AMAGO - Niemcy - List Nr. 83

 

                                                                                                                                                                                                                                Drolshagen,  02.12.1994


Kochana Mamo,


Przedwczoraj był Houston, wczoraj Jersey a dziś jest Drolshagen. U mnie jak w kalejdoskopie. Każdy list z innego miasta na świecie, zupełnie inny temat i inna przygoda zawodowa. Kiedy to się skończy ? Jakie będzie ostatnie miasto, w którym zakotwiczę na stałe ??

To już moje trzecie śniadanie w hotelu „Zur Brucke” w małej niemieckiej mieścinie Drolshagen. Miasto należące do handlowego związku miast Hansa, handlujące około XVI wieku z Europą Wschodnią, a więc może i z Polską. Jakże tu inna atmosfera niż we Francji, Afryce czy USA. Cisza, spokój i typowa, uspokajająca, rytmiczna, kołysząca, akordeonowa muzyka niemiecka. Tuż pod nosem, bo między Francją i Polską. Tuż pod nosem, bo 80 km stąd przejeżdżałem dziesiątki razy jadąc z Francji do Polski i z powrotem. Tuż pod nosem, ale jakże daleko od pośpiechu, krzykliwej muzyki i nerwów dużej aglomeracji. Tuż pod nosem, ale jakże daleko od mojej mentalności...

Drolshagen, miasteczko, którego ślady sięgają 1040 roku i które prawa miejskie otrzymało na początku XV wieku, zamieszkane jest przez około 10 000 mieszkańców. Najbliższa, większa aglomeracja to Olpe (około 40 000 mieszkańców), jeden z bogatszych regionów Niemiec, w przeszłości słynny z kopalń metali kolorowych, nieczynnych już od przeszło 100 lat. Pozostał piękny krajobraz, lasy, rzeki, jeziora z czystą wodą i pstrągami. Zostali zamożni ludzie, historia i atmosfera oazy „uber alles”. Obszar ten, często narażony jest na duże opady deszczu stąd wszystkie dachy pokryte są płytkami z lokalnego, szarego łupku. Zmieszane z typowo pruskim budownictwem, doprawione skrajną czystością i poprószone jakimś dziwnym spokojem i ciszą daje efekt miasteczka - cacka. Miasteczka - zabawki. To już nawet nie jest Legoland jak mawiała moja Siostrzyczka o Villa des Roserais. To już jest cacko.              

Cóż mogą mówić mieszkańcy Drolshagen kiedy los rzuci ich przejazdem na Kielecczyznę, do Jędrzejowa, Machowa, Staszowa, itp… Cóż mogą myśleć sobie ciż sami ludzie, jeżeli za przedstawiciela ich jedynej, największej, dumnej fabryki, mianuje się kogoś spod takiego właśnie Chrzanowa. Piszę „spod”, bo Libiąż jest od Chrzanowa dużo, dużo mniejszy i jeszcze smutniejszy.  A to właśnie z Libiąża mianuje się reprezentanta ich ukochanej fabryki na całą Europę Zachodnią i pół Afryki.

Na początku był chaos. Były sprzeciwy, były sugestie, były naciski. Dlaczego nie Francuz ? Dlaczego Polak ? Wer ist ? Who is ? Qui c’est ?

      Decydenci nie lubią jednak się mylić i zmieniać swoich decyzji. Pomimo więc na pewno jakichś głębokich wątpliwości, dalej pchali wózek pod nazwą WIACEK. Ci, którzy mnie zatrudnili i ja sam.

Wszystkie oczy jak nigdy, skierowane są na każdy mój gest, każdy mój ruch. Moi pracodawcy czekają na moment, kiedy udowodnię, że dobrze wybrali. Niemcy, którzy wcale nie kryją, że mnie tutaj nie akceptują, czekają na moje potknięcie by udowodnić światu, że się nie mylą w swojej dezaprobacie. Ja osobiście, mam ich wszystkich gdzieś. Wiem, że nie mam zbytnio wyboru i muszę się utrzymać. A poza tym, praca jest interesująca i jak zwykle czeka mnie wyzwanie, czyli kolejna poprzeczka do przejścia, kolejny „challange”.

Jestem więc Responsable des Vents czyli Kierownikiem Sprzedaży 3 osobowej ekipy. Mam dwóch podwładnych : mechanika serwisanta i sprzedawcę części zamiennych. Sekretarkę dostanę, jak sprzedaż pójdzie w górę. Na razie sam przygotowuję oferty i sam piszę pisma na komputerze. Od stycznia mam dostać samochód służbowy marki Peugeot 405. Pensję mam bardzo wysoką i ma być podnoszona co roku w zależności od wyników sprzedaży…

Od stycznia, firma, która mnie zatrudnia, ma się powiększyć, ma być dobudowany biurowiec i ma dojść około 50 osób z USA. Bo firma, która mnie zatrudniła, to amerykańska firma Ingersoll Rand, która kupiła fabrykę w Drolshaden i właśnie pod Paryżem postanowiła zbudować centrum zarządzania handlowego na całą Europę, Afrykę i Azję…

Możliwość awansu i rozwoju jest więc duża i to Amerykanie przeforsowali moją kandydaturę wobec Niemców widząc mój potencjał handlowy nie tylko we Francji, ale też w Afryce i Europie Wschodniej. Tak więc, mam możliwość ponownie zajmować się rynkiem w Polsce i często przyjeżdżać do Polski. Ale najpierw muszę wykazać się jako dobry handlowiec we Francji, jako człowiek znający dobrze język niemiecki (to już cholera mój trzeci !), jako inżynier mechanik i elektryk, czyli ktoś, kto na pamięć pozna maszyny wiertnicze marki Klemm, które są prawdziwymi robotami wiertniczymi (pełna automatyka i zdalne sterowanie). To nie są proste choć mocne, standardowe urządzenia mechaniczne.

