AMERYKA - Michigan/Polonia - List Nr. 67

                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                            Rogers City,  28.02.90

 Kochana Mamo,

            Za oknem piękne słońce, 1,5 metra śniegu i mróz - 15 stopni a ja w ciepłym, drewnianym pokoju amerykańskiego motelu, na końcu świata, w stanie Michigan, nad brzegiem wielkiego jeziora Huron, w mieścinie liczącej niecałe 2000 głów o nazwie Rogers City i założonej w 1868 przez przybyłego w te strony Anglika Mr. Rogersa. To było wtedy proste… Tu przybywam, tu się osiedlam, bo buduję pierwszy domek z drewna, tu zakładam osadę, którą nazywam od swojego nazwiska... Jestem przekonany, że gdybym żył tu i w tamtych czasach, to tacy jak ja, przyjeżdżali by do miejscowości WIACEK CITY... (sic !!)

            Ale wracam do rzeczywistości, bo nie mogę nie opisać Ci wszystkiego co tutaj się dzieje. Nie wiem, czy to jest sen czy też naprawdę los obdarzył mnie tymi wszystkimi wrażeniami i emocjami.

            Ale jak zwykle zaczynam od początku. Philadelphię opuściłem zgodnie z planem, który masz i na pewno śledzisz. Na lotnisku w Indianapolis powitał mnie Fred z rodziną : żoną i 20-to letnim synem. Wszyscy słyszeli już o „Good French” i przyszli powitać i zobaczyć to „zjawisko”.  Swoją drogą to „zjawisko” naprawdę musi być interesujące, skoro wszyscy troje cierpliwie czekali 3 godziny na opóźniony z powodu burzy śnieżnej samolot. Oczywiście było bardzo serdeczne powitanie po czym zawieźli mnie do kolejnego, luksusowego hotelu Hilton. Stąd papier firmowy na którym piszę. Na koniec zaprosili mnie na kolację do siebie do ich domu i choć nalegali to odmówiłem wymawiając się zmęczeniem. Nie wiem czy było to grzeczne, ale nie mogłem odmówić sobie samotnego, cichego wieczoru w restauracji tego jednego z najelegantszych hoteli w USA. Ubrany więc a la Christian Dior spędziłem wspaniały wieczór rżnąc do końca rolę poważnego biznesmena z Francji, oczywiście nie za swoją forsę. Fred, na drugi dzień rano, był nieco przerażony rachunkiem ale zachował zimną krew dżentelmena i tylko zapytał „- nie chcesz bym pożyczył ci trochę pieniędzy ?” Nie – odpowiedziałem łamaną angielszczyzną, - Ja być tu służbowo i nie chcieć kupować żadnych pamiątek (?!). Nie znałem mojego programu, ale liczyłem na kilka dni w tym luksusie. Los jednak pozbawił mnie złudzeń i nadziei na pozostanie w tym hotelu podobnie jak pozbawił złudzeń młodą i piękną Amerykankę, która dosiadła się do mojego stolika w barze hotelowym, gdy słuchałem muzyki jazzowej i zapewniała, że w ciągu kilku następnych dni nauczy mnie biegle mówić po angielsku…

            Niestety, na drugi dzień nastąpiła kolejna niespodzianka : jedziemy 700 kilometrów na północ do Stanu Michigan. To będzie kolejna próba mojego charakteru o czym przekonałem się nieco później. W Indianapolis, gdzie miałem zaledwie czas rzucić okiem na słynny tor wyścigowy 500 Miles, było +5 stopni Celsjusza. Wraz z przemierzaniem kilometrów na północ, temperatura spadała i pokazywał się śnieg. W czasie podroży panowała nieznośna, ponura i nieprzyjemna cisza, bo nie umiałem o niczym rozmawiać z moim Fredem. Szczęśliwie, zawsze mam przy sobie mały kieszonkowy słowniczek, do którego dyskretnie zerkałem by zagaić jakiś temat. Gdy na przykład przemierzaliśmy lasy to zerkałem co znaczy po angielsku „polowanie” i zagadywałem Freda prowadzącego swój wielki, amerykński samochód – what about hunting hier….? Na co Fred zaczynał opowiadane na kilka minut z czego rozumiałem może 20%. Następnie przekraczając jakąś rzekę było „wędkarstwo” – „what about fishing hier ?” Potem budownictwo – what about construction hier? I tym podobne...

