EMIGRACJA - Tour de France - List Nr.19

 

                                                                                                  Paryż, 30.07.1985

 

 

Kochana Mamo,

 

            Umarł Król niech żyje Król. Jedne wakacje skończone (pierwsze od 7-miu lat), czas pomyśleć o kolejnych. Na początek jednak kilka cyfr : 3839 przejechanych kilometrów, 298 litrów benzyny, 5794 Franków w tym 1800 na benzynę, 1422 na jedzenie, 535 na kampingi i 2034 na „inne”. Trzy morza Francji (Kanał La Manche, Atlantyk i Morze Śródziemne), dwa największe pasma górskie (Pireneje i Alpy), zabytki architektury, miejsca religijne, bezmyślne smażenie się na słońcu, wycieczka piesza w górach, jazda na nartach wodnych, połowy makreli w morzu, obiady i kolacje z czerwonym winem w sercu winnic Chateauneuf du Pape, zabawa w handel w Andorze, ogniska na dzikich obozowiskach (by było taniej) i wylewanie potów w żarze południowego słońca ciasnych śródziemnomorskich miasteczek – oto bilans 4-ch pełnych tygodni naszych wakacji dookoła Francji. Tour de France est mort. Vive le Tour d’Italie (Halinka + Bartek) lub Tour d’Angletaire (Ja + Kuba). Zdania są podzielone, ale mamy jeszcze cały rok na dojście do porozumienia.

 

A teraz w paru słowach postaram się opisać Ci tę naszą miesięczną wyprawę.

 

Pobyt nad Kanałem La Manche to głównie zwiedzanie. Arromanches to miejsce lądowania Aliantów w dniu 06.06.1944 roku. Małe, śliczne, jakby śpiące, kolorowe miasteczko i muzeum lądowania Aliantów. Nie przypuszczałem, że była to tak ogromna inwestycja i tak precyzyjnie zorganizowana akcja. W ciągu 3 dni zbudowano na plaży port pod gradem pocisków lądowych i lotniczych. Wszystkie prefabrykowane elementy wyprodukowano w Anglii i stamtąd, (130 km) przyholowano pod plaże Arromaches. Holowano gotowe odcinki dróg pontonowych, które układano już 2 kilometry od plaży w głąb morza i całe pływające nabrzeża dla statków transportujących ludzi, działa i czołgi. Holowano też, zamontowane na pontonach, dźwigi do rozładunku w/w sprzętu. Nieprawdopodobnie kosztowne, ogromne i precyzyjne przedsięwzięcie.

 

                                                              Arromanche                                         

 


Oddali życie byśmy dziś mogli podróżować

Wśród wielu pamiątek i eksponatów oczywiście polski ślad. Fotografie, ordery i model żołnierza w polskim mundurze. Brygada Pancerna Generała Stanisława Maczka. Byli i tu…. 650-u zostało na zawsze na plażach tego miasteczka. Widzieliśmy rzędy ich czarnych (tym razem) krzyży. Byliśmy na ich cmentarzu niedaleko Falaise. Martwy kawałek Polski, 2000 km od Warszawy. Halinka bardzo ładnie wpisała się do księgi pamiątkowej i podpisała : Halina i Marek WIĄCKOWIE … z Rosny Sous Bois (?). Dziwnie jakoś splata się to wszystko. Trudno oprzeć się głębokiej zadumie i łaskotaniu w gardle. Trudno powstrzymać łzę. I do tego te dwa nasze kochane smarkacze beztrosko włażące na bramę wejściową i robiące fikołki na nienagannie utrzymanych dywanach trawiastych.

Warto dodać, że oprócz Amerykanów, Anglików, Francuzów i Kanadyjczyków, którzy stanowili główną siłę D-day” jak nazwano dzień lądowania, z mniejszych nacji, oprócz Polaków, walczyli tu również Czesi, Nowozelandczycy, Węgrzy, Rumunii i wielu Hindusów i Czarnych z Kolonii Brytyjskich… Czerwone maki na polach Arromanches pożegnały nas pozostawiając w głębokiej zadumie i pierwszej, poważnej lekcji historii przekazanej naszym chłopczykom.

