AMERYKA - Oklahoma - List Nr. 69

 

                                                                    Houston, Hotel Sheraton, 12.03.90

 

Kochana Mamo,


            Posyłam list jeszcze w kopercie z hotelu Holiday Inn w Enid, ale piszę już na papierze firmowym hotelu Sheraton w Houston. To kolejny luksusowy hotel. Czas goni niesamowicie a wraz z nim, moja przygoda z „Dzikim Zachodem” lub „Nowym Światem” jak kto woli, dobiega końca. Zaczynam czwarty, ostatni tydzień w Ameryce, tym razem w Houston, w stolicy stanu Texas, jednego z najbardziej awanturniczych i westernowo zapamiętanych stanów w USA. Bydło i nafta. Byk i szyb wiertniczy to godło tego stanu a nazwa Houston to nazwisko amerykańskiego generała, który był pierwszym prezydentem Teksasu, kiedy był to niezależny kraj w latach 1836-1846. Najbiedniejsi cawboy’e przemieniali się tu w dallasowskich milionerów, jeżeli na swej działce znaleźli czarne złoto, czyli ropę naftową lub gaz ziemny.  Dziś niewiele zostało z kowbojskich awantur i drewnianych szybów wiertniczych. Bezmierne prerie zamieniły się w równe kwadraty o milowym (1 mila to ok. 1,5 km) boku, gdzie hodowla bydła odbywa się „taśmowo” a drewniane szyby wiertnicze zastąpiły szybkie, mobilne, przewoźne urządzenia wiertnicze, których komercjalizacja w Europie i w Afryce leży właśnie w moich rękach.

            Piękne to i ambitne zadanie, ale też bardzo trudne. Po przyjęciu jakie zgotowali mi (i dalej gotują) Amerykanie jestem już bardzo niecierpliwy na powrót do mojego biura i realizację mojego własnego, długoterminowego programu, który, jeżeli zaowocuje rozmiarami jakich oczekuję, to znaczy, że nie tylko ambicje, chęci i zapał się liczą w pracy zawodowej, ale również… takie coś co nazywa się „łut szczęścia”. Czy i tym razem uśmiechnie się do mnie wszechmogący los ?? Wiem, trzeba mu pomagać, ale też jak dotychczas, mógłby trochę sam mi pomóc…

            W poprzednim liście pisałem, że tydzień w Oklahoma City a właściwie w Enid powinien przynieść rozstrzygnięcie co do mojej przyszłości. I tak się też stało. Jeszcze nie wiadomo w 100% bo 100% jest po podpisaniu umowy o pracę, ale już dziś mogę napisać, że tak będzie w 99 %.



                          To ci faceci, współwłaściciele fabryki, zdecydowali                                                             o moim stałym zatrudnieniu i sprzedaży ich                                                                            maszyn w "połowie świata"

            Tak, Kochana Mamo. Nawet jeżeli ten jeden procent zaważy na moją niekorzyść to i tak możesz już dziś być dumna ze swojego syna, o którym Dyrektor Zarządzający (CEO) firmy Failing napisał do mojego szefa : „…- znalazłeś właściwą osobę na właściwe stanowisko. Powiem więcej : znalazłeś WINNER”. Zostawiam Ci przyjemność znalezienia tego słowa w słowniku, ale aż mnie przypieka by podpowiedzieć Ci „ZWYCIĘZCA” (ten który wygrywa, który odnosi sukces). Dodam, że bracia Amerykanie bardzo wysoko ocenili moją osobowość czego dowodem, oprócz pokazania mi tej opinii, była masa upominków i niezliczone zaproszenia do najlepszych i najdroższych restauracji.

            Jeżeli przedwczoraj w Ośrodku Badawczo-Rozwojowym Przemysłu Siarkowego w Tarnobrzegu zarabiałem 35 $ na miesiąc, jeżeli wczoraj po zapłaceniu rachunków za mieszkanie i jedzenie w Rosny Sous Bois, zostawało mi miesięcznie 30 $, to dziś wydaję za noc w hotelu ok. 100 $ a na dobrą kolację ok. 80 $. Pomijam okres afrykański, bo to był inny system pracy, cen, kosztów i wynagrodzeń.

