HANDLOWIEC - Pasja pracy i frustracja - List Nr 74

   

                                                                                           Courcouronnes 29.08.93

 

Kochana Mamo,

            Minęło prawie 3 lata od mojego ostatniego listu. Kawał czasu jak na mój tradycyjny rytm średnio jeden list na miesiąc. Ale też nie narzekasz na brak informacji, bo przez te ostatnie lata bywałem w Polsce bardzo często, bądź to służbowo, bądź na wakacjach. Dlatego, choć dzieje się dużo nowego, to jednak najpierw podsumuję, zamknę jakąś klamrą i dla Ciebie i dla „potomnych” to co działo się podczas tych ostatnich 3 lat.

            A więc była to pełna pasji i zaangażowania praca handlowca. Handlowca przez duże „H” bo to nie jest sklep i podawanie towarów jak myśleliby niektórzy. Nigdy wcześniej nie miałem pojęcia co ten zawód tak naprawdę oznacza. Okazał się szyty na moją miarę w sensie aktywności, kontaktów międzyludzkich, zwiedzania świata i ambicjonalnego wyzwania. Wygrać niemożliwe to jak narkotyk, to sprawdzenie siebie, to konkretny wymiar ile jesteś wart. Dobry handlowiec to wybuchowa mieszanka intelektu, technicznych wiadomości, prezencji, otwartości na ludzi i wrażliwości. Nie próbuj zawodu hotelarza, restauratora i handlowca, jeżeli nie kochasz ludzi. Wszystkich ludzi bez wyjątku na kolor skóry, płeć, przekonania polityczne i wyznawaną religię.

 

                            Sprzedać taką "fabrykę" (wiertnicę do wierceń poszukiwawczych,                                                                 naftowych i gazowych) to jest nie lada satysfakcja

             

            Jest jednak mała łyżka dziegciu w tej pysznej beczce miodu. Tym dziegciem jest fakt, że w zasadzie nie chodzi w tym zwodzie o nic innego jak o robienie pieniędzy. Kupujesz i sprzedajesz. Wygrywasz z konkurencją to zarabiasz. Grasz jak pokerzysta to zarabiasz bardzo dużo. Wygrywasz, ale nie jesteś pokerzystą to zarabiasz niewiele. Całość satysfakcji czerpiesz bądź to z samej wygranej, bądź z pieniędzy które zarabiasz. NIDGY nie było moim celem zarabianie pieniędzy.

     Zawsze twierdziłem, że pieniądz „przywleka” się za sukcesem i to sukces jest motorem, jest napędem, jest motywacją i satysfakcją z pracy. I dlatego, jak dotychczas, największą radość czerpałem z hotelarstwa i dawania wody w Afryce. Najpierw służyłem jakiejś sprawie, coś dawałem, wzruszałem się do łez widząc radosne oczy obdarowanych, a osiągając sukces i pokazawszy swoją wartość, walczyłem o godny zarobek.

            Handlowiec nie służy nikomu. Nic nie daje. Handlowiec zarabia i cały swój intelektualny wysiłek i swoją osobowość kieruje na jeden cel – wygrać z konkurencją i jak najwięcej zarobić. Być lepszym, być najlepszym i uzyskać jak największą marżę na sprzedaży.

            Handlowiec też nic nie projektuje, nic nie tworzy, nie buduje dróg, mostów, nie poszukuje ropy naftowej, gazu, wody i minerałów. Ambitny handlowiec zwany biznesmenem, jeżeli jak młyn mieli duże sumy pieniędzy, może przekształcić się w "money maker" ("robiącego" - pomnażającego pieniądze) lub PRZEDSIĘBIORCĘ, czyli stworzyć firmę handlową, którą należy zorganizować, poukładać i nie zarabiać na wielkich marżach, ale na ilości zaufanych klientów, na remontach maszyn, na częściach zamiennych tak, by łagodnie przejść do jakiejkolwiek produkcji, do zdobycia swojego tzw. „know how”, do opatentowania go i rozprzestrzenienia na cały świat. Wielu potrafi produkować, ale niewielu potrafi sprzedawać. Dobry handlowiec to źródło sukcesu a dobry handlowiec w połączeniu z dobrym przedsiębiorcą i dobrym własnym produktem to obiekt marzeń wielu ludzi a na pewno MOICH marzeń, bo to jest mieszanka wybuchowa gwarantująca sukces.