 

            Kolejny etap naszej podróży to Mont Saint Michel, czyli góra/opactwo świętego Michała. Zabytek klasy zerowej, opactwo Benedyktynów z VII wieku rozbudowane tysiąc lat temu. Mieszanina wielu stylów. „Góra” trzypoziomowych zabudowań klasztornych z kościołem na szczycie, na granitowej skale, stanowiąca wyspę w czasie przypływu i półwysep w czasie odpływu. W tym bowiem miejscu, morze odpływa na około 2 kilometry. Opactwo St. Michel było niegdyś wykorzystane jako więzienie dla przeciwników politycznych Napoleona.

 



                                                              Saint Michel                                                 

 


                     
                        Nasz kamping „na dziko”

 

            Potem pojechaliśmy do Miasta Piratów zwanego też Granitowym Miastem (bo w całości zbudowanym z granitowych cegieł/bloków) czyli bretońskiego Saint Malo. Zamoczeniem nóg w Kanale La Manche zakończyliśmy nasz północny odcinek Francji i podążyliśmy na zachodnią jej część.

 

            Przez Renes, Nantes i Bordeaux, czyli zielone łąki Normandii i Bretanii, degustując wspaniałe buły drożdżowe, dojechaliśmy na Srebrne Wybrzeże (Atlantyk) czyli do Basenu Akwitańskiego ściślej mówiąc Landes. Po drodze opowiadałem moich ukochanym historię George’a Cadoudal’a, przywódcy bretońskich Szuanów, którzy wspierani złotem Anglików, walczyli z Napoleonem by restytuować monarchię Burbonów. Szuani przygotowali nawet zamach na Napoleona w Paryżu i tylko dzięki wcześniejszemu wyjazdowi Napoleona do Teatru w dniu 24.12.1808 roku, bomba wybuchła tuż po jego przejeździe zabijając niewinną dziewczynkę.

Ale wróćmy do Landów. Na chybił trafił, wybierając na mapie jakiś zabudowany punkt, dotarliśmy do „miejscowości” Cap de l’Homy. Piszę w cudzysłowie, bo ta miejscowość to jeden camping, jedna knajpa, jeden supermarket (otwarty tylko latem) i 6 prywatnych domków letniskowych. Tak właśnie wyglądają miejscowości nadmorskie Srebrnego Wybrzeża : olbrzymie plaże ze wzburzonym Oceanem Atlantyckim, ciągnące się dziesiątkami kilometrów i przedzielane co około 50 km takimi właśnie „miejscowościami”. Rezultat ? Wychodzisz na plażę i od razu napotykasz gęstwinę „smażących” się na słońcu ludzi jak nad naszym Bałtykiem.  Oddalając się jednak dalej, ludzi jest coraz mniej, coraz mniej i mniej, i mniej aż napotykasz odpoczywające nago, pojedyncze pary rozproszone coraz bardziej. Te około 200-300 metrów od „centrum” i nas ośmielało do zdejmowania coraz to kolejnych części garderoby. Atlantyk jest wspaniały. Duże, może nawet nieco niebezpieczne fale, przyciągają do zabawy, kąpieli i wariactw. Smażeniu się na słońcu i zabawach w piachu i wodzie nie było końca…

 

            Po pięciu dniach takiej laby, zostawiając na boku słynne Biarritz – miasto, gdzie przedwojenna polska arystokracja zostawiała majątki w kasynach gry - i stosunkowo biedną Gaskonię (uwaga na „gaskońskie zaproszenie” czyli takie, aby go nie przyjąć), dotarliśmy do Pirenejów. Pierwsze miasto to Lourdes.

 

                      Cap de l'Homy 

 


                                              Srebrne Wybrzeże

 

            Kiedy po kolejnym wrzeniu paryskim, Francja upajała się spokojem III-ej Republiki, a w Europie zaczęły budzić się kolejne demony egalitaryzmu, w małym nieznanym miasteczku u podnóża Pirenejów miało miejsce wydarzenie, które zaliczono do cudownych. To właśnie tu, w Lourdes, pomiędzy 11 lutym i 16 lipca 1858 roku, Matka Boska ukazała się aż 18 razy, ubogiej dziewczynie Bernadette Soubirous. W miejscu tym, wybudowano bazylikę a wypływającą z groty wodę uznano za świętą. Wiele lat później ujęto ją w wodociągi i doprowadzono do 14-tu wanien znajdujących się w szpitalu obok biura, w którym kolejno zmieniające się ekipy lekarskie upoważnione są do badań NADZWYCZAJNYCH uleczeń i uzdrowień, uznanych za cudowne.

