HANDLOWIEC - Chicago - List Nr. 81

 

                                            Courcouronnes, 15.05.1994                                            

 

Kochana Mamo,


    Dzięki Ci ogromne za Twój ostatni list i książki, które mi przysłałaś.  Prawdę mówiąc to zawsze zapominam Ci powiedzieć, że największą przyjemność sprawiają mi książki od Ciebie. Po pierwsze dlatego, że chyba mamy podobne spojrzenie na świat, politykę i życie, po drugie, że nie jestem w stanie śledzić tych wszystkich ciekawych nowości, bo tyle nowego ukazuje się teraz w Polsce, a po trzecie, że jest to dla mnie pożywka duchowa na jakiś czas do przodu. Dzięki więc raz jeszcze.

    Tak jak obiecałem napiszę Ci teraz kilka słów o słynnym Chicago, słynnym na pewno dla Polaków. Słynnym z emigracji i kojarzonego z nią „dobrobytu”. Skorzystałem z tej emigracji, jako że cały tydzień zatrzymałem się u Krystyny. Przyznać muszę, że Krysia okazała się świetnym przewodnikiem i specjalnie wzięła urlop w pracy by pokazać mi to miasto, tak jak ja kiedyś pokazałem jej Paryż.

    Byliśmy więc w muzeum Al Capone i w Fire Museum czyli muzeum największego pożaru w Chicago, które zrównało to miasto z ziemią ale też odbudowało się z drewnianego w betonowe i ceglane. Byliśmy na najwyższym budynku świata Sears Tower, ale też w północnej, spokojniejszej dzielnicy miasta w nocnych klubach, gdzie króluje mój ukochany i kojący Blues. Uwielbiam tą smędzącą muzykę, ten rytm i to wyczucie rytmu Czarnoskórych wykonawców. 

 

                             "...w Stany idziemy mości panowie...w Stany idziemy..."
 
                ...gdy druga seta zaszumi w głowie...w parkiet idziemy... (klub B.L.U.E.S)

    Ileż ta Ameryka zyskała dzięki imigrantom. Ileż bogactwa wnieśli Czarni, Żółci i Czerwoni. Czy wszyscy Amerykanie są tego świadomi? Czy oni na co dzień widzą to bogactwo? Ten mix kultur i zwyczajów tak wzbogacający amerykański naród ? Nie mogę wyobrazić sobie by Polacy w tak tolerancyjny sposób zaakceptowali wielokulturowość, wielobarwność a zwłaszcza wielowyznaniowość. A przecież zawsze byliśmy zapatrzeni w AMERYKĘ, zawsze była dla nas przykładem, synonimem bogactwa, wspaniałości, radości i obiektu podziwiania. Dlaczego więc nie chcemy skorzystać z jej doświadczeń? Dlaczego nie chcemy pójść jej śladem, otworzyć granic dla wszelakiej maści emigrantów, dopuścić do zmieszania się i do czerpania z nich tego co najlepsze??? A między innymi, tym najlepszym jest blues...blues...blues i jazz. Po tych kilku wieczorach w smędzących tą wspaniałą muzyką klubach, zamarzyłem by zobaczyć Nowy Orlean i Nowy Jork, które słyną z innej nieco, lecz również jazzowej muzyki przywleczonej z afrykańskiego buszu przez Czarnych niewolników…

     Ale wróćmy do Chicago, które oczarowało mnie w kilku aspektach. Po pierwsze Chicago zwane jest także windy town czyli „wietrzne miasto” bo tu wieją często duże wiatry znad jeziora Michigan. Samo jezioro jest tak olbrzymie jak morze i łączy się z innymi wielkimi jeziorami USA i Kanady. Otoczone wspaniałymi lasami stanowiło kiedyś idealne miejsce do eksploatacji tak potrzebnego surowca jakim było drewno. Drewno, potrzebne dla szybko rozwijającego się miasta.

    Co najbardziej mnie zaskoczyło to kilka cyfr świadczących o niebywale szybkim rozwoju, które specjalnie sobie wynotowałem:

- 1803 rok – pierwszy fort                                      -             20 mieszkańców

- 1833 rok – wieś i kilkadziesiąt domostw          -           350 mieszkańców    

- 1840 rok – małe miasteczko                              -        4 000 mieszkańców

- 1857 rok – duże miasto                                       -      90 000 mieszkańców

- 1871 rok – bardzo duże miasto                         -    300 000 mieszkańców

- 1899 rok – aglomeracja                                      - 1 700 000 mieszkańców,

- 1910 rok – aglomeracja                                      - 2 200 000 mieszkańców.