             Pracując w hotelu, marzyłem o własnym hotelu a teraz tęsknię do swojej firmy, położonej tuż przy autostradzie wlotowej do dużego miasta. Wiele takich firm widzę tu, na Zachodzie i zawsze ściska mnie w żołądku… czy to naprawdę nieosiągalne ??? Może być małe, może być nieduże byle MOJE, ogrodzone, zadbane, z masztem i polską flagą na skoszonym i zadbanym trawniku, tak jak widziałem to w USA.

              I tak, szerokim łukiem moich refleksji, dochodzę do miejsca, w którym chcę napisać kilka zdań o tych trzech minionych latach.

          Od trzech lat jestem Dyrektorem ds. Sprzedaży, sprzedającym skomplikowany, techniczny produkt wymagający wiedzy inżynierskiej. W samej Francji mam około 120 klientów. Należało wszystkich ich odwiedzić, poznać, zaproponować i zaprezentować nasze maszyny, powysyłać oferty techniczno-cenowe i zyskać zaufanie klientów by czując do mnie sympatię zechcieli pokazać mi oferty konkurencji i pomóc nieco w wygranej, bo szczęściu podobno należy pomagać. 100 klientów w całej Francji to cudowna okazja do podróżowania po tym kraju, to powiew wolności, to możliwość zwiedzania.

        Francja jest przepiękna. To na pewno jedno z najpiękniejszych państw świata : 3 morza i 3 pasma górskie. Każdy region ma swoją tradycję, inność i zwyczaje. Wszędzie istnieją typowe, regionalne hoteliki, regionalne wino, regionalne sery, regionalna kuchnia. Te zawodowe podróże to przy okazji wchłanianie różnej przyrody i kulturowej różnorodności. Uwielbiałem małże Normandii, ostrygi Bretanii, zupę rybną Marsylii, ale też wątróbki gęsie Gaskonii. Kochałem smak chrupiącej, świeżej bagietki zagryzanej lokalnym serem i popijanej lokalnym winem na ławce w parku w Sancerre wyobrażając sobie, że 1000 lat temu to samo spożywali nasi przodkowie, w jakże jednak innym otoczeniu. Uczyłem się testowania i smakowania win w Bordeaux, w Burgundii, w Prowansji, w Alzacji nie mówiąc oczywiście o Szampanii. No i jak drzewiej, w Tarnobrzegu bywało, szukałem śladów historii. Tym razem, śladów mojego ulubionego Napoleona Bonaparte. I tak Georges Cadoudal w Bretanii – Lojalista i przeciwnik Napoleona, i tak Tulon, którego obrona zapoczątkowała karierę mojego Korsykanina, i tak Droga Napoleona, którą wracał po ucieczce z Elby i gdzie wysłane przeciw niemu wojsko przeszło na jego stronę z okrzykiem "Vive l'Empereur". (niech żyje Cesarz)

