HANDLOWIEC - Ciągoty niezależności - List Nr. 75

 

                                                                        Victora, Texas, 12.09.93                                                             

 

Kochana Mamo,


            A więc być może tu rozpocznie się moja kolejna przygoda zawodowa : Victoria, Texas, USA, około 300 km od Houston na zachód w kierunku Meksyku… Upał, 45 stopni pod lekką mgiełką. Trochę przypomina mi to Afrykę. Wilgotno. Brak chodników. W tej części USA Amerykanie nie uznają chodników. Gdy budowano tu miasta istniały już samochody po co więc zbędne wydatki. Idąc na poranny spacer – ponownie, tak jak trzy lata temu w Houston – krawężnikiem i „dwójką”. To jedyna możliwość.

            Ale zacznijmy od początku. 10-cio godzinny lot minął mi jak z bata strzelił. Cały czas pracowałem przygotowując się do tego ważnego spotkania. Punkt po punkcie, załącznik po załączniku. Zajęło mi to około 7 godzin. O spaniu nie było mowy.

            W Houston wylądowałem punktualnie i okazało się, że mam idealne połączenie samolotowe z Victorią, o którym nie wiedziały panienki w Air France w Paryżu. Poszedłem więc na lotnisko lotów wewnętrznych USA (domestic flights) by zakupić bilet na dalsza drogę. Do odlotu pozostało około godziny. Wchodząc do gmachu lotniska i pytając o piwo dla ugaszenia pragnienia ugięły się pode mną kolana.

            Tu panuje już tylko język teksański, czyli język angielski z jakimś cholernie mocnym akcentem, jakimiś idiomami, skrótami, poćwiartowaniami, itp… którego nie zrozumiałby nawet oxfordzki lingwista. To kolejna, któraż z kolei, moja przygoda językowa.

            Tu faceci ubierają się jak prawdziwi kowboje w westernowskich filmach. Tu jest typowa amerykańska prowincja.  Tu są filcowe kapelusze kowbojskie pomimo lejącego się z nieba żaru, dżinsy, szerokie pasy z  dużymi, różnego kształtu i koloru, klamrami. Obowiązkowo, wysokie, szpiczaste, skórzane, kowbojskie buty na podwyższonym, stożkowym obcasie z jakby rzeźbioną cholewką zakończoną zmyślną falką.

 


            W tych też okolicznościach, przeżyłem dokładnie to samo co wysiadając pierwszy raz z samolotu w N’Djamena : - Co ja tu robię ? - Gdzie tak śmiało by nie powiedzieć bezczelnie zapuszczam się w ten daleki, dziwny i nieznany mi świat ? - Co mnie czeka w Victorii ? W osadzie założonej w 1824 roku przez Hiszpana, który nadał jej nazwę na część meksykańskiego generała Guadelupe Victoria bowiem w owym czasie było to terytorium meksykańskie. Wtedy osadzie, a dziś centrum produkcji wiertnic do głębokich wierceń naftowych i gazowych…

            Sięgam po papierosa... To na pewno mnie uspokoi. Ale gdzie tam… Amerykanie mają teraz bzika na punkcie niepalenia : lotniska dla niepalących, samoloty dla niepalących, restauracje dla niepalących… Ze zdenerwowania i podniecenia drażni mnie w gardle. - Spokojnie… Zmień taktykę, bądź rozważny i mając jeszcze kilka minut zrób powtórną analizę swojego wystąpienia. Myślami wracam do firmy, dla której pracuję… NIE… tam już nie zostanę. Nie będę więcej biernym narzędziem do zarabiania pieniędzy na nieświadomości „moich” klientów. Tam już nie ma dla mnie przyszłości… Czytam raz jeszcze moje notatki sporządzone na trasie Paryż – Houston. Są doskonałe, precyzyjne, przekonywujące. Czy przekonają jednak tych cholernych kowbojów, którzy wiem to już na pewno, ani o grosz nie są lepsi od nas Polaków. Ich mocą nie są ich osobowości a fakt komfortowego życia w normalnym systemie gospodarczym….

            W tym momencie, jak w kalejdoskopie przewija się taśma moich ostatnich doświadczeń zawodowych, których wypadkową jest ta, samodzielna wizyta w USA:

  1. Maszyny do polskich klientów sprzedajemy z ogromnymi marżami. Nie jest moją rolą przygotowanie cen i znam zasadę, że towar wart jest tyle ile za niego klient chce zapłacić,  ale widząc czasem ceny zakupów to z jednej strony podziwiam naszą firmę za odwagę z drugiej, nie mieści mi się to w głowie i trąci wykorzystywaniem naiwnych. Moja dusza jest jednak po tamtej stronie.