I zaczęło się… Pielgrzymki z całego świata, miliony ludzi różnych ras, kultur i zwyczajów, zaczęły napływać wartkim strumieniem. Setki turystów… Tysiące KALEK… Nie architektura tym razem, nie tysiące pielgrzymów, nie Murzyni z Gabonu, nie kolorowi Meksykanie czy Szkoci w swoich spódnicach niosący baldachim, ale właśnie dziesiątki a może setki kalek zrobiło na nas niesamowite wrażenie. Te niewinne odrzuty ludzkości, te biologiczne kadłuby, które może cierpią za pozostałych i szczęśliwych, takich jak my. Ci z ułomnościami nabytymi i wrodzonymi. Ci wszyscy pchani przez siostry zakonne i harcerzy na jednakowych, granatowych wózkach inwalidzkich. Po cmentarzu żołnierzy polskich to kolejny mocny akcent naszych wakacji. Dziesiątki dzieci na wózkach z rękami nieproporcjonalnie krótkimi, skrzywionymi jak uschnięte gałązki drzew, z bezwładnymi kikutami nóg i nieskoordynowanych ruchach głów. Łapczywe chwytanie kolejnych pereł różańca roztrzęsionymi palcami, nieprawdopodobny wysiłek setek ramion zmierzających do przeżegnania się. Dzieci, starcy, kobiety i mężczyźni. WIARA I NADZIEJA. Tu giną wszystkie problemy z pracą, emigracją i ambicjami. Tu kończą się ideologie, tu nie ma mocnych. To TU zaczyna się RÓWNOŚĆ.

 


                                   Równi w bólu

    Pijemy wodę z cudownych źródeł, spędzamy w skupieniu trochę czasu w Bazylice, staramy się zwrócić uwagę naszych nieświadomych, beztroskich „bermudowców” na tę ludzką tragedię i w zadumie i refleksji opuszczamy Lourdes.

 

            Przed nami stare Pireneje. Podobno bardzo ciekawe geologicznie. Piszę podobno, bo prawdę mówiąc po tylu zawodach, które wykonywaliśmy we Francji, operujemy nazwami naszych dzieci. „O jaki ładny KAMIEŃ, a ten jaki czarny !!, A zobacz Kuba tam jakie dziwne skałki…

            Dojeżdżamy do Luz Saint Sauver. Narciarski polski „Szczyrk”. „Zakopane” Francji do potęgi „x” znajduje się w Alpach, które dopiero przed nami. Tu jest II-ga liga. Rano pakujemy plecaki i wchodzimy do miasteczka w nadziei znalezienia licznych drogowskazów ze szlakami górskimi i oznaczeniami czasu przemarszu. Jeszcze wczoraj, podczas długiej dyskusji, ustaliliśmy ten górski spacer na około 6 godzin. To wystarczy jak na pierwszy dzień. Słońce świeci, góry wkoło przepiękne, w żlebach leży śnieg. Widać też mnóstwo małych drogowskazów, ale… do pensjonatów i hoteli. To nie szlaki turystyczne.

Wchodzę do biura turystycznego. Szlaki ? Jakie szlaki ? Non Monsieur. Szlaków tu nie ma, ale za to proszę bardzo… kilkunastu przewodników górskich, którzy pokażą najpiękniejsze zakątki tych gór. Przewodnicy dla wycieczek, dla rodzin, dla samotnych panów i pań. Do łagodnych i trudniejszych, wspinaczkowych wejść. Płacisz, idziesz, nie płacisz, zostajesz w miasteczku. 20 kilometrów stąd, już pod granicą hiszpańską jest jedna oznaczona trasa turystyczna. Tam podobno chodzi się bez przewodników.