Jak wiesz, w mechanice i elektryce jestem kompletnym ignorantem wszak zajęcia z tych przedmiotów spędzałem z przyjaciółmi na piwie „Pod Płachtą” na krakowskich błoniach, gdzie słonko bardziej sprzyjało rozmowom o Czarnej Hańczy niż o fizyce. Sięgnąłem więc dopiero teraz po „Fizykę dla kandydatów na wyższe uczelnie”. Otwieram zakurzone książki ze studiów spokojnie czekające na odpowiedni dzień, który właśnie naszedł i doczytuję co to jest amper, co to moc, moment siły, zasada Newtona, itp…

Na mojej szafce nocnej podmieniam książki historyczne na fizykę, Ludwika XIII na mechanikę, Marię i Katarzynę Medycyjską na podręczniki do fizyki naszych chłopaków. Bartek tłumaczy mi na czym polega działanie prądu a Kuba co to jest silnik elektromagnetyczny i transformator. A do tego wszystkiego - Ich mus deutsch lernen.  Nie takie przeszkody jednak przechodziłem już w przeszłości więc nie zamartwiam się tylko podwijam rękawy i „gryzę”. Decyzja o moim zatrudnieniu nastąpiła w momencie, kiedy Amerykanie kupili niemiecką fabrykę KLEMM, w której teraz właśnie przechodzę szkolenie.

 

                                                    Wiertnica "Klemm"

Czas mojego pobytu w Drolshagen pomału dobiega końca. To już piąty dzień, a więc kończy się tydzień pracy przewidziany jako pierwszy kontakt z moim nowym, bliskim i po sąsiedzku, partnerem. 

 

------------------------------------------------------------------------------------------

 

List ten piszę na raty, codziennie przed śniadaniem lub po kolacji. Czasu mam tu więcej niż w USA lub Afryce. Kontakt z Niemcami jest bardzo trudny. Na wszystkich mapach ściennych, ręcznie poprawili granice pomiędzy Polską i Niemcami (tak jak było przed wojną) co wzbudza mój gniew i już na wstępnie, w każdym biurze wprowadza ciężką atmosferę, bo wszyscy wiedzą, że jestem Polakiem. Nikt tu jednak nie przewidział i nie podejrzewał, że „durni Amerykańce” zrobią Polaka szefem sprzedaży ich maszyn.

Tu, jak w soczewce, widać dwa odlegle światy, które dane mi jest poznać : ten amerykański, ten otwarty, ten pragmatyczny, tzn. umiesz to nie ważne skąd i kim jesteś i ten niemiecki, ten zaściankowy, zamknięty, i szowinistyczny, tzn. my jesteśmy najlepsi, i my wiemy co jest najlepsze. Wyobrażam sobie jak ciężko przeżyli sprzedaż ich fabryki Amerykanom i moją kandydaturę na ich przedstawiciela.

Ich fabrykę, ich dumę, ich dorobek, ich technologię kupili Ci, którzy jeszcze wczoraj zrzucali bomby na ich domostwa… i nie ważnym jest dlaczego...

Stosunek tutejszych Niemców do mnie, do Polaków jest taki sam jak przed wiekami. Programy telewizyjne, które oglądam domyślając się treści ukazują Polaka zawsze jako złodzieja, cwaniaka lub kombinatora. Nie ułatwia mi to dialogu i kontaktu. Trudno z nimi rozmawiać o historii tak jak z Francuzami czy Amerykanami. Mimo wszystko gdzieś głęboko w nas tkwi bariera, której nie potrafimy przełamać. Dlaczego ? Po co ? Za co ? Kiedy to się skończy ? Kiedy zrozumiemy że jesteśmy TAKIMI SAMYMI ludźmi ????

Spokojna, rytmiczna, niemiecka muzyka kontynuuje jak co ranek kołysanie mojej duszy. Czuję się tu, w głębi Niemiec, wyluzowany i spokojny. Czuję się dobrze. Nie mogę oprzeć się skojarzeniom i refleksjom… Tak blisko „polskiego domu”, tak egzotycznie… a jednocześnie tak daleko… Po raz pierwszy butelka polskiej wódki wraca ze mną do Francji. Nie było komu jej dać, nie było z kim jej wypić, nikt nie darzył mnie tu sympatią i ja też nikogo nie polubiłem. Jedyne co pokochałem to ten hotel - pensjonat „Zur Brucke”, czysty, spokojny i typowy dla głębokiej, niemieckiej prowincji.

A jak doszło do tego, że piszę do Ciebie z tego właśnie miejsca, dlaczego Amago nie rozwinęło się jak chciałem i dlaczego zmuszony byłem ponownie podjąć pracę „u kogoś” i zawiesić moją własną działalność, napiszę już w kolejnym liście.


Póki co ściskam Cię serdecznie, pozdrawiam i całuję

                                                                                                                      Marek

 

 

 

 

Komentarze