  2. Kilka miesięcy temu, do moich klientów docierają amerykańskie ceny (konkurencja czyni cuda) i pierwszy z nich prosi mnie o MOJE OSOBISTE pośrednictwo w zakupie, ale przy dużo niższej cenie niż oferujemy jako firma. Na dowód chęci bezpośredniej współpracy, otrzymuję na domowy adres podpisaną umowę na dostawę wiertnicy z zadowalającą ich ceną. Zostawiłem ją sobie na pamiątkę i oprawię w ramki w moim gabinecie. Wystarczy złożyć mój podpis… Tam i tak zarobek jest niebotyczny. Nie śpię całą nic. Mam na tacy olbrzymią forsę i możliwość startu mojej własnej firmy, o której tak marzę a z drugiej nielojalność w stosunku do kogoś kto dał mi stabilizację we Francji i szansę uprawiania tego zawodu. Zwycięża lojalność. Idę do szefa i kłamię, że mój klient ma inną ofertę, ale może zakupić u nas, naszą maszynę, za podaną cenę (taką jaką mnie zaproponowano). Szef się wścieka, ale akceptuje i dostarczamy maszynę.

  3. Inny z moich klientów zakupuje u nas, również w wygórowanych cenach, wiertnicę wyremontowaną i na gwarancji. Po tygodniu od uruchomienia psuje się główny silnik. Na prośbę klienta o jego wymianę w ramach udzielonej gwarancji, szef moimi ustami każe im kupić u nas nowy silnik !!!! Szok… A gdzie zwykła rzetelność i odpowiedzialność : na gwarancji naprawiamy maszyny a nie "zmuszamy" swoich klientów do kupna nowych. Nie na tym polega udzielana gwarancja... Przecież to ja namawiam klientów na nasze maszyny, przecież to ja zyskuję ich zaufaniem, przecież to oni MNIE ufają i ja NIE MOGĘ ich zawieść !!!

  4. Wraz z moim narastającym sukcesem (sprzedaliśmy już 6 dużych maszyn) i narastającą sympatią, którą darzą mnie klienci, wzrasta nieufność mojego szefa. Jestem eliminowany z rozmów z Amerykanami.

  5. Przychodzi kolejny klient i kolejny raz prosi mnie o bezpośrednią z nim współpracę… Rozmowy trwają a ja coraz bardziej się waham.

  6. Miesiąc temu, przylatuje do Francji syn właściciela jednej z fabryk urządzeń wiertniczych by zaproponować mi bezpośrednią współpracę jako ich przedstawiciel na Polskę. Mam po raz kolejny jak na dłoni coś, o czym marzę od dawna ale kolejna łyżka dziegciu mąci smak tego miodu : gdzie jest granica pomiędzy lojalnością i nielojalnością ??? 

            I tak rozpoczyna się wewnętrzna walka : z jednej strony "mój" dostawca maszyn i „moi” klienci, z drugiej poczucie nielojalności.  Z jednej strony, poczucie nielojalności wobec pracodawcy, z drugiej strony, na 100% nielojalność wobec moich klientów. Nie potrafię znosić traktowania ich jak pobłąkane sieroty, bez znajomości języków obcych i znajomości świata, nawet jeżeli tacy są naprawdę. Nienawidzę wykorzystywania ich ignorancji, ich niewiedzy o rynku producentów amerykańskich urządzeń wiertniczych. Nie mogę znieść jak rękę, która nas karmi wyśmiewa się za śmierdzące pod stołem skarpetki, za brak obycia przy stole i nie najlepszą higienę osobistą. Czuje się jak złodziej, na którego głowie czapka gore, bo wszystko to nie jest sprawiedliwe. Po miesiącu tej wewnętrznej walki zapada decyzja : biorę urlop i wyjeżdżam do USA na rozmowy z moim ewentualnym partnerem biznesowym. Muszę poznać ich fabrykę, muszę poznać Ojca-właściciela i muszę by pewny, że to jest to (tak jak w przypadku nieszczęsnego bistro przy Polach Elizejskich w Paryżu).

            I w końcu… nastąpiło oczekiwane od dawna spotkanie. Właściciele fabryki, Ojciec i Syn, autentycznie ucieszyli się z mojej wizyty. Zmienili nawet pierwotny plan i zaraz po kolacji usiedliśmy do rozmów w ich prywatnym domu. Byłem zmęczony, bo „u nas” była 6h00 rano, a więc cała noc nie przespana, kiedy robiłem moje expose. Byli ożywieni. Podobało im się. Wstępnie zaakceptowali wszystkie moje propozycje. Dziś kolejne spotkanie o godzinie 10h00. Dziś umowa o moim przedstawicielstwie i podział obowiązków w tym naszym wspólnym przedsięwzięciu.

