PARYŻ - Moje Bistro - List Nr. 61

 

                                                                               Rosny Sous Bois,  23.10.89

 

 Kochana Mamo,

 

            Poszedłem na całość. Jutro mieliśmy podpisać umowę na zakup snack-baru. Mały biznes, idealny do prowadzenia przez dwie osoby, czyli tzw. rodzinny biznes. Rentowny na tyle ile moja ostatnia pensja choć realizowana przez dwie a nie jedną osobę. Snack usytuowany jest w idealnym miejscu, bo przy Polach Elizejskich, w pięknym centrum handlowym mieszczącym też inne restauracje. Dobra klientela, bo choć to nie turyści, ale ludzie z tutejszych biur. Podobał nam się jednym słowem. Ja miałem zajmować się kuchnią a Halinka obsługą klientów. Razem mieliśmy robić dobre wrażenie, BYĆ z klientami i mieć z nimi przyjacielski kontakt, bo to w większości stali bywalcy. Mieliśmy też zamiar rozszerzać klientelę, bo podobno jesteśmy kontaktowi, mili, grzeczni i lubimy kontakty międzyludzkie.

            Dziś, w przededniu podpisania umowy (sprawdzonej i przygotowanej już przez prawnika), pojechałem TAM na cały dzień, by pracując z właścicielami, przyjrzeć się całkiem blisko temu biznesowi, odkryć ewentualne minusy i być w 200%-ch pewnym, że to jest dobry kierunek. Że TO JEST TO.

 


                                    Gdzieś tam za czerwonymi parasolami...

            Wstałem o 6h00 rano, pierwszy raz od 6-ciu lat. W pociągu powitał mnie niespotykany już dawno tłum. To Ci, którzy 6 lat temu wydawali mi się tacy wspaniali, dobrze ubrani, wypoczęci i demokratycznie kolorowi. Jedni czytający książki, inni poranne gazety. Taki był mój obraz sprzed lat, kiedy po wyjeździe z socjalistycznej Ojczyzny, po raz pierwszy spotkałem się z tym krajem jako bezrobotny i nędzarz.

 Dziś uderzyła mnie szarzyzna. To biedny, najprostszy lud, często imigranci, którzy najwcześniej rozpoczynają pracę na całym świecie. Są zmęczeni, niewyspani, często brudni i jakoś dziś nie widzę gazet nie mówiąc już o książkach. Na widok czarnej skóry, która przeważa, moja biała marszczy się jak gęsia. To jest SERWIS (służba). To ci, którzy przygotowują dzień dla innych. Z przerażeniem i inaczej oglądam tym razem ten tłum zagęszczający się przy wejściu do metra. Ani pół inteligenta. Oczami wyobraźni widzę moich kolegów z Burgeap i Gauff. Oni jeszcze śpią. Oni wstają ok. 8h00-ej i zaczynają pracę ok. 9h00. Dla nich tacy jak „MY” przygotowują transport, czyste biura i jadło w południe.

            Dojechałem do Pól Elizejskich. Jakżesz wspaniałe niegdyś wczesnym rankiem, gdy z przyulicznych bistro unosił się zapach świeżej kawy i pachnących rogalików. Poprowadzić kogoś znajomego z Polski właśnie tu około 8h30 rano było moim stałym punktem turystycznego programu. Dziś nie ma słońca, dziś zaczynam dzień o 7h30 na tychże samych Polach Elizejskich, ale nieco podrażniony. Ten sam gęsty tłum co przed metrem, ale ani pół turysty.  Nie czuję kawy ani świeżych rogalików. Czuję kwaśny zapach potu dwóch Murzynów podążających przede mną na ulicy Berci.