    Wyobraź sobie, że w ciągu jednego ludzkiego życia np. Twojego życia, miejsce urodzenia i zamieszkania zmienia się z małej wioski o 300 mieszkańcach do dwu milionowej aglomeracji… W „najgorętszym” okresie, przybywało tu około 50 000 ludzi rocznie, czyli około 4000 ludzi miesięcznie = 1000 domów miesięcznie do wybudowania (= teoretycznie 50 domów dziennie do oddania). Olbrzymi rozwój!!! Olbrzymi napływ ludności. Olbrzymi rynek zbytu...

    Ileż fortun tu powstało, ileż miejsc pracy wygenerowano, ileż domów szybko wybudowano, ileż lasu wyrżnięto i drzew wyrąbano, betonu namielono, cegieł wyprodukowano, chleba napieczono i towarów sprowadzono. Jakiż tu był raj dla ludzi przedsiębiorczych i dobrze zorganizowanych… To musiało być cudowne, ekscytujące i tak właśnie powstawały amerykańskie fortuny.

    Tak właśnie też powstała korporacja handlowa Sears założona przez Richarda Sears w 1886 roku, która dziś dochowała się największego wieżowca na świecie (550 metrów i 103 piętra), i który jest dzisiaj symbolem miasta. Fortun nie buduje się w ciągu kilku lat. Fortuny powstają w czasie. W długim czasie i pracuje na nie kilka pokoleń, jeżeli są w stanie kontynuować dzieło swoich ojców i mają świadomość swego rodzaju misji…. Szybko, to można dorobić się na prostytucji, kradzieży lub omijaniu prohibicji…WŁAŚNIE...

 

                             „Margarita” nie dorównuje tej w Houston

                                                        Chicago



    Amerykanie… Cóż to za cudowny naród, który z purytańskich względów (alkohol jest wszak szkodliwy) wprowadził ogólnopaństwową ustawę prohibicyjną zwaną przez nich samych Szlachetnym Eksperymentem. Nie był on szlachetny, ale po prostu idiotyczny. Cóż bowiem wspólnego z alkoholizmem, ma picie wina czy piwa jako dodatku do posiłku? Jak można było zabronić niezależności w wolnym przecież kraju? No i jak można było tym zakazem otworzyć drzwi dla takich gangsterów jak słynny Al Capone, który skorzystał z ogromnego popytu na alkohol w okresie kolejnych napływających fal emigrantów zdziwionych nieco tą niewolą w tak wymarzonym, wolnym kraju… Czy Anglicy, Francuzi i Niemcy, po 6 tygodniach ciężkiej i często „wyrzyganej” podróży przez Atlantyk, marzący w końcu o szklance whisky, wina czy piwa wyobrażali sobie, że tu alkohol jest zabroniony ? Czy sfrustrowani na początku brakiem znajomości języka, brakiem pracy i dachu nad głową imigranckie „świeżynki” podejrzewały, że nie będą mogły utopić pierwszych niepowodzeń w małej szklaneczce?  Tego chyba NIKT sobie nie mógł wyobrazić… i nietrudne było do przewidzenia, że wybuchnie czarny rynek… Ale oto i cała Ameryka.

 

                                              W muzeum Al Capone

    Szybki rozwój Chicago nie był przypadkowy. Leżąc nad rzeką o tej samej nazwie, połączony z rzeką Missisipi mógł spławiać towary aż do Luizjany, do Teksasu, do Zatoki Meksykańskiej.  Był to zarówno podstawowy szlak komunikacji dla transportu towarów wzdłuż szybko rozrastającej się Ameryki jak i środek lokomocji dla nowych fal emigracyjnych chcących zdobywać czy zasiedlać coraz to nowe ziemie w południowym kierunku. To właśnie w Chicago zaczyna się słynna autostrada Nr 66, zwana Drogą Matką, biegnąca aż do Los Angeles, bo to właśnie w tamtym kierunku rozwijała się olbrzymia kolonizacja tych indiańskich ziem.

    Jeszcze jedną fascynującą rzecz znalazłem w Chicago: system kanałów zmieniających bieg rzeki Chicago. Otóż rzeka ta, jeszcze do 1885 roku wpadała do jeziora Michigan wprowadzając do niego wszystkie ścieki wyrzucane z tego rozwijającego się szybko miasta. I nagle, w 1885 roku, wybuchła epidemia cholery, która pochłonęła wiele istot ludzkich… Dlaczego? Bowiem jezioro Michigan było jednocześnie źródłem wody pitnej dla całego miasta. Wylewane więc ścieki, w pośredni sposób, lądowały w szklankach jej mieszkańców. Cóż wobec tego wymyślili wspaniali ówcześni inżynierowie? Postanowili poprzez system kanałów i śluz odwrócić bieg rzeki. Od 1900 roku to nie rzeka Chicago wpada więc do jeziora Michigan a to jezioro Michigan wpada do rzeki Chicago by połączone z rzekami Les Plains i Illinois wpadającymi do Missisipi, dalej nieść chicagowskie brudy na przestrzeni kilku tysięcy kilometrów aż do Zatoki Meksykańskiej.

