AMERYKA - Indiana, New Jersey - List Nr. 65

 

                                 Samolot Air France, gdzieś nad Atlantykiem, 17.02.1990

 

 Kochana Mamo,

            Życie nie szczędzi mi wrażeń. Jest 17 luty 1990, godzina 14h00. Po raz drugi, po suto zakrapianym obiedzie, zaczynam pisać do Ciebie w samolocie lecącym na jakże inny kontynent. Wczoraj była Afryka, Staś, Nel i pan Henryk. Dziś zmierzam do Nowego Świata śladami Kolumba. Dziś kolejny kontynent otwiera przede mną swoje wrota. Piszę „wrota”, jako że za kilka godzin przelecę nad Statuą Wolności w Nowym Jorku. Lecę do Philadelphia, ale mam przesiadkę w Nowym Jorku podobnie jak wielu innych przybywających do Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej. Czekam niecierpliwie na moment zobaczenia pierwszych drapaczy chmur, o których do tej pory czytałem w gazetach i podręcznikach.

            Będzie to mój pierwszy kontakt z Ameryką, o której pisał Waldemar Łysiak w swoim Asfaltowy Saloon i inni polscy reporterzy i dziennikarze. Pamiętam, że były to książki i artykuły opisujące dość kontrowersyjny obraz tego kraju. Dużo plusów, ale i dużo minusów. Bogactwo, ale nie dla wszystkich. Brak socjalu, wolność ponad miarę, lekceważenie Polaków i wielu innych imigrantów, choć to przecież naród z imigrantów stworzony. „Polaczki” jak pisywał Łysiak. Raczej pogardzani niż podziwiani. Fakt, pisałem już dawno, że gdy Francuz, Anglik i Niemiec budowali swój trzeci czy czwarty młyn, browar lub hotel to nasz Jaśko – bohater przy butelce dobrego miodu pitnego, rozwodził się nad należnymi mu przywilejami a w razie potrzeby dziarsko machał szabelką. Ale… Patrząc z perspektywy moich 6-ciu już lat we Francji i w Afryce, ogólnie nie mogę potwierdzić by opinia o Polakach była tak negatywna. Owszem, trochę wychodzą ze światowych ram. Być może trochę za mało realizmu, za mało stąpania po twardym gruncie, za mało pragmatyzmu, ale jednak chociażby nawet słowiański sentymentalizm i przywiązanie do tradycji są bardzo pozytywnie odbierane.

            Przede mną Ameryka. Jestem zaproszony przez jednego z producentów maszyn wiertniczych, które sprzedajemy. CAŁY MIESIĄC na ich koszt. A to jest cholerne dla mnie zobowiązanie. Będę obracał się z dala od polskich ośrodków emigracyjnych. Będę daleko od ludzi, którzy być może poprzez zbyt częste kontakty z nową emigracją nazwali ich pogardliwie „Polaczek”. Będę wśród amerykańskich, z krwi i kości, inżynierów, handlowców, konstruktorów, wystawców i właścicieli zakładów przemysłowych. Będę, jak wiesz z programu, który Ci posłałem, w wielu miastach i wielu Stanach tego wielkiego kraju. Tej ekonomicznej potęgi światowej. Jak oni mnie tam przyjmą ? Jak oni mnie odbiorą i ocenią ?  Jak oni potraktują mój „poor English” ??? I jak ja odnajdę Amerykę, ten olbrzymi kraj, który znam tylko z książek, filmów i opowiadań ? Jak odnajdę ich system polityczny i ludzi, o których jedni mówią, że są najbardziej wolni i najszczęśliwsi a inni, że płacą za to zbyt wysoką cenę bezlitosnej ekonomii, bezlitosnej konkurencji, ciężkiej pracy i wielu wyrzeczeń. Na razie, jeszcze na lotnisku w Paryżu, przyglądałem się grupce dzieci wracających do Stanów. Wszystkie gęby poruszały się od żucia gumy… Ci na pewno nie mają kompleksów i pewnym siebie, zblazowanym nieco okiem, zaledwie muskali moją tak analizującą ich gesty osobowość z moim jakże zagadkowym, zamyślonym i lekko wyzywającym uśmiechem.


            Dziś jest już 18.02.1990. Spędziłem mój pierwszy dzień w Stanach Zjednoczonych.  Wylądowałem w Philadelphia gdzie Larry (z tabliczką Mr. WIACEK) odebrał mnie z lotniska i zawiózł do hotelu Motor Inn w Hammonton. Z językiem angielskim mam ogromne trudności. Jak rozmawiam z kimś sam na sam to jakoś idzie, bo oni starają się wolno wymawiać słowa i dobierać je w jak najprostszy sposób. Jak jesteśmy we trzech i tamtych dwóch strzela jak z karabinu maszynowego, to ja siedzę cicho, głupio się uśmiecham i udaję, że cokolwiek rozumiem wyławiając zaledwie 10% słów. Ale nie omieszkuję bezczelnie zauważyć, żeby podnieść swoją wartość, że język angielski to jest już mój czwarty język obcy po rosyjskim, czeskim i francuskim co jak mi się zdaje robi duże wrażenie, jako że nie sądzę by więcej niż 10% Amerykanów znało jakikolwiek drugi język. - Po co ? Oni są najważniejsi. 10 lat temu była nieudana próba przejścia na normalny, światowy system metryczny. Próba nie wyszła… I dziś cały świat dalej musi wciąż przeliczać ich cholerne funty, stopy, cale, łokcie, galony, fahrenheit’y i wszystkie inne jednostki miar i wag…. "Najważniejsi"... i wszyscy muszą mówić ich językiem…