            Dochodzę do „mojego” centrum handlowego…Krata. Jeszcze zamknięte. Za kratą, wewnątrz, Arab myjący okna. Pytam - Jak tam wejść ? - Tyś nowy ?? Pyta mój rozmówca…- Tak…- to wejdź przez te drzwi z prawej strony, zejdź przez schody dla serwisu (służby) a potem wjedź windą na poziom jaki chcesz… Dziwnie zabrzmiało mi w uszach to „Tykanie” Araba po afrykańskim „Patron”. Cóż, myślę sobie...jeszcze nie wie żem przyszły właściciel…

            No i zaczęło się. Pracowałem z aktualnym właścicielem od godziny 8h00 do 14h00. Obieranie jarzyn, mycie garów, krojenie, garów mycie, jarzyn obieranie, krojenie, obieranie, mycie, krojenie, krojenie, mycie, obieranie…itd… Ręce jeszcze po 10-ciu godzinach, kiedy piszę ten list, śmierdzą mi cebulą. A, że „trzeba” oszczędzać wodę, to myjemy naczynia w dużym zbiorniku/garze, a nie pod bieżącą wodą. Jak coś wpadnie do tego zbiornika z wodą lub raczej z ciemnym już, brudnym płynem, to Twoja ręka nurkuje zanurzona po łokieć szukając np. łyżeczki, babrając się w resztkach makaronu, ryżu, pomidora, cebuli i czort wie czego jeszcze. Wzdrygam się na pamięć tych resztek obijających się o moje ręce w pogoni za jakąś brudną łyżeczką… Kucharz–właściciel pociesza mnie jak może widząc moją niechęć:  „myć to może żona, a w wakacje dzieci - niech uczą się ZAWODU od małego (!!!!!)” Zamieram z przerażenia, ale nie pokazuję tego po sobie.

            I nagle… dobiega długo oczekiwana chwila by na klientach robić dobre wrażenie… Zaczęli się schodzić… Nienaganne ubranka, jasne koszule, krawaty, ładne fryzury i makijaże. Uśmiechnięci, wypoczęci, grupkami, bo to często koledzy z tych samych biur. Dla mojego kucharza - właściciela to ci, którzy mieli szczęście w życiu, którym się udało, którzy skończyli jakieś szkoły, którzy byli kumaci, a nie tylko nauczyli się ZAWODU od swoich „starych”. Ja miałem nieco inne skojarzenia.

 Jeszcze wczoraj byłem po tamtej stronie, jeszcze wczoraj budziłem zazdrość i szacunek, jeszcze wczoraj, grzecznym, powierzchownym, dobrym i wielkopańskim choć zupełnie obojętnym uśmiechem, obdarzałem takich jak ja teraz. Dziś, nie nadążałem z myciem podawanych mi przez żonę kucharza-właściciela talerzy, dokładnie usuwając z nich resztki jedzenia by nie pływały mi w zbiorniku z brudną wodą i nie obijały się o moją delikatną białą skórę. Kucharz przygotowywał talerze i nakładał, nakładał i przygotowywał, przygotowywał i nakładał…

             Akcja trwała 2 godziny i o 14h00 było już po wszystkim… Roześmiani klienci przyszli, zjedli, gwarnie porozmawiali miedzy sobą i odeszli nawet nie rzuciwszy okiem na żadnego z naszej trójki… Ich celem była biologiczna potrzeba szybkiego zaspokojenia głodu w miłym, swoim towarzystwie… Zapadła smutna cisza. Ani ja, ani kucharz nie mieliśmy jednego choćby kontaktu z kimkolwiek z nich. Cały dzień babraniny by w momencie ewentualnego, dwugodzinnego kontaktu myć, wycierać i nakładać na talerze. Myć wycierać i nakładać. Myć, wycierać i nakładać. Myć, wycierać i k...wa…. nakładać, widząc tylko przez uchylone czasem drzwi eleganckie marynarki, wytworne krawaty i dopieszczone fryzury….

            Wróciłem do domu załamany. Dalej nie mam pracy a kolejna próba jakiegoś własnego biznesu właśnie daleko się odsunęła : telefonicznie odwołałem jutrzejsze spotkanie i podpisanie umowy…

            Na dobitkę kupiłem w drodze powrotnej francuski dziennik Le Monde, w którym przeczytałem informację o tragicznej sytuacji gospodarczej w Polsce i groźbie państwowego bankructwa… Co mam robić dalej ????


            I to tyle, Kochana Mamo tej kolejnej korespondencji z serii „Marek w cieplutkich i komfortowych objęciach emigracji…”

 

Ściskam Cię i całuje

                                                                                                                      Marek                                                                                  

Komentarze