AMERYKA - Buisness Class - List Nr. 68

 

                                                Boeing 727 na trasie Chicago-Oklahoma, 03.03.90

 

Kochana Mamo,


            I tak Kochana Mamo, rozpoczynam kolejną korespondencję z samolotu. Dziś już 3 marca 1990 roku. Lecę do Oklahoma City by stamtąd udać się 50 km na północ do miasta Enid, do fabryki i dyrekcji firmy George FAILING Company, która mnie zaprosiła. Nazwa pochodzi od imienia i nazwiska właściciela/założyciela, pana Grzegorza Failing, który założył tę firmę jeszcze przed drugą wojną światową. Stres się wzmaga w moim jestestwie bowiem tym razem przyjdzie mi spotkać się z dyrekcją, może właścicielami, podziękować im za zaproszenie i omówić kilka problemów zawodowych związanych z polityką handlową naszej firmy – czyli moją, jako że jeśli się sprawdzę i zostanę (niby obiecane przez szefa, ale jeszcze nie podpisane) to będę odpowiedzialny za komercjalizację (sprzedaż) ich maszyn w całej Europie. Będę chciał również poruszyć możliwości uruchomienia produkcji choćby podzespołów w Polsce. Planów i pomysłów mam już pełną głowę. Takie polskie firmy jak Glinik czy Hydrokop tylko czekają na takiego partnera jak Failing ale… Właśnie, ale… Czy będę umiał ich przekonać ? Zaszczepić moimi pomysłami, lub choćby zasiać ziarno refleksji z moim „poor English” ??? Napiszę Ci o tym później, kiedy moja misja w Enid dobiegnie końca.

            Na razie lecę do Oklahoma City.  Krajobraz zmienia się coraz bardziej na pustynno-stepowy. Pogoda jest słoneczna więc mogę obserwować wszystko przez okno samolotu. Coraz bardziej wydaje mi się, że USA bardziej odpowiadają mojemu charakterowi niż Europa. Tu są wspaniałe przestrzenie. Kocham wielkość, powietrze, wolność, pustynię i morze. Tu wszędzie ulice są bardzo szerokie jakby projektant przewidział zwiększający się ruch samochodowy na 200 lat do przodu. Budynki są oddalone od dróg. Wszystko „pokwadratowane” jest sumiennie : ulice, drogi i pola uprawne. A linie tych kwadratów idą głownie Wschód-Zachód i Północ-Południe.

 Widać, że pierwsi Europejczycy umieli posługiwać się geometrią, kątem prostym i systemem miar. Z lotu ptaka dokładnie widać, że obszar pomiędzy Chicago i Indianapolis to wielkie kwadratowe farmy. To IDEALNE kwadraty pól z różnymi uprawami, bo różniące się kolorem. W takim olbrzymim kwadracie, które na oko ma wymiar 2 x 2 kilometra, widać 3 lub 4 odmiany upraw. A kwadraty ciągną się po horyzont z tymi samymi idealnymi wymiarami. Stan Oklahoma to podobno już zupełnie coś innego. Zobaczymy.

            Teraz z innej beczki. Powrócę jeszcze do języka angielskiego by dać Ci obraz moich umiejętności. A więc są to takie same początki jak z językiem francuskim. Znam już kilka tematów, które wciąż powtarzam tu ze spotkanymi ludźmi. Z tymi tematami dobrze sobie radzę. Te tematy to rodzina, praca, moja przeszłość, oczywiście Afryka, studia, Polska, pogoda, Paryż, Francja … Nie daj Boże jednak zanurzyć się z w coś innego, o czym właśnie chce Ci teraz napisać. Przed chwilą spotkała mnie taka mała przygoda językowa.

            Tuż przed wejściem na pokład samolotu zatrzymałem się zagadnięty o coś (nie zrozumiałem o co) przez stewardessę i oczywiście przeskoczyłem na znany mi temat, tym razem „mieszkam w Paryżu”. Wszystko szło gładko jak z płatka. Jak zawsze, moja marynarka Christan Dior i całe moje ubranie, robi dobre wrażenie i łagodzi ślady kulawego angielskiego. Powiem więcej : raczej zawsze wyróżniam się elegancją o czym Jaga powie DOROBKIEWICZ I DROBNOMIESZCZNIN a Halinka PRÓŻNY, ale ja po prostu to lubię. A że mnie stać, to i wypustka jedwabna i koszula angielska i krawat włoski w cenie garnituru i buty włoskie z miękkiej skóry ręcznie robione i nawet pasek Yves Saint Laurant.