Jedziemy. Ciągle w górę i w górę. Coraz stromiej. Nasz Peugeot jakby dopiero co z fabryki wyszedł. Nie schodzę z trójki. Dojeżdżamy. Przed nami Cirque de Gaverny czyli Kotlina Gawerni. Pogoda dalej śliczna. Ludzi pełno jak na Krupówkach w czasie skoków narciarskich. Smród końskiego moczu góruje nad zdrowym powietrzem, bo stoją ich tu dziesiątki a właściciele zapraszają do wycieczek owym szlakiem konno. Obecni ludzie wcale nie wyglądają na turystów i my z naszymi plecakami czujemy się jak Peruwiańczycy na rynku w Tarnobrzegu w godzinie powrotu pracowników z pracy. Panie w sandałkach lub eleganckich czółenkach, panowie też raczej w salonowym obuwiu. Wybieramy własne nogi zamiast koni. Idziemy. Droga wąska na dwa-trzy metry. Ludzie mijają się w jedną i drugą stronę. Kurz jak na galicyjskiej wsi w czasie żniw a wielkie muchy końskie pasące się na końskich kupach dodają „uroku”. Co jakieś pięć minut tej przyjemności „przeciska” się „jeździec” na grzbiecie swego rumaka, czyli francuski turysta na koniu prowadzonym pieszo przez swojego właściciela. Porządek jednak musi być. Przy „szlaku” kosze na śmieci. Oto turystyka górska przeciętnego Francuza… Ufff !

Po dwóch godzinach dochodzimy do „schroniska”. Czyli piwo-coca-wodo-soko-lodo i Bóg wie czego jeszcze – poju… nareszcie. Francuski turysta zmęczony jazdą na koniu lub mule (tańsza opcja) zwilża zaschnięte gardło a my dopiero teraz w spokoju idziemy jeszcze godzinę prosto przed siebie bez żadnego szlaku, byle pod górę. Dochodzimy do wiecznego śniegu, do lodowca. Tu, już tyko kilka osób. Tu, już tylko wytrwalsi, najbardziej wysportowani. Czasem nawet z plecakami i w sportowych butach. Tu, jest już trochę miejsca do samotnego kontaktu ze skalnym pasmem zaczynającym grań Gaverni, z szumem potoku wypływającego spod lodowca i chłodnym wiaterkiem pomimo wysokiego słońca, Skromny obiadek jemy na śniegu i schodzimy w dół. W sumie było 6 godzin tak jak planowaliśmy. Nasze zuchy zasypiają w samochodzie „na stojąco”. Planowo mieliśmy spędzić 4 dni w Luz St. Sauver. Po dwóch jednak dniach pojechaliśmy dalej. Parę kropel jakiegoś płynu, który wyciekał spod naszego Peugeota zmusił nas do zmiany planów i wymiany pompy wodnej. Było nam to całkiem na rękę bowiem jeszcze w Paryżu słyszeliśmy o andorskim Eldorado, do którego właśnie postanowiliśmy pojechać.

 

                                                    Cirque de Gaverny          

 

        Po naprawie, samochód dalej dzielnie walczył z pirenejskimi górami w drodze do Andory, gdzie postanowiliśmy zobaczyć inny kraj (księstwo) i przypomnieć sobie nasze handlowe emocje z Rosji, Bułgarii, Węgier i Jugosławii. I oto Andora. Wysokie góry, góry i jeszcze raz góry. Niezliczona ilość wyciągów narciarskich. Cała Andora to trzy połączone ze sobą miasta jak nasze Trójmiasto, czyli Gdańsk, Sopot i Gdynia i dwa typowo narciarskie przysiółki. Stolica to Andora La Vella. Księstwo żyje głównie z handlu, mniej z turystyki. Strefa wolna od cła, a więc… sklep, sklep, sklep i jeszcze raz sklep. A w każdym to samo. Papierosy (tylko na kartony), alkohol, sprzęt radiowy, telewizyjny i fotograficzny, niewiele ubrań. W każdym sklepie spożywczym, na każdej stacji benzynowej też to samo (jak wyżej) do kupienia „przy okazji”. Ale też trudno się dziwić, skoro paczka papierosów kosztuje tu 2 Franki a we Francji 8 Franków. Polska wódka Wyborowa tu 30 Franków a we Francji 100 Franków. Dzięki Bogu mieliśmy tylko 400 Franków za co kupiliśmy radio-magnetofon stereofoniczny do samochodu plus kilka butelek Porto dla znajomych we Francji. Potem, wykorzystując nasze doświadczenie z Medyki, Zgorzelca, Piwnicznej, Łysej Polany i wielu innych przejść granicznych w Polsce, wyszliśmy zwycięsko z dwóch lotnych kontroli celnych i opuściliśmy Pireneje. 