            Dawałem z siebie wszystko : kilkaset kilometrów i 4 do 5-ciu spotkań służbowych dziennie by rozkoszować się co dzień w innym hotelu i innej restauracji  lokalnym winem i lokalną kuchnią. Szybko jednak okazało się, że amerykańskie maszyny wiertnicze do wierceń studziennych, są już niestety przestarzałe, że ich mechaniczna moc, trwałość i niezawodność poległy w konkurencji z szybkimi, hydraulicznymi wiertnicami, głównie włoskimi. Może mniej trwałe, ale obsługiwane przez mniejszą ilość personelu, gdzie siłę ludzką zastąpiono siłą hydrauliki i gdzie właśnie hydraulika powodowała dwukrotnie większą szybkość wiercenia. Rezultat ekonomiczny był nieporównywalny i zawsze natrafiałem na mur –  ..tak, ma Pan rację, ale po co ja mam kupować amerykańską maszynę znaną z  trwałości i wytrzymałości skoro kosztuje mnie drożej, wiercę nią dwa razy dłużej i zatrudniam przy niej dwa razy więcej ludzi. Dziś nie wiadomo jeszcze jak z trwałością maszyn hydraulicznych, ale dziś wydaję mniej pieniędzy i mam natychmiastową, konkretną korzyść finansową…. Trudno nie zgodzić się z takim rozumowaniem…

            I w tym trudnym, nieprzewidzianym momencie z pomocą (a jednak los jest mi łaskawy) przychodzi Ojczyzna, przychodzi Polska. Otóż pod koniec 1990 roku, Bank Światowy przyznaje Polsce 360 mln USD na zakup nowoczesnych wiertnic do wierceń poszukiwawczych i do eksploatacji złóż ropy i gazu. I tu los również uśmiechnął się do mojego Szefa. Zna amerykańskich producentów takich wiertnic i ma Polaka (mnie), podobno winner’a jeżeli chodzi o umiejętności handlowe. Początek 1991 roku to więc kierunek Polska.

            I tak zaczęła się moja kolejna przygoda. Średnio 6 razy w roku bywałem w Polsce a we Francji gościłem kilkanaście razy klientów z Polski by pokazać im amerykańskie urządzenia wiertnicze (kiedyś sam pracowałem „obok” nich w Samega jako geolog). Tym więc razem, moje turystyczne upodobania skoncentrowałem na Paryżu, bo klientom z Polski umilałem jak mogłem wieczory i wolne dni od pracy. Paryż i jego historię znałem już od podszewki. Bardzo szybko moi klienci uznali mnie za przewodnika i pytali dosłownie o każdy wystający kamień i kościół. Często nie chcąc zawieźć ich zaufania musiałem mocno naciągać historię opowiadając o spaleniach, zburzeniach i odbudowach niektórych młodych budynków zaledwie z lat 60-ch XX-go wieku, a więc nie mających z „zabytkiem” nic wspólnego. Był oczywiście francuski alkohol, były wszystkie istniejące kabarety paryskie i były też miejsca przybytku Białej, Żółtej i Czarnej rozkoszy…

            W końcu był też ogromny sukces. Najpierw sprzedaliśmy 7 wiertnic Failing do płytkich wierceń geofizycznych (gdzie inwestycja Amerykanów w moją osobę z nawiązką się zwróciła) a potem nastąpiła seria sprzedaży dużych i drogich wiertnic do głębokich wierceń naftowych o wartości do 2 mln USD co również z nawiązką zamortyzowało koszty mojego zatrudnienia i początkowego szkolenia w USA. Obroty firmy i jej zyski wystrzeliły w górę. Zostały pomnożone. I mogło być tak jeszcze długo, gdyby nie…

            Właśnie… Gdyby cztery elementy nie spotkały się ze sobą jak cztery rwące rzeki w niestarannie zaprojektowanym, za małym, zbiorniku retencyjnym : mój idealistyczny charakter "obrońcy uciśnionych" jak o mnie mówiono jeszcze w szkole podstawowej, brak mojego udziału w generowanych w firmie zyskach, ograniczanie moich kontaktów z amerykańskimi dostawcami co rozumiałem jako brak zaufania i namowy klientów by założyć własną firmę i sprzedawać na własny rachunek.

            Czym się to zakończyło i jak powódź spowodowana nadmiarem wody tych czterech rzek wpłynęła na moje dalsze losy to napiszę już w kolejnej korespondencji, bo być może, właśnie teraz, otwiera się kolejny zawodowy rozdział w moim życiu…

 

 Póki co całuję Cię mocno i pozdrawiam

                                                                                                                        Marek

 

Komentarze