokosowe były i są marzeniem każdego podróżnika. Burgeap zgodził się bym ja pojechał bezpośrednio stąd do Beninu.  To znaczy niezupełnie bezpośrednio, bo nie ma takiego samolotu. Polecę więc przez Congo i poczekam dwa dni w stolicy Conga, Brazzaville, na przesiadkę do Cotonou, stolicy Beninu. Jest jednak mały problem. Pozostało mi do odwiercenia jeszcze 45 otworów i boję się, że nie zdążę przed końcem marca. Wtedy przylot Ptasząt byłby pod znakiem zapytania.

    Kilka dni temu „zaliczyłem” kolejne afrykańskie zjawisko… SZARAŃCZA. Jechałem na kolację do hotelu „La Tchadienne” gdy nagle usłyszałem dziwny szum. Pomimo zamkniętych szyb szum ten narastał, zamieniał się w szmer by nie wiadomo skąd, zmaterializował się w warkot jakby „nadjeżdżających czołgów”… W końcu ukazała się ciemna, o regularnych kształtach chmura, która zbliżała się coraz bardziej zasłaniając bezchmurne niebo… Zrobiło się mrocznie i nagle czoło tej chmury wpadło na szybę mojego samochodu… koniki polne ? Nie to SZARAŃCZA… Setki, tysiące, miliony takich „koników” siadały wszędzie i wszystko zżerały. Gałęzie drzew opadały jak przywalone śniegiem a na asfalcie tworzyła się kilkucentymetrowa warstwa tych owadów, które rozjeżdżałem kołami powodując niemiły, skrzypliwy, nieprzyjemny odgłos. Moje wycieraczki wariowały chroniąc pole mojego widzenia przed „ulewą” tych dużych owadów…

    Po godzinie nastała cisza… Jak szybko przyleciały, tak szybko, po zaspokojeniu głodu, odleciały. Na drugi dzień, na rogu każdej ulicy w N’Djamena, stał sprzedawca oferujący szarańczę z rusztu. To nic innego jak smażona panierka, jak każdy chrupiący kawałek czegoś z głębokiego tłuszczu, jak „odprysk” schabowego… Zamknąłem oczy i schrupałem. Louis też choć nie zamykał oczu…

            Posyłam Ci jedną z wizytówek jakie Burgeap zrobił dla mnie. Trochę głupio mi z tym tytułem Ingenieur Geologue bo z geologią mam tyle wspólnego ile piwa wypiłem z Karolem „Pod Płachtą”. Niewiele pamiętam z nielicznych wykładów, na które uczęszczałem i z egzaminów, do których uczyłem się „za pięć dwunasta”.  Wolałbym Ingenieur Hydrogeologue bo dzięki tej pracy w Czadzie naprawdę nauczyłem się wiele z hydrogeologii choć oczywiście to dopiero kropla w morzu i przede mną na pewno wiele jeszcze trudnych wierceń i trudnych poszukiwań wody.

                                 Wokoło czadyjska "nicość"...  

        

 …i "prowadzący" osła Murzynek Bambo idący nie wiadomo skąd i dokąd...

            Czy otrzymałaś ode mnie ostatni list z fotografią zrobioną u Serge’a na tle jego ubogich, zdezelowanych wiertnic ?  Czy Halinka posłała Ci komplet zdjęć z ich pobytu u mnie ?  Czy wytrwała jesteś w niepaleniu ? Jakie są Twoje ostateczne plany wakacyjne ? Jak się czuje mała Ewka i czy Mączki nie przewidują dla niej siostrzyczki lub braciszka ?  Słyszałem, że zima była bardzo ostra w Polsce. Proszę napisz coś na ten temat.

I to na razie wszystko.


    Pozdrawiam z całej siły Ciebie, Mączków i wujka Witka, całuję,

                                                                                                                      Marek

Komentarze