            Tak czy inaczej wczoraj był też mój pierwszy wieczór przy amerykańskim barze z dwoma nowymi „kolegami”. Larry, który jest moim opiekunem w stanach New York, Pensylwania i New Jersey i jego kumpel, John. Obaj przesympatyczni, otwarci, uśmiechnięci, przyjacielscy. Bar dużo swobodniejszy niż inne takie przybytki w Europie. Po raz pierwszy w moim życiu usiadłem na wysokim stołku i barman coś mnie zapytał swoim bulgotem… Zamarłem, ale szybko Larry przyszedł mi z pomocą…- co pijesz ? Dobre pytanie… Scenki z amerykańskich filmów przebiegały w moim kondensatorze świadomości jak w kalejdoskopie… Co mam zamówić ??? Chyba Whisky. - Whisky please. - On the rock ? Zapytał ponownie. Znowu zbaraniałem bojąc się o jakieś pytanie o skały… - Ice ? (lód) natychmiast pomógł Larry. Ah, yesss... A to kozak pomyśleli i ku mojemu zaskoczeniu zamówili vodka… Zupełnie się załamałem utrzymując jak zawsze mój debilny uśmiech przykrywający walczące we mnie poczucie prowincjusza. - Jaja sobie robią ze mnie ? Rzeczywiście tu grzeją wódkę czy może chcą mi zrobić przyjemność… ? Pomyślałem... I nigdy tego nie odkryję…

                     John, ja i Larry na wystawie maszyn wiertniczych marki Acker

            Dziś z Larry’m byłem na wycieczce w Atlantic City – nadmorskim kurorcie – jedną z turystycznych perełek Ameryki. To takie wschodnie Las Vegas. Przyznam, że zrobiło na mnie bardzo złe wrażenie. Nasze St. Tropez, Cannes i wszystkie nadmorskie miasteczka we Francji są piękniejsze, milsze, weselsze i ludzkie. Atlantic City to brudne przedmieścia zamieszkane przez Czarnych, w ładnych kiedyś posiadłościach Białych, a dziś w brudnych i zaniedbanych domkach. I nagle – "centrum", czyli 5 luksusowych, wyrastających jak spod ziemi hoteli – wieżowców tuż przy plaży. A w hotelach : KASYNA GRY. Nie mu tu teatrów. Jest zaledwie kilka lichych kin i niewiele więcej knajp. Cała przyjemność, cały wypoczynek (jakże prymitywny) to kasynowy hazard w hotelowych oazach z basenami. Wzdłuż oceanu, plaża z długą drewnianą promenadą by przechadzać się w bucikach-lakierkach bez stąpania po wątpliwej czystości piasku. Przy niej kilka brudnych butików, którym baaaardzoo daleko do tych, na Lazurowym Wybrzeżu. Nie ma tu nic luksusowego, nie ma nic „markowego”. Fast food’y, tee-shirty, dresy… Wszystko bardzo miernego gatunku, nastawione na nisko-średniej klasy turystę. Dziwię się, jak ci, których stać na hotelowy hazard spacerują po tej plaży i w ogóle tu przyjeżdżają. Chyba najlepsza byłaby droga „helikopterowa” by nie mącić sobie estetycznych wrażeń widokiem tych brudnych przedmieść.

            Wracając do hotelu, Larry zawiózł mnie do jednego z najstarszych miasteczek, Smithville. Powstało w 1714 roku i dziś w starych, drewnianych, ładnych, odrestaurowanych domkach można znaleźć liczne pamiątki i liczne knajpki. Znacznie to cieplejsze od Atlantic City. Jedna z głównych ulic miasteczka udekorowana jest posągiem Indianina. Wielu ich tu było. Wielu z nich, niemiłosiernie wytłukli Biali kolonialiści w marszu po wolność i lepsze życie. Dziś, każdy domek to sklepik z pamiątkami, hotel lub knajpka. Ale to też jest jakieś takie „zbyt na luzie”, zbyt wolne i jakże dalekie od Asyżu, Capri, St. Michel, Saint Malo i wielu innych włoskich czy francuskich, historycznych miasteczek. I nie o styl tutaj chodzi, ale chyba tę dużo ważniejszą atmosferę duchowości i refleksji. Wspaniałe za to jest ich indywidualne budownictwo domków jednorodzinnych. Każdy dom jest zupełnie inny. Każdy zupełnie niezależny. Chyba nie spotkasz dwóch takich samych i tak samo ozdobionych. I tu kłania się indywidualizm i kompletna wolność. Niestety połowa z nich jest pięknie utrzymana, ale połowa - kompletnie zaniedbana. Czy to zły gospodarz czy brak pieniędzy na właściwe utrzymanie ?  Jeszcze nie wiem.

            I to tyle moich wrażeń z pierwszego dnia w USA. Jutro nie wychodzę cały dzień z mojego eleganckiego hotelu. Mam wolny dzień. Żarcie dobre a alkohole jeszcze lepsze. Wszystko bez ograniczeń dla zaproszonego Mr. WIACEK. Ależ mój Tato byłby dumny. Nawet jeśli mnie wyrzucą z tej pracy ze względu na mój angielski (a to może się rozstrzygnąć już przed 31 marca, a więc za 6 tygodni) to te wrażenia na zawsze pozostaną w mojej pamięci.

 

I to już wszystko, ściskam Cię i całuję

 

                                                                                                                                  Marek

Komentarze