    Ostatnia sprawa to słynny wielki pożar chicagowski. Był rok 1871, kiedy krowa niejakiej pani O’Leara kopnęła przez przypadek lampkę naftową, której płomień zapalił słomę, słoma oborę, obora dom i… całe miasto. W ciągu kilkunastu godzin, pomimo olbrzymiej pracy strażaków, spłonęło 33% miasta i zginęło 250 osób. Fenomen nastąpił jednak nieco później, bo już w ciągu 3 lat miasto odzyskało na swej świetności likwidując jakiekolwiek ślady tego pożaru, tym razem budując murowane i ceglane zabudowania.  

        I na deser: Jackowo. Polska dzielnica w Chicago. Miasto w mieście. Polskie sklepy, polskie napisy, polskie kościoły, polskie firmy, polska wódka, polskie kluby i…”składaki”. Składaki to łączące się ze sobą pary. Przyjeżdżają na zarobek do USA jako single. Nie znają nikogo, szukają pracy i dachu nad głową. W końcu wchodząc w to imigracyjne środowisko szybko zauważają, że nie są sami. Takich samotnych singli mężczyzn i kobiet jest tu mnóstwo. W zasadzie 90% tych krótkofalowców, po zarobieniu paru groszy, szybko chce wrócić do Polski. Tu, w Jackowie, poznają się często w polskich klubach i dochodzi do „porozumienia”. Po co oddzielnie wydawać na mieszkanie? Przecież przyjechaliśmy tu by jak najwięcej zarobić, odłożyć i wrócić do ukochanych rodzin… Zamieszkajmy wiec razem, dzielmy koszt mieszkania na połowę i zawieźmy więcej forsy dla ukochanych żon i mężów. I tak, często w małych pokoikach w tzw.  „basement’ach” czyli piwnicach, powstają „składaki” czyli pary łączące się w bólu z tęsknoty za swymi rodzinami, pary tęskniące za współmałżonkami, pary, których jedynym celem jest jak najszybszy i największy zarobek i powrót do ojczyzny. A że przy okazji w jednym, o 50% tańszym łóżku, znajdzie się trochę ciepła, ludzkiego zrozumienia i pocieszenia??? Nie bądźmy jak Amerykanie, nie bądźmy hipokrytami, nie bądźmy do końca purytanami…(sic!!!)

 

                                                     Polecamy flaczki

    Podsumowując, Chicago to miasto z jednej strony o wielkich wieżowcach, z drugiej zaś, o dzielnicach jak w Paryżu, gdzie istnieją normalne chodniki, 6-cio kondygnacyjne, przedwojenne kamienice, restauracje, kawiarnie i wiele jazowych klubów. W sumie bardzo mi się podobało. Jest bardziej ludzkie, europejskie i inne niż „nowe” miasta Ameryki takie jak Houston, Indianapolis, Dallas czy Oklahoma…

Od kilku tygodni jestem już w domu. Całymi dniami przesiaduję w ogrodzie, gdzie jest po prostu pięknie. Bzy dawno już zakwitły a róże mają pąki wielkości 1 cm. Kalinka też ma już pączki, ale jeszcze małe. Posadziłem już niecierpki wokół domu, szałwie w „kole”, begonie pod oknem od salonu, petunie na swoim miejscu i pelargonie w skrzynkach. Wszystko już kwitnie choć to dopiero początki kwitnącego sezonu. Dodatkowo posadziłem rząd żółtych róż, takich jakie widziałem u Ciebie w ogrodzie, ale nie znam ich nazwy. Zrobiło się kolorowo i przyjemnie.  

Myślę czasem o Afryce i choć było to wspaniałe doświadczenie i cudowna praca to jakoś nie bardzo mogę sobie wyobrazić by wyjechać teraz na kilka miesięcy, rozstać się z tym domem, tym ogrodem, tym lasem i tymi wiecznie śpiewającymi ptakami, które mogę docenić dopiero teraz, będąc co dzień w MOIM biurze. A myśląc o Afryce to nieodparta jest myśl, że tak naprawdę, to chyba jeszcze tylko tam można zrobić coś pożytecznego i coś dobrego. Zwłaszcza Czad na zawsze pozostanie moją najpiękniejszą przygodą zawodową.

Jakżesz to niewspółmierne z gonitwą za klientem, z walką z tysiącami takich samych jak ja handlowczyków (czytaj „konkurencją”), z durnym naliczaniem marż, bref !!! – z gonitwą za forsą. Bo handel, chyba tylko taki ma cel…

I to tyle Kochana Mamo tym razem. Mam nadzieję, że Cię zbytnio nie zanudziłem tymi opisami i wynurzeniami….

 

Całuję mocno, ściskam i pozdrawiam

 

                                                                                                                      Marek

 

 

 

Komentarze