 

                                                      Przed nami Andora

 

            Sete, kolejna perła w naszyjniku naszych wakacji, to liczący się port morski na zachodniej części francuskiego Wybrzeża Morza Śródziemnego. Tam czekali już na nas pierwsi z naszych „południowych” znajomych : 120-to kilogramowy, sapiący, emerytowany komiwojażer wyrobów porcelanowych Paul i jego żona, szczuplutka Sardynianka Lidia, którą poznaliśmy jeszcze w 1980 roku na winobraniach w Chateuneuf du Pape. Mają swój kuter motorowy nic więc dziwnego, że oprócz krótkiej rodzinnej wycieczki w morze, sami już faceci (w tym nasze chłopaki) popłynęliśmy na wieczorno-nocne połowy makreli. Złapaliśmy 5 sztuk. Każda po około 2 kilogramów żywej wagi. Łapie się na błysk, ale jakże różnie od połowów w wodach słodkich. Tu po prostu przywiązuje się sznurki do statku (cztery) i ciągnie za sobą. Cała sztuka polega na wyciąganiu co jakiś czas sznurka i sprawdzaniu czy już się coś złapało czy jeszcze nie. Przy pewnej prędkości statku i obciążniku ołowianym o wadze 2 kilogramy, ani nie widać, ani nie czuć czy ryba się złapała. Emocje zaczęły się jednak dopiero po raz pierwszy, gdy 25 km od brzegu zmienił się nagle wiatr, zaczęło padać i zauważyłem niepokojące ruchy Paula. Po raz drugi zaś, już na lądzie, przy gościnnym stole, pod rozgwieżdżonym niebem Południa i śpiewających cykadach, gdy po pysznej zupie rybnej z grzankami nacieranymi czosnkiem, wjechały na stół surowe, żywe ostrygi, które podobno najlepsze są skrapiane tylko kroplą cytryny.  Aby to przełknąć, nie pomagało nawet zimne, białe, narbońskie (od miasta Narbonne) wino. W Sete też, po raz pierwszy w życiu zmierzyłem się z nartami wodnymi. Nic trudnego, jeżeli jedziesz sztywno wyprostowana. Ale przecież ktoś tak zdolny jak ja, już po 20 metrach zaczął slalomować. Nie muszę pisać o przyjemności rozjechania się nart i padnięcia nosem i rękami na COŚ na czym nie można się podeprzeć. WODA. Dzięki kamizelce ratunkowej mogliśmy pojechać dalej, ale z powodu wypicia sporej ilości morskiej wody, wyjeżdżając z Sete mieliśmy kilka przystanków nie tylko na sikanie.

      


      
 
                               Bez lodów wakacje się nie liczą

 

 

NO I WŁAŚNIE… MOŻE to NAJWAŻNIEJSZE. To bowiem tu, w Sete, w ciągu jednego dnia, otrzymałem dwa telefony, na które czekałem 18 długich miesięcy. PÓŁTORA ROKU !!!

Przed południem telefon z Genewy, że zostałem przyjęty na zaoczne studia hotelarskie, a po południu z Paryża, że zostałem przyjęty do pracy jako technik geolog do nadzorowania wierceń naftowych w rejonie paryskim (do 50 km od domu).  Radość, spełnienie marzeń, owoc ciężkiej i żmudnej pracy. Rezultat wiary w sukces i tyrania po 90 godzin tygodniowo… ALE… co robić ?? Halinka jest za tradycyjnym, wyuczonym zawodem, ja za przygodą, czyli hotelarstwem… Mamy jeszcze dwa tygodnie do podjęcia decyzji.