            I tak dojechaliśmy do Rogers City. Jeszcze po drodze odwiedziliśmy jakąś rodzinę by napić się kawy. Zdumiałem się, gdy Fred powiedział, że to jego klienci. Nie wiedziałem, i to jest cholerna dla mnie nauka na przyszłość, że relacji z klientami nie nawiązuje się w godzinach pracy, w biurze i z pozycji urzędnika a nawet specjalisty. Siła sprzedaży to kontakty indywidualne, to przyjaźń z klientem, to umiejętność i możliwość zatrzymania się zawsze w jego prywatnym domu, popołudniową porą, na zwykłą kawę lub herbatę, podczas której 5 minut rozmawia się o interesach a godzinę o rodzinie, wakacjach, polityce i tzw. Dupie Maryni

            Ale wróćmy do Roger City. Na drugi dzień, przy temperaturze – 20 stopni i 1,5 metrowej warstwie śniegu, Fred zabiera mnie rano na moje kolejne wyzwanie. Dojeżdżamy do pracy. Nie mam pojęcia co to będzie. Jest : zwykły, blaszany warsztat. Temperatura w środku + 5 stopni. Fred ze spokojem i pewnością profesora wciska mi kombinezon roboczy, daje do mojej hiltonowskiej rączki pudło z kluczami i kieruje do rozbebeszonej wiertnicy… Tak, do roboty… do fizycznej roboty. Moje zdumienie było ogromne co oczywiście jak zazwyczaj w takich przypadkach, przykrywałem głupawym uśmiechem. Jestem przekonany z odległości czasu, że on mi mówił po co tu jedziemy, ale ja oczywiście nic nie zrozumiałem kiwając beznadziejnie głową jak debil w parku rozrywki.

            I tak Kochana Mamo, Twój syn, który nie potrafi naprawić zepsutego roweru, kiedy spadnie mu łańcuch, wraz z ekipą 3 mechaników, zabrał się do kręcenia, wykręcania i rozkręcania jakichś śrub. Szybko moje piękne i przycięte paznokcie zaszły czarnym smarem, tyłek marzł mi od zimna i tylko zerkając na zewnątrz pocieszałem się wspaniałą, narciarską pogodą, która przypominała mi narty, Szczyrk i dawne studenckie czasy. A tymczasem tu i teraz… zmieniałem uszczelki, wymieniałem śruby i smarowałem gwinty brudząc się, chcąc nie chcąc, po pachy. Niestety, pomimo kombinezonu, brudziły się też na czarno brzegi mojej pięknej, jeszcze nowej, lekko różowej, angielskiej koszuli marki Burtun z włoskim kołnierzykiem.

 

                        Fred pracuje, ja pozuję a potomkowie Polaków                                                                 powtarzają w kółko 3 znane im polskie słowa ...

            Nie koniec to jednak przygody. Jak pisałem Ci w mojej pierwszej korespondencji, jadąc w ten zakątek świata, cieszyłem się, że nie spotkam tu śladu ani Francuza ani Polaka. Już ten pierwszy dzień rozwiał jednak moje nadzieje. Tu, w tym warsztacie na końcu świata, w tej tysięcznej mieścinie, już po trzech godzinach pracy, pomiędzy wymiennym bełkotem (bo z tego akcentu nie rozumiałem ani słowa) moich towarzyszy niedoli (czytaj wspólnego naprawiania wiertnicy), nagle wyłowiłem trzy powtarzane kilka razy słowa : PIWO, PIJANY, PIZDA…!!! (sorry – to jest dosłowny cytat). – Brawo !!!! krzyknąłem po polsku…- A więc jednak i tu jesteście drodzy rodacy. Owszem są i to sprzed 3 pokoleń, a wiec od około 1930 roku. Nie są więc zepsuci nową falą emigracyjną, zawiścią i zazdrością. I właśnie to najstarsze pokolenie ucieszyło się bardzo z faktu przyjazdu do ich mieściny, na końcu świata, sfrancuszczonego Polaka. Oczywiście nie odbyło się bez zaproszenia na kolację.