            Często zapraszany byłem przez równych mi Sales Engineer (Inżynierów ds Sprzedaży) do tzw. Gentlemen Club, gdzie (prawie) nagie dziewczynki tańczyły na barze lub na specjalnym pomoście w rytm głośnej muzyki. Bywałem w dobrych, dyskretnie ulokowanych restauracjach, do których wchodziło się przez mierne i dziwne korytarzyki by nagle znaleźć się w sali marzeń z cichutko grającą orkiestrą (żywą, nie z magnetofonu). Tam jadałem z Wiceprezydentem i współwłaścicielem firmy, John'em (ok. 60 lat) i  Dyrektorem Zarządzającym z jego piękną małżonką. Bywałem, jadałem i dyskutowałem z ludźmi, którzy zarabiają po 300 000 $ rocznie. Wszyscy byli pełni podziwu dla mojej znajomości 4 języków obcych, "światowości" (poznania wielu krajów)… i jeszcze… siostry artystki, o której nadmieniałem od niechcenia, że ma wystawy swoich obrazów w Polsce. Przedstawiając mnie, zawsze padało : Mister Marrek WIACIEK, Polak mieszkający od 6-ciu lat w Paryżu, pracujący 4 lata w Afryce… Przyznasz, że to dobrze brzmi… Ale ile mnie kosztowało wysiłku by to osiągnąć to wiesz tylko Ty jedna Kochana Mamo z moich listów…

            A tyle razy, powtarzaliście z moim Kochanym Tatą, że najważniejsze jest zrobić na początku dobre wrażenie a potem, na dobrej opinii, można pojechać już dalej. BRAVO !!… Racja. Choć wtedy chodziło o rok szkolny i zmotywowanie mnie od początku do nauki, do której jakoś nigdy za bardzo się nie garnąłem. 

            Dziś nie potrzebuję motywacji… Dziś życie samo pcha mnie do przodu… Dziś „po pierwszym miesiącu mojego nowego roku szkolnego”, słucham bez przerwy muzyki country, kupuję masę ciuchów dla moich najbliższych, dla siebie kolejne kapelusze do mojej kolekcji kapeluszy z całego świata i myślę już o tym czy Siostra pomoże mi udekorować mój gabinet w moim własnym domu, który chyba przybliżył się do nas na wyciągnięcie ręki.

            Amerykanie w dalszym ciągu są wspaniali, aczkolwiek męczący już w swej serdeczności. Za pół godziny przyjeżdżają po mnie. Tym razem jedziemy do meksykańskiej restauracji. Ameryka jest coraz bardziej bliska mojemu charakterowi i kto wie czy nie wysiadłem o jeden przystanek za wcześnie jadąc w moją podroż na emigrację w 1983 roku. Z tutejszej perspektywy, europejskie spory o 200-300 km2 jakiegoś terytorium wydają się śmieszne. Tu jest miejsce dla wszystkich i może szkoda, że jest już dla nas za późno na zmianę kraju.

            Gdy pracowałem w hotelu d’Albert jako nocny portier, pewnego wieczoru przyszła Cyganka, która za 5 Franków wywróżyła mi, że „duże pieniądze zarobisz za duża wodą”. Na razie robię dużo obserwacji, dużo się uczę, wyciągam wnioski i analizuję. Mam masę wrażeń i to jest już moje bogactwo. Mam też to dziwne uczucie podobne do tego w Czadzie czy w Abidjan …: „Oby ta bajka jak najdłużej jeszcze trwała”…

Z innych spraw :

  1. Karol ma syna, Aleksandra. Zaproponował mi by być jego Ojcem Chrzestnym. Bardzo bym chciał być Ojcem Chrzestnym jakiegoś dziecka i myślę, że mój chrześniak NIGDY by się na mnie nie zawiódł. W każdym razie kupiłem już Olesiowi cały kowbojski strój z Teksasu.

  2. Kubę przenieśliśmy do prywatnej szkoły katolickiej. W poprzedniej szkole niewiele robił a przynosił same 20/20, czyli najwyższe oceny. Trzeba było podnieść mu poprzeczkę. W nowej szkole jest dużo wyższy poziom i oprócz angielskiego będzie uczył się jeszcze języka niemieckiego. Bartek jak na razie zbiera same piony z matematyki, ale przedmioty humanistyczne niestety olewa. Do tego bazgrze jak kura pazurem, ale może dlatego jest naszym ukochańszym i preferowanym synkiem.

            I to tyle Kochana Mamo tej jednej z ostatnich „amerykańskich” korespondencji. Jeżeli zdążę (może w powrotnym samolocie co stało się już zwyczajem) to postaram się zamknąć klamrą całą tą amerykańską przygodę,


Pozdrawiam Cię gorąco, ściskam i całuję

 

 

                                                                                                                     Marek

 

 

 

Komentarze