            Póki co jestem jeszcze w hotelu i piszę dalej parę słów o Ameryce... Na śniadanie woda z pełną szklaną lodu wjeżdża jako pierwsza na stół. Bez pytania. Potem kawa w dowolnej ilości. Kawa lura, lana na oślep przez kelnerkę do plastikowego, półlitrowego kubka. Też bez pytania. Na prośbę, może być ice tea czyli mrożona herbata (czytaj lura z plastikowego baniaka też z górą lodu). Wkoło mnie siedzo grubasy i żro. Grubasy, bo 80% tych ludzi ma dużą nadwagę. Ich śniadanie to kopiaty talerz : 2 jajka sadzone lub jajecznica + 3 bliny (placki) polane słodkim sosem klonowym lub posypane cukrem + kilka plasterków chrupiącego boczku + pieczone ziemniaki. Siedzo w swoich kowbojskich kapeluszach zadowoleni z siebie i żro. Słabo to wygląda. Wolę lniany, biały obrus, cafe au lait, croissant, pain au chocolat i pain au raisin.

            Wczoraj właściciele fabryki zaprosili mnie na kolację do meksykańskiej restauracji. Pierwszy raz jadłem meksykańskie potrawy, ale smakowały mi bardzo. Sama knajpa podła lub raczej popularna. Obrusy z ceraty a na nich papierowe serwetki z szarego papieru jak kiedyś polski papier toaletowy. Na dalekim (dzikim) zachodzie nie ma restauracji o jakich pisałem z mojego szkolenia 3 lata temu. Tu wszystko jest z plastiku i wszystko jest dostępne dla wszystkich. Były całe dwie rodziny z żonami i dziećmi.

    Na stół wjechało jedno olbrzymie danie różnorakich mięs. Nie mogłem się nadziwić kto to wszystko zje ? Chyba pluton wojska. Ale… Niekoniecznie. Gdy pozostało jakoś 60% mięs, kukurydzianych placków i ryżu, zanim zdążyłem się zorientować, właścicielka fabryki o coś poprosiła i natychmiast przyniesiono tekturowe pudełka, do których fabrykanci zaczęli pakować to co zostało z kolacji. - Nie dojdę nigdy w życiu do żadnej fabryki i do żadnej firmy, jeżeli właśnie tak dochodzi się do majątku – pomyślałem. Ja NIGDY nie będę zbierał reszek jedzenia po „proszonej” kolacji…. I’m so sorry !!!!

            A gdzie tu zielona sałata ? Gdzie fois gras ? Gdzie amuse bouche na początek ? Gdzie estetycznie rozmieszczone porcje głównego dania ? Gdzie wina i różniaste sery czyli plateau de fromages ? Gdzie aperitif i na koniec digestif. Gdzie łyk mocnej kawy espresso z kubańskim cygarem nie mówiąc o ile flotante, creme brule, czy mousse au chocolat na deser  ?…. INNY ŚWIAT, którego nie zastąpię za ten mój. Ten mój francuski, ale też i ten mój polski.

            No i nastąpiło zawodowe spotkanie w fabryce. Najpierw było zwiedzanie „fabryki”. Jakżesz to inne w „naszym” rozumieniu. Cała ta fabryka to po prostu wielka blaszana hala, w której głównie remontuje się, a czasem tylko produkuje nowe wiertnice z gotowych, kupowanych podzespołów. To nie jest taśma produkcyjna. To są trzy stanowiska rozbabranych maszyn, wokół których kręci się kilku meksykańskich spawaczy i kilku Czarnych pomocników. To aż nieprawdopodobne, że z takich hal wychodzą tak dobre i sprawne urządzenia. Ale właśnie to jest sekretem całej Ameryki. Jesteś inżynierem konstruktorem, umiesz projektować, to zaczynasz „swoje”. Ważne byś umiał przekształcić rysunek w przedmiot. Ważne, byś zachował jakość materiału, jakość spawu, jakość całego produktu. Nikt tu nie szaleje z pracą, nikt nikogo nie pogania, czas płynie wolno, ale SOLIDNIE, bo tego wymaga konkurencja, bo jakości wymagają klienci i nie potrzeba tu żadnych innych instrumentów by gospodarka się rozwijała… To jest jak samograj. Dobrze coś robisz to masz klientów, to zarabiasz. Jesteś niedbały i leń to nie dziw się że jesteś biedny… So, so, so realy simple !!!!!!!!! (to takie proste).

            Potem były rozmowy w biurze. Lepszego rezultatu nie mogłem sobie wyobrazić. Tak, podjąłem ryzyko, ale nie chcę na razie zwalniać się z pracy, bo nie do końca wierzę w tę piękną bajeczkę. Choć może powinienem już teraz rzucić się na swoją wodę ? Zacznę jednak ostrożnie od pierwszego kroku. Potem będziemy się martwić lub radować.  Tak. Prościej byłoby zwolnić się z pracy. To byłoby jasne i przejrzyste...  tylko wówczas, w przypadku porażki, straciłbym prawo do zasiłku dla bezrobotnych a nie mogę wyobrazić sobie kolejnego poszukiwania pracy... Nie, nie już teraz. Wolę zaryzykować...

Do odważnych podobno świat należy…


I to tyle Kochana Mamo,

 

Pozdrawiam Cię serdecznie i ściskam,

 

                                                                                                          Marek

 

 

Komentarze