            Zaraz po usadowieniu się w samolocie podeszła do mnie stewardessa proponując mi przejście do 1-szej klasy (!!!!) Dlaczego nie ? Wszak „jedynką” jeszcze nie podróżowałem. Nie wiem co było przyczyną tego zaszczytu : mój niezły początek konwersacji, moje „paryskie” pochodzenie czy moja elegancka marynarka…  W każdym razie rozsiadłem się wygodnie w wielkim fotelu „jedynki” i na pytanie czy mam ochotę na szampana odpowiedziałem zgodnie z prawdą - YES, PLEASE…. I rzeczywiście, już po chwili rozkoszowałem się chłodnym, francuskim szampanem, którego nigdy jeszcze nie piłem we Francji, odkąd do niej wyemigrowałem. Nagle, moja miła pani zabełkotała coś, tym razem nie pozostawiając suchej nitki na znajomości mojego angielskiego… Tym razem rzuciłem ryzykownie - NO, THANK YOU… W tym momencie zobaczyłem wielkie zdumienie w oczach mojej „sympatii” szybko przekłute w udawane zrozumienie mojego stanu, bo nie wypadło jej zapytać czy taki dżentelmen zrozumiał o co pyta. Kto jak kto ale nie on !!!. Odeszła jednak nieprzekonana co do poprawności mojej odpowiedzi po czym zaczęła roznosić wspaniały, kilkudaniowy obiad… Kieliszek szampana zastygł w moim ręku.

Była godzina 15h00. Byłem bardzo głody. Widziałem przystawki, dania główne, desery, sery francuskie, zielone sałaty, itp… Wszystko popijane czerwonym lub białym winem do wyboru i bez ograniczeń… I wtedy zrozumiałem, że odmówiłem obiadu. I wtedy doszło do mojej świadomości, że bełkot Pani to były pytania o dania, które mogła mi zaproponować. A wystarczyło zapytać ciecia : GŁODNYŚ ???? Na szczęście pół godziny później, gdy jak debil przełykałem ślinę patrząc z zazdrością na sąsiada z apetytem zajadającego obiad na białej serwecie z metalowymi a nie plastikowymi sztućcami, przemiła stewardessa nie dała za wygraną : - maybe chicken sandwich ??? To zrozumiałoby każde dziecko w Europie…- Oczywiście + one beer… Uff !! I tak złagodziłem głód kanapką z kurczakiem widząc obok mnie jak sąsiad z apetytem pożerał cały obiad a na deser szarlotkę ze świeżo ubitą śmietaną, świeże owoce, kawę i na końcu koniak. Wszystko to właśnie przeszło mi koło nosa ze względu na mój „poor Engish”… Nie wiem czy kiedykolwiek jeszcze w życiu nadarzy mi się okazja podróżowania w pierwszej klasie…..

------------------------------------------------------------------------------------------

            OK !!  Teraz już jestem w moim kolejnym hotelu Holiday Inn w Enid w stanie Oklahoma. Na lotnisku powitał mnie Gland, przywiózł do hotelu i umówił na 19h00 na kolację. To ich towarzystwo zaczyna być już naprawdę męczące choć z drugiej strony zmuszają mnie do nurkowania w moim kondensatorze świadomości, do przygotowywania tekstów do rozmów, do szukania słów w słowniku, itp., co znacznie poprawia mój angielski. Droga z lotniska do hotelu trwała około 2 godziny. Zrobiłem świetne wrażenie, bo gadałem prawie bez przerwy powtarzając teksty z innych spotkań już od dwóch tygodni. Ale mój Gland nie wie, że ja wyczerpałem już mój zasób słów i już martwię się o czym porozmawiamy na kolacji. Muszę poszerzyć mój rozdział „Afryka”, która przygotowała mi do wkucia na pamięć moja profesorka angielskiego jeszcze przed wyjazdem z Francji. „Moja” Afryka robi wrażenie podobnie zresztą jak fakt, że byłem w Rosji, Bułgarii, na Węgrzech, w NRD, w NRF, we Włoszech i oczywiście w „całej” Francji.

 

                               W "paszczy lwa" z Glend'em, czyli fabryka Jerzego Edwarda Faillinga

            O Amerykanach obiecałem Ci napisać osobny rozdział, moim zdaniem bardzo ciekawy. Na razie wspomnę, że mam ważenie, że przeciętny Amerykanin nie opuszcza swojego stanu. Stąd moje przygody zawodowe i moje „podróże” po Europie i Afryce są dla wielu z nich jak opowieści z „W 80 dni dookoła świata” Jules Verne…. Ale... za wcześnie jeszcze o pełną opinię o tym narodzie.         

 

            Na tym kończę, całuje Cię bardzo mocno, ściskam i pozdrawiam,

 

Marek            

Komentarze