            Pojechałem więc z Fredem na proszoną kolację do pięknego, drewnianego domku w lesie nad jeziorem. Jezioro jak morze, bo drugiego brzegu zupełnie nie widać na horyzoncie. Wchodzimy… W salonie czeka około 10-ciu osób. Pod oknem stoją dwie dziewczynki : jedna ze skrzypcami druga za organami. Obok, starszy pan ze skrzypcami i trzech młodzieńców z gitarami.  Na mój widok i komendę „starszego”, słyszę śpiew : „Szła dzieweczka do laseczka”…. Łzy popłynęły mi jak strumienie. Nie potrafiłem się opanować…. Oczywiście miałem ze sobą polską wódkę („lepiej dźwigać niż ścigać” mawiał mój przyjaciel Boguś Nowak)… Lejemy więc po pełnej szklaneczce a młodzież kontynuuje : „Przyjdź mój Jasiu”, „Świeci słonko, świeci”, „Bando, bando, spotkania nadszedł już czas”…. Kurwa…czy muszę być taki miękki pantofel jak Dziewica Orleańska ? Jedna butelka wódki szybko się skończyła... Poproszę jeszcze o szklaneczkę… double whisky. Wspólnym śpiewom nie było końca, a kiedy przyznałem się, że ja też gram na gitarze to wcisnęli mi ten instrument do ręki i kazali zagrać…. Nie znam tak ładnych i grzecznych polskich piosenek… Ale dobrze pamiętam te nasze, brzydkie, śpiewane z Karolem piosenki studenckie. Nie omieszkałem nauczyć ich „Pelikanek to jest ptaszek”,  Idzie pająk po drabinie” i wiele innych jakże brzydko brzmiących a łatwo w ucho wpadających.

 


                                                  Ja i "mój" Fred

            Z potwornym kacem obudziłem się dziś około 10h00, szczęśliwy z tej mojej kolejnej przygody zawodowej. Kowalski, Henkowski, Kaniowski…ski, ski,..ski…Spod Warszawy, Poznania i Łodzi. Przyjechali tu ich dziadowie. Twoje pokolenie mówi jeszcze po polsku. Moi rówieśnicy już nie. Pozostało im tylko PIWO, PIJANY i PIZDA…

                                           Kowalski "Insurance"…

            Wczoraj byłem gwiazdą wieczoru, dziś w spokoju mojego hotelu znowu fala refleksji przewala się przez moją głowę. Gdzieś, w takiej małej mieścinie, mieszka słynny krewniak Wuja Jazienickiego. Gdzieś, w podobnych okolicach, jeden z „naszych” też tęskni, śpiewa, pielęgnuje wspomnienia od trzeciego już pokolenia. Tyle emocji, zdarzeń, konstatacji, refleksji, że nie nadążam z myślami. Muszę bardziej poznać fenomen Ameryki, muszę więcej dowiedzieć się o jej historii by zbierając kiedyś myśli, naprawdę napisać jakąś wypadkową i jakąś analizę. Chciałbym, by emocje nie zamazały realnego obrazu jaki bardzo by chciał namalować o Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, o kraju, o którym wiele słyszałem i wiele czytałem, a który dopiero teraz mam okazję poznać od prawdziwej, nie turystycznej „podszewki”.

            Dziś po południu ruszam do Cheboygan i Petoskey, nazwy zapewne również od nazwisk założycieli. Jutro powrót do Indianapolis. W sobotę, samolot do Oklahoma, do paszczy lwa, do fabryki, która mnie zaprosiła. Nie muszę Ci pisać o zaproszeniach, które otrzymałem na przyjazd tu z rodziną ani o zaproszeniach, które rozdaję na przyjazd do mnie, do Paryża. Co z tego wyniknie ?? Wątpię by ktokolwiek o tym pamiętał. Wszak życie prze do przodu i zapomina o przypadkowych, krótkich przyjaźniach.

 


            Na mapce, którą Ci posyłam zobaczysz miasteczko Rogers City (zaznaczone strzałką) a historyczny tekst pozwoli Ci na przybliżenie języka angielskiego, jeśli zechcesz przetłumaczyć go sobie ze słownikiem w ręku…


            I to tyle, pozdrawiam Cię Kochana Mamo, ściskam i gorąco całuję,

 

 

                                                                                                                                  Marek

 

           

 

 

Komentarze