 

            Wróćmy jednak do naszych wakacji. Jedziemy na wschód. Już wkrótce to „nasze” tereny z lat 1978-1981, kiedy pracowaliśmy tu jako „owocowi zbieracze” : Chateauneuf du Pape (winogrona), Caderousse (pomidory) i Cavaillon czyli stolica melonów, brzoskwiń i jabłek. Zaczął się ostatni tydzień naszych wakacji, które tym razem spędzamy głównie przy stole wśród naszych starych przyjaciół. Tu praktycznie nie wychodzimy z ich domów, tym razem jednak, nie odbierani jako egzotyczni Polacy - robotnicy rolni - z dalekiego komunistycznego kraju, a jako przyszli właściciele sieci hoteli (sic !!!) lub inżynierowie geolodzy.

 

Ostatnie miejsca zwiedzone na Południu Francji to Tourettes w „kraju Fayance” 20 km od Cote d’Azure, St. Aygulf, St. Rafael, St. Tropez i Cannes nad samym morzem na poprawianie opalenizny przed powrotem do Paryża.

  

            Dalej, przez 300 km Alp i nieudaną próbę załatwienia zimowiska w Grenoble, po czterech pełnych tygodniach wakacji wracamy do Paryża. Tour de France est mort. Vive tour d’Itali bo czego się w końcu nie robi dla Mamusi. 


    A podsumowując, to mogę śmiało napisać, że Francja jest jednym z najpiękniejszych krajów w Europie. Europie, którą zaledwie zaczynam "lizać", ale mało jest krajów, które mają 3, tak różnorodne morza, 3 różnorodne pasma górskie, tak bogatą lokalną historię, prawdopodobnie regionalną kuchnię, którą mam nadzieję zastąpić obecnymi konserwami, i taki prawdziwie łagodny klimat. Może kiedyś uda mi się Tobie też pokazać tę "naszą" już Francję.  A przemieszczając ją wzdłuż i wszerz, wszędzie na przedmieściach podziwiałem tzw. Zone d’Industriele, czyli strefy przemysłowe, gdzie usytuowane są najróżniejsze małe i średnie przedsiębiorstwa. A gdyby zamarzyć o jednej z takich jak tam, malutkiej, swojej własnej, ogrodzonej, tylko do swojego zarządzania, udekorowanej tylko przeze mnie, firemce ? Czy moja bezczelność nie sięga za daleko ?

 

Teraz trochę z domowego podwórka. Przechodzę straszne cierpienia bowiem nie mogę się zdecydować czy geologia, czy hotelarstwo. Nie chcę geologii, nie chcę pracy w terenie, nie chce kolejnych separacji z rodziną. Muszę i chcę czuć życie rodzinne. Nie chcę być obcy w domu i prawdę mówiąc nie lubię zawodu geologa. Podróże owszem, ale teraz już tylko razem. Razem z rodziną. A poza tym… kocham hotelarstwo. Ale, ale, ale… czy nie jestem już za stary by zaczynać edukację ? Wydaje się, że nie. Cztery lata szybko zlecą choć będą to kolejne wyrzeczenia finansowe i rozłąka. A na drugiej szali, skacząc w geologię, mam od razu zawód i pensję dwa razy większą niż dotychczas. Na co się zdecyduję ? Halinka jest zdecydowanie za geologią.   

 

Na decyzję mam jeszcze osiem dni. Dziś dyrektor finansowy „od geologii” (firma nazywa się SAMEGA tzn. Societe d’Analise et Mesure Geologique), przysłał mi kontrakt do podpisania. Trzymaj kciuki. Jak dostaniesz ten list będzie już "po kłopocie". 

 

W domu wszystko w porządku. Wszyscy zadowoleni i opaleni. Bartolini po tych wakacjach zupełnie się zmienił. Otworzył, zaufał sobie i jest pewniejszy siebie. Gada bez umiaru. To dobrze.

I to tyle,

 

Całujemy mocno

 

H + K + B + M + kocica KULKA

Komentarze