AMERYKA - Maryland - List Nr. 66

 

                                                                                      Annapolis,  24.02.90

 

Kochana Mamo,

 

            Dziś nietypowa korespondencja, bo na serwetce w hotelowej restauracji. 

 


            Jestem już w Annapolis, historycznej stolicy stanu Maryland. Stąd już tylko 30 minut jazdy do Waszyngtonu i 20 minut do Baltimore. Annapolis to małe, historyczne miasteczko. Oto w wielkim skrócie to, co znalazłem w tutejszych, hotelowych broszurkach : W 1649 roku dotarli tu purytanie (to ci, którzy „rozmnożyli się” po przypłynięciu na Mayflower w 1621 roku, dali „podwaliny” pod USA (600 km dalej na północny-wschód) i założyli drugą już osadę o tej samej nazwie, Providence. Wszak wewnętrzne intrygi, ambicje i międzyludzkie niesnaski trwają odtąd, odkąd Pan Bóg stworzył człowieka. Dzięki handlu niewolnikami (już wtedy !!!!!) osada rozwijała się bardzo szybko. W 1694 roku, jej nazwę zmieniono na Annapolis na cześć księżnej Anny Stuart następczyni tronu w Anglii.

            Częściowo też, moje wrażenia na temat Ameryki się zmieniają. Jest to na pewno największy kraj pośród tzw. Normalnych, czyli w pełni demokratycznych. W zasadzie system reklam, drogi, hotele, restauracje są tak samo ładne jak we Francji, ale przestrzenie zupełnie inne. Przestrzenie, które każą mi kochać Paryż, pustynię i ocean. Tu, te same jakościowo hotele jak we Francji, rozmieszczone są na przestrzeni 10 razy większej niż w Europie. A wszystkie z wielkimi parkingami, szerokimi podjazdami pod główne wejścia, pomiędzy zielenią, krzewami ozdobnymi i dokładnie przystrzyżonymi trawnikami. Moja poprzednia korespondencja była nieco negatywna, ale Hammonton to amerykańska wieś nie mająca oczywiście nic wspólnego z naszym pojęciem o wiosce. Hammonton, to raczej małe, rozwleczone miasteczko. Oprócz ewentualnych (bo nie wszędzie) centrów historycznych, wszystko jest tu rozwleczone : szerokie ulice, szerokie parkingi i osiedla domków jednorodzinnych. Jedno jest zupełnie odmienne i niespotkane nigdzie w Europie : wszędobylskie flagi amerykańskie. Przy hotelach, restauracjach, parkingach, wystawach, salonach samochodowych i… przy domkach jednorodzinnych. Jakąż wartość musi dla nich stanowić ich własna flaga narodowa ? Ileż dumy posiadają w swoich sercach z należenia do tego wielkiego narodu ? Jakież to piękne i świadczące o ich patriotycznym zaangażowaniu. Czy nie trąci to aby kompleksem wyższości ? MY, NARÓD AMERYKAŃSKI !!!

            Teraz właśnie jem śniadanie. Larry, który towarzyszy mi w tej pierwszej części mojej podróży, jeszcze śpi. Przyszedłem sam, pół godziny wcześniej. Cicha muzyka płynąca gdzieś zza światów robi miły nastrój. Poddaję się jej w tej ślicznej kremowo-różowej atmosferze mojego luksusowego hotelu. Obserwuję Amerykanów i wciąż przebija się myśl, że kraje Europy Wschodniej, takie jak Polska, potrzebują jeszcze wielu pokoleń a zwłaszcza zmiany systemu gospodarczego, by dorównać temu krajowi.

            Amerykanie jedzą potworne śniadania. Najpierw wjeżdża rozwodniona, jakaś sztuczna kawa, lura, "do woli" bo kelnerka wciąż Ci jej bez pytania dolewa, gdy tylko wypijesz dwa łyki, plus zimna woda w plastikowej półlitrowej szklance wypełnionej lodem. Potem przeważnie dwa jajka na chrupiącym bekonie, przysmażane ziemniaki, tosty z dżemem i racuchy polane jakimś strasznie słodkim syropem. Wszystko na jednym talerzu. Wymieszanie cukru i smażonego oleju po jajkach. Raz to zjadłem. Po francuskich rogalikach wykręciło mi żołądek na cały dzień.

 


                                                           Wszędobylskie flagi

            Mimo wszystko, z perspektywy tego pierwszego tygodnia, bliższa mi jest Francja. Sami Amerykanie są fantastyczni. Bez żadnych kompleksów, życzliwi i uczynni. Mój poor Engish wcale ich nie przeraża. Powtarzają z uporem maniaka 10 razy zdanie, które chcą bym zrozumiał, a jak w końcu po 11 razie dalej nie rozumiem i przeproszę (sorry) to mówią szybko - no problem i kontynuują 12 raz bym w końcu zrozumiał. Zaczynam też być trochę spokojniejszy o moje pozostanie w firmie Linqvist. Wydaje mi się, że Amerykanie mnie lubią.  Być może też z tego powodu, że wieczorami nie „wylewam za kołnierz” gdy 6-ta kolejka - na zdrowie good French zjawia się na długim kontuarze baru.

            Nie od rzeczy jest dodać, że z podziwem patrzą na mnie, gdy niby przypadkiem zaznaczam, że język angielski to jest już mój czwarty język. Poza tym, mają chyba słabość do Europy, Francji i Paryża i często chwalą się swoim „bonżur” wymawianym tak, że trudno zrozumieć co chcą powiedzieć. Wtedy ja puszczam salwę po francusku, który to język nareszcie, po 6-ciu latach, opanowałem w 80%-ch. Oczywiście Frenchman wybiera butelkę wina do kolacji i próbuje pierwszy łyk. Oj.. gdyby wiedzieli, że ten ich French Man tyle zna się na winach co Francuzi na kotletach schabowych. Choć wino amerykańskie mi nie smakuje to jednak zawsze chwalę go za „głęboki” smak i kolor. Oprócz polskiej wódki, przywiozłem ze sobą 4 butelki jednego z najlepszych francuskich win biorąc pod uwagę nazwę i cenę. Za butelkę płaciłem po około 200 FF a więc około 50 $. Mam nadzieję, że ci którym najbardziej będę chciał je podarować, będą zadowoleni i na zawsze mnie zapamiętają.

            Cóż poza tym ?  Ano zawsze w takich chwilach myślę o moich bliskich. O Halince, dzieciach, Tobie, Siostrzyczce i moim Tacie. Jaka szkoda, że Was ze mną tu nie ma, że nie siedzicie ze mną przy tym samym stoliku i, że nie żyjecie trochę życiem jak z filmu Dallas. A propos, to w Dallas mam być za dwa tygodnie. Jeżeli będę miał wenę twórczą to oczekuj już wkrótce na mój kolejny list, bo jest o czym pisać. I to już wszytko, pozdrawiam i całuję Cię mocno, ściskam,   

                                                                                                                                                                Marek

Komentarze